Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 18
ROZDZIAŁ 15
LETNI PAŁAC
ОглавлениеMatka nie czekała na nas ani na lądowisku, ani przy bramie wielkiego pałacu ze szklanymi kopułami. Nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Crispina i mnie zakwaterowano w sąsiadujących pokojach, których okna wychodziły na wodne ogrody. Nawet na południu lato dobiegało już końca, wodne lilie umierały, czerwono-białe plamy na zielonej wodzie blakły, a słoneczne światło opalizowało w głębinie na grzbietach ozdobnych karpi koi. Mój szkicownik leżał otwarty na stole, prezentując Diablą Siedzibę tak, jak ją ostatni raz widziałem.
„Pamięć większości ludzi jest zdradliwa”. Słowa Gibsona powróciły do mnie tak wyraźnie, że zobaczyłem jego postać o przygarbionych plecach i pomarszczonej twarzy stojącą w ostrołukowym oknie. „Blaknie i zostaje jedynie mgliste, niewyraźne wrażenie życia, które jest bardziej snem niż historią”. Zawsze mówił, że jestem taki ostry, że mógłbym się pokaleczyć, ale gdy oglądam portrety, które rysowałem z pamięci – Gibsona czy kogokolwiek innego – zauważam jedno: nie ma dwóch podobnych do siebie. Haczykowaty nos na jednym portrecie na innym jest prosty, brwi raz są krzaczaste, a innym razem wąskie. Mówi się, że scholiaści nigdy niczego nie zapominają i wszystko, czym są i czego doświadczają, pozostaje w ich głowie. Nigdy nie opanowałem tej sztuki, więc nie potrafię powiedzieć, jak długo stałem przy oknie, obserwując krążące w górze ptaki, podczas gdy służące mojej matki kąpały się w jednej z czystych sadzawek.
Moja pamięć tak się ma do świata jak rysunek do fotografii. Niedoskonałość. Większa doskonałość. Pamiętamy to, co musimy pamiętać, co chcemy pamiętać, bo jest to piękniejsze i bardziej rzeczywiste od prawdy. Pamiętam, jak Gibson kpił z tego, mówiąc, że „melodramat jest najniższą formą sztuki”. Nigdy nie zdołałem tego podważyć.
Rozległo się pukanie do drzwi, które wyrwało mnie z rozmyślań.
Wszedł Crispin. Poznałem, że to on, nie musiałem w tym celu się odwracać ani patrzeć na odbicie w lustrze. Nikt nie chodził tak ciężko i nieuważnie jak on. Człapał jak cały pluton, hałaśliwie i donośnie.
– Matki nie ma – powiedział.
To przyciągnęło moją uwagę.
– Co takiego? – Odwróciłem się od okna, próbując poprawić źle dopasowaną koszulę. – To gdzie jest?
Brat wzruszył ramionami i bez zaproszenia rzucił się z impetem na zielony fotel, przekładając jedną nogę przez poręcz. W ręce trzymał ceramiczny nóż i wymachiwał białym ostrzem we wszystkie strony.
– Twój pokój jest większy od mojego – stwierdził.
– Gdzie ona jest, Crispinie?
– Najwyraźniej w Euklidzie. – Znów wzruszył ramionami i głębiej zapadł się w fotel, czemu towarzyszył skrzypiący odgłos skóry ocierającej się o skórę. – Nie wiem, po co tam pojechała. Dziewczyny mi powiedziały. – Przez dziewczyny Crispin rozumiał kobiety z haremu wicekrólowej. Wiedziałem, że w letnim pałacu było trzydzieścioro siedmioro konkubin i konkubentów oraz jedna osoba, która była jednym i drugim, jeśli wierzyć plotkom. Większość lordów utrzymywała takie osoby jako symbol bogactwa. – Wiesz, że ma też kobietę-homunkulusa? Błękitnoskórą. Nie uwierzysz, jakie ma biodra. – Tu zrobił obsceniczny gest.
