Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 11

ROZDZIAŁ 8
GIBSON

Оглавление

Gdybym umarł w tamtej uliczce ponad tysiąc lat temu, wszystko wyglądałoby inaczej. Nadal świeciłoby słońce na niebie nad Gododdinem. Cielcinowie nie zostaliby zmuszeni do życia jako nasi więźniowie, w naszych alienażach. Ale wówczas wciąż trwałaby Krucjata. Wiem, co o mnie mówią, jak nazywają mnie w historycznych książkach. Pożeracz Słońc. Półnieśmiertelny. Demoniczny, królobójczy, ludobójczy. Wszystko to słyszałem. I tak jak powiedziałem, nigdy nie pozostajemy jednym. Jak w zagadce sfinksa zadanej biednemu, skazanemu na nieuchronność swego przeznaczenia Edypowi: zmieniamy się.

Jeśli jesteście ciekawi, kiedy przeszedłem swój chrzest, to powróćcie do tamtej chwili, kiedy leżałem umierający na odludnej ulicy w Meidui, ze złamaną ręką, połamanymi żebrami i pękniętą czaszką, z nadwerężonym kręgosłupem. Powróćcie do chwili, kiedy ja zostałem powalony, a Crispin wyniesiony do chwały jako bożyszcze tłumu. Później oglądałem holografy z tego wydarzenia, gdy dochodziłem do zdrowia w moich apartamentach w Diablej Siedzibie, i widziałem, jak na arenie koloseum obsypywano Crispina kwiatami, jak ludzie śmiali się i wiwatowali na cześć walecznego syna archona w jego głupiej pelerynce.

* * *

Obudziłem się i ujrzałem malowane gwiazdozbiory. Hebanowe deski zatopione w gipsie, nazwy gwiazd na mosiężnych inkrustacjach. Sadal Suud, Helvetios, gwiazdozbiór Arma, nasza tarcza. A tuż pod nimi Astranavis, statek kosmiczny. Mój pokój z łukowym sklepieniem, ozdobiony w hołdzie dla nieba nad Delos. Mój pokój. To nieprawda. Ja przecież nie żyłem. Jakże mógłbym być w moim pokoju? Starałem się poruszyć, ale nie mogłem. Każdy ruch powodował tylko tępy ból w kościach. Mogłem jednak ruszać głową, więc rozejrzałem się wokół. Przygarbiona postać w zielonym stroju siedziała przy moim łóżku, z pochyloną głową, jakby pogrążona w modlitwie. Albo we śnie. Za nią widniały znajome półki z książkami, stacja do gier, płyta holograficzna oraz obraz rozbitych statków kosmicznych malowany białą farbą na czarnym płótnie. Oryginalne dzieło Rudasa.

– Gibsonie – spróbowałem powiedzieć, ale przez moje suche gardło przedarł się tylko jęk. Otworzyłem szeroko oczy, gdy zobaczyłem urządzenie przymocowane do mojej ręki. Przypominało to rękawicę lub szkielet, luźny zestaw metalowych płytek, jak płatki orchidei albo jak jakieś średniowieczne narzędzie tortur. – Gibsonie… – Tym razem wydobyłem z siebie dziecinny dźwięk przypominający słowo. Były tam też igły, cienkie jak włos i giętkie, które napierały w dół rękawicy przymocowanej do mojej zrujnowanej dłoni. Podobne urządzenie, tylko ciaśniej dopasowane, więziło moje żebra, a oba niemal się żarzyły od wytwarzanego ciepła. Ktoś przywiązał moją zdrową rękę do brzegu łóżka, aby ochronić ranione części mego ciała. Wyobraziłem sobie, że te giętkie igły wnikają w moje ciało i wiją się w kościach, rozrastając się niczym korzenie, aby mógł zachodzić przyspieszony proces gojenia.

Starzec drgnął, po czym poruszył się z przesadną powolnością człowieka wyczerpanego, który powraca do przytomności, i wydał z siebie jęk przypominający trzask drzewa. Laska wyśliznęła mu się i mosiężna gałka uderzyła o płyty posadzki. Nie zwrócił na to uwagi, pochyliwszy się ruchem, który nie-scholiasta powiązałby z ekscytacją.

