Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 19
ROZDZIAŁ 16
MATKA
ОглавлениеLiliana Kephalos-Marlowe stała w swojej kabinie holograficznej, zwrócona plecami do mnie, poruszając się wraz z widmowym obrazem szermierczego pojedynku, z piórem świetlnym w dłoni i entoptycznym monoklem wciśniętym w lewy oczodół. Kabina była kręgiem o około dwudziestu stopach średnicy, któremu odpowiadał drugi krąg na suficie, a między tymi kręgami, w zakreślonych przez nie granicach, powstawał trójwymiarowy świat. Miejsce pracy mojej matki – zamknięte na końcu szklaną ścianą z majestatycznym widokiem na kopuły i smukłe wieże pałacu – sprawiało wrażenie, jakby jego częścią był spory skrawek gęstej murawy z grupą widzów w strojach z epoki, oglądających dzieje starożytnego muszkietera. Niedawno wróciła, a już była przy pracy. Nie wiedziałem, czy podziwiać jej zaangażowanie, czy go nienawidzić. Podobnie jak ojciec, nie miała zbyt wiele czasu dla swoich dzieci.
Służący skłonił się i stuknął obcasami.
– Hadrian Marlowe, pani.
Matka odwróciła się i uniosła ciemną brew, aż monokl wypadł jej z oka.
– Ach, jesteś wreszcie! – Przytrzymała kołyszący się monokl i wsunęła go do małej kieszonki w błękitnej bluzce. Poruszyła świetlnym piórem, jednym cichym kliknięciem wyłączając zamgloną chmurę holograficznych obrazów. Trawa i muszkieterowie zniknęli, a my zostaliśmy w szarej pustce.
Stałem wyprostowany, obciągając moją sportową koszulkę, żeby ją trochę wygładzić.
– Wreszcie? Mamo, jestem tu od czterech dni. Wiesz, że odlatuję z końcem tego tygodnia?
Przez porcelanową twarz matki przemknął słaby uśmiech.
– Tak, tak, wiem. – Obróciła się do służącego. – Mikalu, możesz nas teraz zostawić. – Mężczyzna skłonił się i wyszedł, z trzaśnięciem zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnęła się wtedy i nieświadomie cytując Hamleta, powiedziała: – Teraz jesteśmy sami. – Skrzyżowała ręce na piersiach i zaczęła mi się przypatrywać z wyrazem twarzy, którego nie mogłem do końca odczytać: ściągnięte usta, zmarszczone brwi, bursztynowe oczy zmrużone. Gdyby nie jej słabe poruszenia, mógłbym wziąć ją za jeszcze jeden zatrzymany holograf, obraz odlany w świetle, jak posąg w brązie. – Zechcesz mi łaskawie wyjaśnić, co ty, na święte imię Ziemi, robisz?
Wybałuszyłem oczy, autentycznie zdumiony, bo nie tego oczekiwałem. Rozejrzałem się wokół.
– Co ty…
– Nie udawaj przede mną głupca, Hadrianie. – Zawirowała w miejscu, a jej brązowo-zielone spódnice rozwinęły się, podążając za jej ruchem, i zawadziły o granicę holograficznej platformy, gdzie stał kredens, zagracony mnóstwem narzędzi jej pracy. Wypatrzyłem tam parę entoptycznych gogli, komputerową konsolę w starym stylu oraz kilka krystalicznych ręcznych tabletów podłączonych do stacji ładującej, a także kontrolki świateł oraz polaryzujące kontrolki rzędu okien. Liliana Kephalos-Marlowe ujęła za nylonowy uchwyt i podniosła małą podręczną teczkę, taką, jakich używają specjalni kurierzy Imperium. Bez wielkich ceregieli, z zaciśniętymi zębami, rzuciła mi ją. Odruchowo ją złapałem. – Otwórz.
Otworzyłem i niemal upuściłem teczkę na podłogę. Ledwo ją pochwyciwszy, spojrzałem na kobietę, która dała mi swoje geny, i powiedziałem:
– To byłaś ty? Ale jak?
– Mam cię na oku – odparła chłodno i wskazała palcem na ścienną konsolę, która zmieniła okna z przejrzystych na matowe o szarawym, metalicznym zabarwieniu, odcinając nas od świata. – Zwłaszcza od czasu tego wypadku po Kolosso.
Ostrożnie wyjąłem przedmiot z dna kurierskiej teczki, jakby to była żmija lub odcięta ręka.