Odwróciłem wzrok, pomyślawszy o Kyrze, mojej hańbie, niemal zapomnianej pośród tego wszystkiego, co chłosta Gibsona pozostawiła w moim wnętrzu.
– Naprawdę nie wiesz, dlaczego ona przebywa w Euklidzie? – To było wiele mil na południe. I bardzo pasowało do matki: nie być na miejscu w takiej chwili.
Crispin wybałuszył na mnie oczy.
– Ta niebieska dziewczyna? Ona już wróciła…
– Matka, ty ośle – warknąłem, zerkając na nóż. Szkoda, że nie było tu sir Felixa. Już on spuściłby mu lanie za takie wymachiwanie bronią. Zaraz jednak przypomniałem sobie, jak Felix chłostał Gibsona, i prędko zmieniłem zdanie. – Nie wyciągnąłeś nic więcej od dziewczyn?
Nieco zmieszany Crispin zmarszczył czoło i zaczął przypatrywać się swojej ręce trzymającej nóż.
– To raczej nie jest najlepszy sposób…
Wpatrywałem się w niego tak długo, aż zamilkł. Z ogrodu w dole dobiegł plusk, a w ślad za nim krystaliczny śmiech.
Uśmiechnąłem się.
– Sprawy wyglądają tu inaczej. Są mniej…
– Nudne?
– Zimne. – Podszedłem do mojego otwartego notatnika. Podniosłem ołówek. Podczas trzygodzinnego lotu z Meidui stępiłem grafit i pozostał tylko jego ogryzek. – Mogę pożyczyć twój nóż? – Wyciągnąłem rękę. Przez chwilę wydawało się, że Crispin się zastanawia, trochę nerwowo, ale ja pstryknąłem palcami. – Nie zamierzam dziabnąć cię tym nożem, na imię Ziemi! – Po kolejnej sekundzie wahania wręczył mi ceramiczne ostrze. Usiadłem przy stole i zacząłem ostrzyć nożem ołówek, zrzucając ścinki na blat. – Czasem wydaje mi się, że tylko u nas w domu panuje takie szaleństwo na punkcie polityki. Kiedy jestem tutaj… – Wskazałem gestem wokół. – Trudno mi sobie wyobrazić, że trwa wojna.
– A jednak trwa – powiedział Crispin, podpierając się na ręce, żeby usiąść głębiej w fotelu. Potem dodał: – Nie robią przypadkiem jakichś narzędzi czy czegoś podobnego, żeby ostrzyć takie rzeczy? – Tu wskazał mój ołówek lordowskim gestem dłoni o tępo zakończonych paznokciach.
– Nie takich dobrych. Potrzebuję ostrzejszego czubka – mruknąłem lekceważąco, nie patrząc na niego. – Mam zestaw skalpeli w mojej skrzynce, ale… – Przerwałem, zdmuchując pył z ołówka i wycierając ostrze o spodnie. Odłożyłem nóż na stół. – Wiadomo, kiedy matka wróci?
Crispin zmarszczył czoło, uciekając oczami w stronę noża.
– Jutro, jak mi się zdaje. Nie powiedzieli dokładnie.
Mruknąłem, że rozumiem, i położyłem ołówek na notatniku.
– To dlatego przyszedłeś? Żeby mi powiedzieć o matce?
– Właściwie to tak – odpowiedział, uśmiechając się. – Ale pomyślałem sobie… że skoro wyjeżdżasz… – Odchrząknął. – Dlaczego nie miałbyś pójść ze mną do haremu? Naprawdę musisz zobaczyć tę niebieską dziewczynę.
– Nie.
Niespeszony Crispin ciągnął dalej:
– Mają też chłopców, jeśli to cię kręci. To jak?
