Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 13
ROZDZIAŁ 10
PRAWO PTAKÓW I RYB
ОглавлениеSiedziałem w ponurym milczeniu, wpatrując się w morze. Od spotkania z ojcem upłynęły dwa tygodnie, a ja w tym czasie robiłem wszystko, aby go unikać. Siadywałem więc u stóp naszego akropolu, pod osłoną skalnej grani na kamienistym brzegu, który uchodził za plażę. Tam, z dala od kamer i czujnych oczu strażników, mogłem się dąsać jak dziecko, zgodnie ze swoją naturą. Moja ręka była już całkiem zdrowa, więc oparłszy się plecami o ścianę urwiska, szkicowałem w dzienniku obraz dalekomorskiego trawlera wpływającego spokojnie do portu. W porównaniu z nim maleńkie rybackie dżonki o białych i czerwonych żaglach, których zawsze pełno było na morzu, wydawały się jeszcze mniejsze.
W słonej bryzie zanurkowała mewa i przebiwszy powierzchnię wody, wypłynęła z ociekającą rybą w dziobie. Patrzyłem na nią przez chwilę, a potem powróciłem do obserwacji trawlera, który powoli się oddalał, opływając przylądek z latarnią morską, coraz bliżej miasta i ujścia rzeki.
Róg ojcowskiego kryształu uwierał mnie w kieszeni, a ja przypomniałem sobie natychmiast o zakodowanym holografie, który zawierał: nagraniu mego ojca, z całymi terabajtami kodów weryfikacyjnych, w którym deklamował moje kwalifikacje proktorom Zakonu na Vesperad. W ciągu minionych tygodni oglądałem to nagranie z pięćdziesiąt razy. Za każdym razem mój prywatny zapas wina się zmniejszał, a w moim notatniku pojawiała się kolejna zapisana strona.
Zniechęcony zamknąłem notatnik, zakładając go ołówkiem, i oparłem głowę o skałę. Ręka wciąż mnie bolała w miejscu złamania, lecz wiedziałem, że z czasem to minie. Masowałem ją lewą dłonią, patrząc na liczne maleńkie blizny po ukłuciach, które znaczyły skórę ręki od czubków palców do połowy przedramienia. Połyskiwały w srebrzystym słońcu Delos, a ja zginałem trzeszczące palce, sycząc i odsłaniając zęby w reakcji na spowodowany tym dyskomfort. Tor Alma, lekarka mojej rodziny, przysięgała, że kości odzyskały sprawność, ja z kolei zaklinałem się, że pozrastały się dziwnie i powodowały w ciele taki niepokój jak nowe zęby.
– To tu się udajesz, kiedy chcesz, żeby nikt cię nie znalazł?
Nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, kto przyszedł.
– Najwyraźniej to nie działa – odparłem.
Tor Gibson, opierając się ciężko na jesionowej lasce, wkroczył w moje pole widzenia z prawej strony, po pokonaniu – co było wręcz niewiarygodne – kilkuset stopni w dół po schodach ukrytych przemyślnie w załomach klifu. Skraj jego zielonej szaty ciągnął się po piasku, ale on najwyraźniej się tym nie przejmował.
– Spóźniłeś się na lekcje.
– Niemożliwe. Jest dopiero dziesiąta. – Zamknąłem oczy, znów oparłszy głowę o skałę. Czułem, że wciąż stoi nade mną, więc odemknąłem jedno oko, by dostrzec nieco zdeprymowany wyraz jego pokrytej zmarszczkami twarzy.
– Była trzy godziny temu – odparł mój nauczyciel ze zdawkowym skinieniem głowy. – Jest już prawie południe.
Zerwałem się na równe nogi tak prędko, że jakiś postronny obserwator mógłby pomyśleć, że się oparzyłem lub ukłuł mnie jeden z anemonów, których pełno było na brzegu.
– Przepraszam, Gibsonie. Nie zdawałem sobie sprawy. Musiałem stracić poczucie czasu. Ja… – Szukałem usprawiedliwienia, ale żadnego nie znalazłem.
Starzec podniósł rękę.
– Nie przejmuj się. W istocie niezbyt potrzebujesz kolejnego podręcznika retoryki.
Zrobiłem głupią minę.
– Może i nie.