– Skąd to masz, matko? – Była to książka, mały, oprawny w brązową skórę tomik, który Gibson dał mi tamtego dnia pod urwiskiem. Król o dziesięciu tysiącach oczu, rzekoma autobiografia pirata Kharna Sagary, króla Vorgossos. Otworzyłem ją i wyjąłem małą kopertę, którą Gibson wsunął między kartki. Na przesyłce widniało moje imię napisane zawiłym charakterem pisma Gibsona. Ktoś ją otworzył, więc zajrzałem do środka, wsuwając książkę pod ramię.
– Ułożył swój plan z jedną ze scholiastek lorda Albana – powiedziała matka, przysuwając się nieco bliżej. – Najwyraźniej kobieta znała statek handlowy, który miał cię zabrać do Nov Denber na Teukros. – Skrzywiła się. – Nie był to najlepszy plan na świecie. Możesz tam o nim przeczytać.
Setka pytań przemknęła mi przez głowę i zaczęła się we mnie pienić, domagając się ujścia. Najważniejsze z nich wypłynęło na wierzch.
– Jak ojciec się dowiedział?
– O liście? – Uśmiechnęła się. – Och, Al nie ma o nim zielonego pojęcia. Ludzie lorda Albana zaalarmowali jego biuro, kiedy ta scholiastka zaczęła wymieniać nieautoryzowane transmisje ze statkiem handlowym na wysokiej orbicie. Nawaliła druga strona. – Tymczasem włożyłem kopertę z powrotem do książki, a wnętrzności zwinęły mi się w węzeł gordyjski. – Twój ojciec wie, że przyłożyłeś do tego rękę, ale wyobraża sobie, że wygrał po… – Tu przerwała, a jej arystokratyczne, surowe oblicze się zachmurzyło. – Tak czy inaczej przykro mi z powodu Gibsona. Wiem, że byliście sobie bliscy.
– Wiesz, co się z nim stało?
Pokręciła głową.
– Zapakowano go na pokład jakiegoś frachtowca towarowego, który odleciał Imperator wie gdzie. Twój ojciec zapisał go na listach dziewięciu statków, z czego cztery lecą poza system. Nie mogę do nich zafalować, zanim nie wyjdą z zakrzywienia czasoprzestrzeni, a nawet wtedy będę musiała uzgodnić treść fali telegrafu z moją matką albo z twoim ojcem.
Skrzywiłem się. Fale telegrafu były bardzo drogie i starannie monitorowane przez Zakon ze względu na niebezpieczną technologię.
– A więc przepadł.
– Żyje – odparła matka – jeśli to stanowi jakąś pociechę.
Nie było to pociechą. Spojrzałem na moje samosznurujące się szare buty do biegania. Brakowało mi słów, które uciekały ode mnie gdzieś tam, przez matowe okna, poza wysokie wieże i szklane kopuły pałacu, by zniknąć na polanach następnej doliny. Wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomniałem, co zmieniło mój świat tak, jakby przelatująca kometa zmieniła orbitę mojej planety. Matka w milczeniu zarzuciła mi swoje pachnące ramiona na szyję. Stałem jak sparaliżowany. W ciągu niemal dwudziestu standardowych lat żadne z moich rodziców nie okazało mi w sposób fizyczny nawet odrobiny uczucia. Ten jeden uścisk nadrobił niemal wszystkie zaległości. Przez długi czas nie śmiałem nawet drgnąć, dopiero potem, wolno jak w głębokim szoku, poruszyłem się, by odwzajemnić ten uścisk. Ale nie płakałem, nie wydałem z siebie głosu.
– Chcę ci pomóc – powiedziała.
Odsunąłem się i spojrzałem na nią z bliska, byłem bliżej niż kiedykolwiek przedtem.
– Co masz na myśli? – Nerwowo rozejrzałem się po pomieszczeniu i zauważyłem kamery umieszczone wysoko na gładkich, metalicznych ścianach.
Widząc to, matka uśmiechnęła się i przygładziła błękitną bluzkę.
– Wszystkie kamery są wyłączone. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Przywilej gospodyni domu. – Niemal dwie dekady doświadczeń podsunęły mi natychmiast mnóstwo wątpliwości, ale ona powtórzyła z uśmiechem: – Kamery są wyłączone. – Milcząc, potaknąłem skinieniem głowy i przełknąłem ślinę, lecz zanim zdołałem coś powiedzieć, lady Liliana dodała: – Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Jakie? – Poczułem, że miękną mi kolana, więc podszedłem do wygodnej sofy i rozsiadłem się na niej obok kurierskiej teczki, w której wcześniej spoczywał Król o dziesięciu tysiącach oczu.
– Miałeś mi wyjaśnić, co, na święte imię Ziemi, robisz.