Piętnaście lat i nigdy mnie nie zapytał. Jak bardzo niespójna jest palatyńska rodzina. Klika obcych sobie ludzi, których trzyma razem więź znacznie cieńsza niż w rodzinach ludzi nisko urodzonych. Nie krew, a przynajmniej nie naprawdę. Jedynie nasza genetyczna konstelacja. Matka i ojciec byli raczej dawcami niż rodzicami, mój brat i ja kolegami, którzy przypadkiem mają ten sam bazowy kod genetyczny. Obserwowałem w życiu wiele palatyńskich rodzin i niemal zawsze tak to właśnie wyglądało. Jeszcze jeden dowód na to, że plebejusze są bardziej ludzcy od nas. Mój brat mnie nie znał.
– Nie, dziękuję. – Teraz zdaję sobie sprawę, że Crispin próbował się ze mną zaprzyjaźnić, zapewnić nam choćby jedno wspólne doświadczenie, zanim odlecę na zawsze. Mogłem wtedy zaproponować w zamian coś innego. Polowanie na wzgórzach wokół jeziora, wyścigi na lataczach. Mogliśmy zagrać w jakąś szaloną grę symulacyjną, wszystko jedno. Zamiast tego popatrzyłem mu w oczy i zwróciłem nóż – rękojeścią do niego.
* * *
Matka nie wróciła ani następnego dnia, ani kolejnego. Z każdą mijającą godziną coraz bardziej upadałem na duchu. Zwłaszcza jedna rzecz niepokoiła mnie bardziej niż inne: nie zadzwoniła. Mogła zadzwonić, nawet gdyby wyleciała poza świat. Mogła użyć telegrafu kwantowego albo połączyć się ze mną przez planetarną sieć. A ona nie przebywała przecież poza naszym światem, o ile Crispin dobrze się wywiedział. Wiem, że mogłem sam do niej zadzwonić, ale to ja wyjeżdżałem i chciałem znaczyć dla niej na tyle dużo, żeby to ona zadzwoniła. Może to było dziecinne, ale miałem nadzieję, że choć jedno z rodziców kocha mnie tak, by próbować.
Wtedy moja odporność była już tak kiepska, że większość czasu przesypiałem. Później, kiedy się trochę postarzałem, stwierdziłem, że potrzebuję mniej snu, ale w tamtych wczesnych latach ten sposób ucieczki przed przykrościami świata uważałem za błogosławieństwo. Podczas snu mogłem zapomnieć o swojej nerwowości i ślepym przerażeniu w zaistniałej sytuacji. Mogłem zapomnieć, kim jestem. Nie mężczyzną, nie palatyńskim synem, ale pionkiem. Cokolwiek myślałem o tym literackim porównaniu, pasowało ono do mnie jak ulał. Na Delos, a zwłaszcza w Meidui, byłem tylko przedłużeniem mego ojca. Jego pionkiem, który przestawiał. Plebejusze rzadko to rozumieją. Widzą bogactwo i myślą, że to władza, ale sami pozostają częściowo poza tą władzą i poza sferą jej zainteresowania, mogą więc swobodnie podejmować decyzje, choćby w ograniczonym zakresie. Jako syn mego ojca nie miałem tej swobody. Bez listu Gibsona znalazłem się w pułapce i niezależnie od moich obiekcji musiało się to skończyć wysłaniem mnie na Vesperad.
Nikt obserwowany tak bardzo jak ja nie jest wolny. Podobnie jak fotony, nieobserwowany człowiek ma wolność i może stać się tym, co odkryje w sobie i na co pozwoli mu świat. Ale pod czujnym okiem i kontrolą państwa może stać się tylko tym, na co pozwolą mu lepsi od niego. Pionkiem, rycerzem, biskupem. Nawet król może zrobić tylko jeden krok w danym momencie.