Bardzo, bardzo powoli Gibson przycupnął na ostatnim stopniu schodów prowadzących od stóp urwiska do zamku. Rzuciłem się mu pomóc, ale gestem mnie odtrącił.
– Już drugi raz w ciągu tych tygodni nie stawiasz się na lekcję, Hadrianie. To do ciebie niepodobne. – Mruknąłem coś w odpowiedzi, a Gibson westchnął głośno. – Rozumiem. Może jednak powinieneś skorzystać z tego podręcznika.
Z nachmurzoną miną odwróciłem się i poszedłem tam, gdzie kończyły się kamienie, a zaczynał piasek, który sięgał aż do srebrzyście przejrzystej wody. Ponieważ nie było księżyca, który mógłby wywierać wpływ na morze, było ono cały czas spokojne, falując tylko lekko przy samym brzegu.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Przeklęty Zakon, Gibsonie. – Odbyliśmy już wcześniej tę dyskusję. Dwa razy.
– Mógłbyś osiągnąć coś wielkiego, wiesz.
– Nie pragnę wielkości, niech ją licho weźmie. – Wewnętrzną stroną stopy kopnąłem kamień, który poleciał, podskakując kilka razy na wodzie. Gdzieś tam znowu zanurkowała mewa. – Powiedziałem ojcu, że chciałbym być scholiastą. Mówiłem ci już chyba o tym, co? – W moim głosie pobrzmiewało poczucie porażki, złagodzone nieco drwiącym samokrytycyzmem, jakby tylko błazen Imperatora mógł zrobić coś takiego.
Gibson milczał przez dłuższą chwilę, na tyle długą, że już miałem powtórzyć pytanie. W końcu powiedział drżącym głosem:
– Mówiłeś. – Zerknąwszy przez ramię, ujrzałem scholiastę w targanej wiatrem zielonej szacie siedzącego z brodą opartą na mosiężnej gałce laski i z zamglonymi oczami, zatopionego w myślach. – Masz do tego predyspozycje. Jesteś wystarczająco bystry. Przy wielu okazjach wspominałem o tym twojemu ojcu. Za każdym razem odrzucał ten pomysł.
Nie zwracając większej uwagi na jego słowa, nalegałem:
– Przecież mógłbym, co? Być scholiastą?
Gibson wzruszył ramionami.
– Z czasem mogliby cię nauczyć myśleć, jak trzeba, o tak. Ale, Hadrianie, nie powinieneś kwestionować woli ojca.
Przybierając minę wyrażającą patrycjuszowską pogardę, odparłem:
– To ciężar, który muszę dźwigać. To chciałeś rzec?
Przeszedłszy nagle na klasyczny angielski, scholiasta stwierdził:
– Jeżeli przetrwanie wymaga noszenia broni, to musisz ją nosić.
Uniosłem brwi i w ojczystym języku zapytałem:
– Szekspir?
– Serling. – Gibson spojrzał w niebo na poszarpane obłoki, które wyglądały w białym słońcu jak niesione z wiatrem babie lato. – Choć podejrzewam, że ten cytat pasowałby lepiej, gdyby ojciec posłał cię do Legionów.
– Tam jest Inkwizycja – odrzekłem nachmurzony. – Oni są jeszcze gorsi.
Gibson pokiwał głową. Wciąż opierał brodę na gałce laski.
– To prawda. – W zamyśleniu podrapał się w jeden z lwich bokobrodów. – Nie widzę, żebyś miał jakieś sensowne wyjście, mój chłopcze. Jeśli twój ojciec zadał sobie trud napisania listu na tym krysztale, to mogę się założyć, że już posłał go falą na Vesperad. Układ został zawarty. Przypieczętowany.
Potrząsnąłem głową.
– Nie mogę tego zaakceptować.
Gibson zauważył nerwowe napięcie na mojej twarzy i wymierzył sękaty palec w moją pierś.
– Na tym właśnie polega szaleństwo, Hadrianie.
Spojrzałem na niego ostro.
– Słucham?
– Strach jest śmiercią rozumu. – Te słowa wypowiedział odruchowo i były one automatyczną reakcją na określoną emocję, zarówno w nim samym, jak i w innych.
Otworzyłem szeroko oczy, przestałem szukać kolejnego kamienia, żeby rzucić go w wodę, i powiedziałem:
– Ja się nie boję.