Uspokojony zapewnieniem co do kamer, opowiedziałem jej wszystko. O moim strachu przed Zakonem, o nienawiści do niego, o moim pragnieniu, by zostać scholiastą i wstąpić do Korpusu Ekspedycyjnego. Wzdrygnęła się, gdy wyznałem, że ojciec mnie uderzył, a oczy zaszły jej łzami, gdy opowiedziałem o męce Gibsona na placu Juliana, ale słuchała mnie uważnie i ani razu mi nie przerwała ani nie zaoponowała. Gdy opowiadałem, znalazła w odległym rogu pomieszczenia mały stołeczek, przyniosła go i ustawiła naprzeciwko sofy, na której siedziałem. Kiedy skończyłem, zagryzła wargi, sięgnęła i ujęła mnie za rękę, po czym powtórzyła słowa, na które ledwo zwróciłem uwagę, gdy wypowiedziała je po raz pierwszy:
– Chcę ci pomóc.
Młodzieńczy poryw podyktował mi niespokojne zdania:
– Jak, matko? Jak? Już po wszystkim. Ojciec osiągnął swoje. Za cztery dni znajdę się na statku lecącym na Vesperad. – Przypomniałem sobie denerwujący śmieszek Crispina. „Anagnosta. Dziwaczne słowo”. Zastanawiałem się, gdzie Crispin jest w tym momencie. Miałem nadzieję, że gdzieś daleko, w ramionach błękitnej dziewczyny, i nie dziwi się, dlaczego nie ma mnie w głównym pałacu. – Wygrał. Potrzebowałbym wielu dni, żeby opracować jakiś nowy plan…
Uścisnęła moją dłoń.
– A gdzie ja twoim zdaniem byłam, hm?
Wyprostowałem się, jakby matka przyprawiła mnie o szok, i poczułem, że moje oczy robią się wielkie jak spodki.
– Mówisz poważnie?
Lady Liliana tylko na mnie zerknęła.
– Byłam w Euklidzie i szukałam jakiegoś wolnego handlarza, kogoś, kto zabrałby cię poza świat.
– Wolny handlarz? To niewiele lepsze od pirata. Nie można ufać takim ludziom.
Uniosła rękę uspokajająco, puszczając równocześnie moją dłoń.
– Pani dyrektor Feng poręczyła za niego.
Zaskoczyło mnie to.
– Dyrektorka wciąż jest na Delos?
Matka uśmiechnęła się, pocierając kciukiem o dolną wargę.
– A po co, twoim zdaniem, wybrałam właśnie Euklidę spośród wszystkich zapadłych mieścin w domenie mojej matki? – Ciekaw byłem tego i dziwiło mnie chłodne matczyne spojrzenie. – Ten człowiek jest dobry. To Jaddyjczyk. Ada mówi, że często zdarza mu się omijać kontrole na lothriadzkich orbitach, żeby przewieźć… bardziej wrażliwy towar.
– Ada? – Uniosłem brwi.
– Pani dyrektor Feng – poprawiła się matka i odwróciła wzrok. Wstała zgrabnie i podeszła do zamglonych okien.
– Rozumiem – powiedziałem. – Ale „Ada”?
Lady Liliana uśmiechnęła się tym tajemniczym uśmiechem, który tak dobrze znałem.
– No to chcesz to zrobić czy nie chcesz? – zapytała.
Osiem słów. Jedno proste pytanie. Byłem jak człowiek balansujący na linie, mogłem upaść na lewo lub na prawo. Ale w żaden sposób nie mogłem wrócić.
– A co z tobą? – zapytałem, przypatrując się jej z sofy. – Nie martwi cię, co zrobi ojciec, gdy się dowie, że pomogłaś mi uciec przed Zakonem?
Odwróciła się ku mnie, wciąż stojąc przy matowym oknie. Uderzyło mnie nagle, że była dużo wyższa niż ja. To po linii jej rodu Crispin odziedziczył swój monstrualny wzrost. Stała tam wyniosła, jak jakaś alabastrowa Wenus albo ikona Sprawiedliwości z białego szkła na ołtarzu Zakonu.
– Moja matka – odparła, odchylając w tył głowę i mobilizując całą swoją arystokratyczną wyższość – jest księżną Delos oraz jedną z wicekrólowych Jego Światłości. Mocno trzyma twojego ojca za jaja.
– Dlaczego to robisz?
Uniosła wysoko podbródek.
– Al ani razu nie zapytał mnie o zdanie w sprawie Vesperad. A zatem do diabła z nim. Jesteś moim synem, Hadrianie. – Przeciągnęła językiem po zębach jak znudzona lwica i skupiła uwagę na czymś, co tylko ona widziała. – Rzeczywiście tego chcesz? Żyć jako scholiasta? Z Korpusem?
Chrząknąłem, desperacko próbując opanować zalew emocji, który wywołały we mnie słowa: „Jesteś moim synem”.
– Tak.