Miałem pół tygodnia do chwili, kiedy będę musiał opuścić to otoczone wzgórzami miejsce wypoczynku, jakim była Haspida, i udać się na lotnisko w Euklidzie. Pół tygodnia temu pokonywałem siłę ciążenia mego domu, wysyłany w obcy świat w celu przyjęcia mrocznych sakramentów wiary Zakonu. Wyobrażałem sobie więzienne cele w bastylii Kolegium Lorica na Vesperad, przepełnione krzyczącymi, torturowanymi, pobitymi i załamanymi więźniami, którzy kiedyś byli wielkimi lordami Imperium albo barbarzyńskimi królami. Wyobrażałem sobie jakiegoś ogolonego na łyso proktora seminarium, który wpycha mi do ręki nóż i każe przeciąć nozdrze jakiegoś biedaka albo oderwać skórę od ciała, a ciało od kości, wszystko pod dyktando jakiegoś przeora czy magistra wiary.
Wszystko to, a nawet jeszcze więcej przebijało się przez mój mózg jak medyczna sonda lub cienkie jak nić igły aparatów korekcyjnych, których ukłucia pozostawiły wciąż widoczne na moich dłoniach i żebrach blizny. Wszystko to prześladowało mnie, gdy odbywałem swój zwykły poranny bieg wokół malowniczych fortyfikacji, które wytyczały właściwy obwód pałacu. Haspida była dość mała, jeśli mierzyć ją miarą typowych pałaców palatyńskiej arystokracji, miała tylko siedem hektarów powierzchni razem z wewnętrznymi ogrodami oraz kopułami szklarni i oranżerii. To mniej niż jedna trzecia powierzchni Diablej Siedziby i nawet nie jedna dziesiąta książęcego pałacu w Artemii. Sielskie miejsce, można by rzec, jeśli liczący dwadzieścia cztery komnaty pałac można obdarzyć takim mianem.
Płuca mnie rozbolały, gdy zbiegłem po schodach na pochyły teren wysypany kruszonym białym kamieniem. Byłem spocony. Syntetyczna tkanina treningowego stroju kleiła mi się do pleców, a kosmyki włosów do chudej twarzy.
Czułem się więc brudny i nieodpowiednio ubrany, gdy spomiędzy żywopłotów wybiegł ubrany w liberię służący ze służby wicekrólowej i przeciął mi drogę w cieniu pochyłego drzewa.
– Lordzie Hadrianie, szukaliśmy cię wszędzie.
Zatrzymałem się tak gwałtownie, że spod moich butów wyprysnęły kamyki.
– Co takiego, messer?
Mężczyzna ukłonił się pospiesznie.
– Wasza pani matka, sire. Wróciła, wasza lordowska mość, i oczekuje cię w swoim studio.
Spojrzałem w niebo, potem na chronometr w moim terminalu.
– Mam czas, żeby się umyć, messer?
– Powiedziała, że to nadzwyczaj pilne, sire. – Sługa skinął głową, przeciągnął otwartymi dłońmi po lekko wystającym brzuchu, wygładzając pomarszczoną liberię. – Poleciła, żebym przyprowadził cię zaraz, sire.
Apartamenty matki znajdowały się w osobnej willi zbudowanej długo po wzniesieniu pałacu. Miały najwyżej sto lat albo coś koło tego i zostały starannie dostosowane do jej potrzeb jako librecistki i kompozytorki holograficznych oper. Zażywny strażnik poprowadził mnie głębokim tunelem pod jednym z pagórków stanowiących część arboretum z drzewami o niebiesko-czarnych liściach rosnącymi pośród bujnych jasnych traw.
Architektura willi nawiązywała do starożytnego stylu, który entuzjaści zwą preperegrynacyjnym: dominują w nim czyste, proste linie i kąty proste. Wszystko bardzo różniło się od rokokowych ślimacznic i próżnych ozdób samego pałacu, a kolorem i rodzajem materiałów od ciężkiego gotyku Diablej Siedziby. Ponad ogrodowym murem wzbijał się wodotrysk, który po drugiej stronie trafiał do jednej z wielu pałacowych sadzawek z karpiami koi. Kiedy się pojawiłem, zasalutowała mi czwórka legionistów w imperialnych barwach kości słoniowej, z emblematami rodu Kephalosów na lewym i imperialnym słońcem na prawym ramieniu, a po chwili byliśmy już w środku.