– Przystąpienia do Zakonu? Oczywiście, że się boisz. – Popatrzył mi prosto w twarz. Jego własna niewiele się różniła od oblicza posągu. Jedynymi zmarszczkami były na niej zmarszczki czasu, nie zaś mimiczne. Równie dobrze mógłby być odlany z brązu. – Chcesz być scholiastą? Albo zapanujesz nad swoim strachem, albo nie będziesz lepszy od tamtych. – Tu machnął dłonią w stronę zamku, jakby chciał tym gestem ogarnąć całą świecką część ludzkości. – Naśladuj kamień. Nigdy nie pozwól, by przyszłość odbierała ci spokój. Spotkasz ją uzbrojony w te same narzędzia rozumu, których używasz w spotkaniu z teraźniejszością.
Nie rozpoznałem wówczas tego cytatu: Marek Aureliusz. Jeszcze jeden Rzymianin.
Uśmiechając się, odpowiedziałem cytatem z Księgi umysłu:
– Przestraszony człowiek sam siebie dręczy.
Każdy inny mógłby się uśmiechnąć, ale usta Gibsona tylko drgnęły, gdy wyraził swoją aprobatę.
– Znasz te rzeczy, ale jeszcze się ich nie nauczyłeś. – Znowu zapadło między nami milczenie, a ja odwróciłem się, żeby obserwować polujące ptaki. Były to prawdziwe mewy pochodzące od ptaków sprowadzonych nad oceany Delos niezliczone stulecia temu. Prawdziwe terrańskie mewy, biało-szare, takie same jak te, które latały nad wybrzeżami Starej Ziemi. – Zakon to nie taka zła opcja. Stałbyś ponad lordami Imperium. Zajmowałbyś się sprawami Imperium, Wspólnoty Lothriadzkiej, może nawet Demarchii Tavros. Miałbyś sposobność dobrze wykorzystać swoje przygotowanie.
– Podobno przygotowywano mnie do dyplomacji, a nie… nie do… – Nie mogłem znaleźć właściwego słowa.
– Teologii?
– Propagandy! – rzuciłem szyderczo. – Na tym to polega. Trzymają wszystkich w ryzach za pomocą strachu, Gibsonie, nawet mego ojca. Powiedział, że potrzebuje tam kogoś, kto byłby „po jego stronie”. Jakby planował coś nielegalnego. – Zgrzytnąłem zębami. – Czy to wszystko, czym jestem? Narzędziem? Czy on nieuczciwie dąży do uzyskania tytułu?
Czekając na odpowiedź, obserwowałem scholiastę, który siedział jak ikona Wiecznie Płynącego Czasu w naszym sanktuarium Zakonu, wymizerowany, wsparty na lasce. Ale to scholiasta odpowiedział na moje pytanie, nie ukryty pod nim człowiek.
– W technicznym sensie wszystkie palatyńskie rody mają dzieci w tym właśnie celu. To kwestia strategii.
– Figury szachowe. – Splunąłem na piasek. – Nie chcę być pionkiem, Gibsonie. Nie chcę grać. – Zawsze nienawidziłem tej metafory.
– Musisz grać, Hadrianie. Nie masz wyboru. Nikt nie ma.
– Nie jestem jego własnością – wysyczałem te słowa jak wąż, patrząc na mego nauczyciela, a jad kapał mi z języka.
Zamglone oczy scholiasty zwęziły się.
– Nigdy nie powiedziałem, że jesteś. Wszyscy jesteśmy pionkami, Hadrianie. Ty, ja, Crispin. Nawet twój ojciec i księżna-wicekrólowa. Tak działa wszechświat. Ale pamiętaj! – Głos mu się załamał. Stuknął laską w białą, zwietrzałą skałę. – Niezależnie od tego, kto tobą porusza, czy to twój ojciec, czy ktokolwiek inny, zawsze masz wybór, bo twoja dusza jest w twoich rękach. Zawsze.
Dziwnie było słyszeć scholiastę Gibsona mówiącego o duszy. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, ponownie odwróciłem wzrok i spojrzałem na ptaki i ich łowieckie poczynania. Wróciłem przez pas piasku z powrotem do skały, przy której wcześniej siedziałem, i podniosłem notatnik, krzywiąc się, gdy moje obolałe palce zacisnęły się na okładce z czarnej skóry.
– Jakiż to wybór? – Nie spojrzałem na Gibsona, znów skupiwszy się na ptasim polowaniu.
Nie odpowiedział. Wiedziałem dlaczego. Nawet tutaj, z dala od zamku i jego czujnych uszu oraz wścibskich oczu, nie mógł mówić rzeczy dających podstawy do posądzenia o zdradę. Instynkt posłuszeństwa wpojono mu głęboko. Ale której formy posłuszeństwa? – zastanawiałem się i wciąż się zastanawiam. Zamiast tego zapytał:
– Na co patrzysz?
– Na ryby.
– Nie możesz dostrzec ryb.
– Dopóki ptaki ich nie złapią – odpowiedziałem, pokazując palcem, ale podejrzewam, że nawet wtedy starzec nie mógł ich zobaczyć. Teraz uświadamiam sobie, że nie wiem, w jakim wówczas był wieku. Jego skóra przypominała wysuszony pergamin. A oczy? Czy wiecie, ile lat musi mieć człowiek wysoko urodzony, żeby zaczął tracić wzrok? Znałem mężczyzn, którzy mieli ponad pięćset lat, a wzrok ostry jak nóż. Czasami myślę, że mój kochany wychowawca był najstarszym człowiekiem, jakiego dane mi było znać, nie licząc mnie samego.
Jak zawsze sokratyczny scholiasta ciągnął:
– A co takiego jest w rybach, jeśli mogę spytać, co przyciąga twoją uwagę w czasie takim jak ten?
Odpowiedziałem mu cichym jak tchnienie głosem:
– Ich los.
– Co? – zapytał Gibson, nachylając się lekko ku mnie jak człowiek tracący słuch.
Jestem zadowolony, że mnie wówczas nie usłyszał; wyobrażam sobie reprymendę, jaką bym od niego dostał za to, że ośmielam się przywoływać tak mistyczne i banalne pojęcia jak los. Obróciłem się ku niemu, wzruszyłem ramionami i inaczej sformułowałem swoją myśl:
– Zostaną zjedzone i nie mają nic do powiedzenia. Kolejne pionki. Biologia to przeznaczenie.
Gibson uniósł gęstą brew i parsknął:
– Czy wszystko, co mówisz, musi brzmieć tak, jakby pochodziło z eudorańskiego melodramatu?
– A cóż jest złego w melodramacie? – rozpogodziłem się, słysząc humor w jego głosie.
– Nic, jeśli jest się aktorem.
– Cały świat jest sceną. – Rozłożyłem ręce i spróbowałem się uśmiechnąć, zupełnie pewien, że tym razem zacytowałem Szekspira. Spróbowałem się roześmiać, ale gdy tylko zacząłem, natychmiast przestałem. Gibson zamknął oczy na czas dwóch oddechów, co było sposobem, jak się kiedyś od niego dowiedziałem, na powstrzymanie ataku śmiechu. „Umysł musi być jak piasek w ogrodzie, równo zagrabiony”, napisał scholiasta Imore w trzecim tysiącleciu. – A ja czuję się teraz jak jedna z tych przeklętych ryb.
Starzec zagryzł wargi.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
– Nie chcę lecieć na Vesperad, Gibsonie.
– Dlaczego? – Nie był to argument, ale sondujące pytanie. Bądź przeklęty na wieki, Sokratesie…
Otworzyłem usta, po czym je zamknąłem. Spojrzałem w górę na zamek i powiedziałem:
– Ponieważ… ponieważ to wszystko to zwykła kupa gówna. Kult Ziemi, kult ikony. Nic nie jest prawdziwe. Ziemia nie powróci do nas zielona i czysta, bo będziemy żałować za grzechy naszych przodków. – Pokręciłem głową i wyplułem następne słowa jak gorzką żółć. – Chleba i igrzysk. – Nawet mówiąc to, czułem się zbrukany, bo przejąłem po ojcu część jego tradycji. Już jako chłopiec surowo oceniałem religię, a powinienem surowo oceniać Zakon.
Usta Gibsona drgnęły, przez chwilę pojawił się na nich niewyraźny ślad uśmiechu. Czy to był triumf? Zniknął jednak prędko.
– Powinieneś zatrzymać to dla siebie, chłopcze.
– Myślisz, że o tym nie wiem? – Wskazałem na ponury masyw Diablej Siedziby wysoko nad nami. – Nie powiedziałem mu tego! Ziemia i Imperator, człowieku! Myślisz, że jestem idiotą?
– Myślę tylko – odparł Gibson, starannie dobierając słowa – że jesteś synem archona i brak ci zwykłej u plebejusza ostrożności.
Wyrwał mi się krótki jak warknięcie śmiech, zimny i pozbawiony humoru.
– Ostrożność? Na wszystkich bogów piekła, Gibsonie, czy nie wykazałem dość ostrożności? Przez długie lata dreptałem ostrożnie wokół ojca i Crispina. Nie wspominając o Eusebii, Severnie i innych kantorach. Muszę coś zrobić… – Szalony uśmiech przemknął po mojej twarzy, gdy zrozumiałem co.
– Wcale mi się to nie podoba. – Scholiasta niemal się skrzywił na widok moich emocji.
W głowie zaczął mi się kształtować plan. Kawałki układanki wskakiwały kolejno na swoje miejsca.
– Nie lecę – wyrzekłem te słowa jak modlitwę, krótką, lecz potężną. – Nie lecę na Vesperad.
– Musisz.
– Nie! – Wskazałem Gibsona trzymanym w dłoni notesem. – Powiedziałeś, że mam wybór. – Z dzikim błyskiem w oku spojrzałem na skulonego na stopniach człowieka. – Mógłbyś napisać dla mnie list polecający do prymasa athenaeum na… powiedzmy, że na Teukros. – Gibson podniósł na mnie załzawione szare oczy, z dziwnym wyrazem zmęczenia i uporu zarazem. Zacisnął wargi i wstał, jęknąwszy z wysiłku. Zapomniawszy, że nie odpowiedział na moje pytanie, wyciągnąłem rękę, żeby mu pomóc. Nawet z plecami przygarbionymi ciężarem niezliczonych stuleci scholiasta był wyższy ode mnie, co stanowiło oczywisty dowód, że miał w sobie jakąś starożytną krew, starą jak imperia. Odzyskawszy nagle spokój, zapytałem: – Nie mógłbyś tego zrobić? Dla mnie?
Obaj wiedzieliśmy, co oznacza ta prośba. Był to akt zdrady, oznaczał zdradę lorda i zdradę długich wieków wiernej służby tu, w Meidui. Gibson znał mego ojca przez całe jego życie. Być może stali kiedyś na tym samym brzegu, a scholiasta pouczał młodego i niepewnego Alistaira, jak radzić sobie z trudami rządzenia. Ojciec miał zaledwie pięćdziesiątkę, kiedy pewien homunkulus – dar jednego z konkurentów z Mandari – zabił mego dziadka, co dało ojcu tytuł archona. Stary lord Timon zmarł w łożu, uduszony przez tę sztuczną istotę w chwili największego miłosnego uniesienia. Ojciec potrzebował większej części stulecia oraz bitwy o Linon, żeby lordowie Systemu Delos zapomnieli o tej wstydliwej sytuacji. Czasem się zastanawiałem, czy to Gibson doradził mu ten atak i czy wypuszczenie powietrza z zamku Orinów było jego pomysłem, jak również wytępienie całego ich rodu.
Chrapliwym, urywanym głosem Gibson odpowiedział:
– Tak, mogę.
Zarzuciłem ręce na szyję temu człowiekowi, który był mi droższy niż własny ojciec, starając się zapanować nad rozpierającą mnie radością.
– Dzięki! Dzięki, Gibsonie.
Żyjąc tak, jak żyłem, w świecie sług i panów oraz polityki, nie znałem prawdziwej przyjaźni. Mojej relacji z rodzicami w żadnym razie nie mogłem opisać jako pełnej miłości. Również relacja z Crispinem charakteryzowała się niesmakiem, jaki wobec niego czułem. Mój stosunek do innych członków dworu ojca – sir Felixa, sir Robana, Tor Almy, Tor Alcuina, przeoryszy Eusebii i całej reszty – był stosunkiem ucznia do nauczyciela albo pana do służącego. Nawet moje młodzieńcze uczucia do Kyry, których tak naprawdę nie rozumiałem i nie wiedziałem, co znaczą, przechodziły przez filtrującą membranę mojej życiowej pozycji. Tylko Gibson przebił się przez to wszystko. Był dla mnie, jak już powiedziałem, najbliższy ideału ojca.
I to właśnie stało się przekleństwem dla nas obu.