– Ocknąłeś się.

Spróbowałem wzruszyć ramionami, ale to wywarło nacisk na diabelskie konstrukcje unieruchamiające moją rękę i korpus, wydobyłem więc z siebie tylko chrapliwe westchnienie:

– Taak.

– Co, na imię Ziemi, robiłeś sam w mieście? – W jego głosie nie było gniewu. On nigdy się nie gniewał. Podstawowy trening scholiasty polegał na wykorzenieniu z siebie emocji i wyniesieniu stoickiego rozumu ponad zwykłe ludzkie porywy. A jednak… a jednak w tych szarych, załzawionych oczach i opuszczonych lekko kącikach ust widoczna była troska.

Jak długo tu siedział, skulony na krześle?

Chrapliwie wciągnąłem powietrze i zamiast odpowiedzieć, sam zadałem mu pytanie:

– Jak długo?

Niezbyt dobrze to ująłem. Mętnie. Starzec o lwim wyglądzie schylił się i wreszcie podniósł z podłogi laskę.

– Będzie już niemal pięć dni. Byłeś prawie martwy, gdy cię tu przynieśli. Pierwszy dzień trwałeś w zawieszeniu, a Tor Alma pracowała nad odbudową uszkodzonej tkanki twojego mózgu.

Mimowolnie zmarszczyłem brwi.

– Uszkodzonej?

Gibson niemal się uśmiechnął.

– W każdym razie nikt nie zauważy różnicy.

– To żart?

Starzec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Dojdziesz w pełni do siebie, tak powiedziała Alma. Zna się na swojej robocie.

Poruszyłem zdrową ręką i pociągnąłem za pas. W głowie miałem takie uczucie, jakby jakiś perwersyjny chirurg wypakował ją watą nasączoną alkoholem, taka była lekka. W oczach czułem pulsowanie.

– Myślę, że lepiej by było, gdybym umarł. – Z jękiem opuściłem głowę z powrotem na poduszkę.

Scholiasta powiódł spojrzeniem po mojej twarzy, unosząc brew.

– Nie powinieneś tak mówić. – Zerknął w stronę wąskiego okna i dalej, na morze.

– Wiesz, że nie mówiłem poważnie.

Pociągnął nosem, a jego długie palce zacisnęły się na gałce laski.

– Wiem – odparł. Spróbowałem poruszyć się znowu, lecz Gibson wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu. – Nie ruszaj się, paniczu.

Nie posłuchałem i usiłowałem usiąść. Biały rozbłysk bólu przemknął mi za oczami i opadłem na wznak, tracąc przytomność.

Kiedy się ocknąłem, Gibson wciąż siedział przy mnie z zamkniętymi oczami, mrucząc coś cicho do siebie. Musiała nastąpić jakaś zmiana w moim oddechu, bo otworzył jedno oko jak sowa, do której był teraz tak podobny.

– Mówiłem, żebyś się nie ruszał, prawda?

– Długo mnie nie było?

– Tylko parę godzin. Twoja matka będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, że znów jesteś wśród żywych.

Czując się silniejszy niż przy poprzednim ocknięciu, powiedziałem:

– Czy teraz? – Powiodłem spojrzeniem po pokoju, tym razem poruszając jedynie oczami, bo bałem się popełnić ten sam błąd. – Czy jest woda? – Z chirurgiczną precyzją scholiasta wstał i oparłszy laskę o krzesło, podreptał przez pokój do kredensu, gdzie srebrny dystrybutor napojów nalał mu kubek zimnej wody. Gibson znalazł słomkę, wrócił do mego łóżka i podał mi kubek. – Powiedz mi, Gibsonie: skoro matka tak się mną przejmuje, to dlaczego jej tu nie ma? – Wypiłem łyk, a woda smakowała lepiej niż najlepsze wino mego ojca. Znałem już odpowiedź, ale mimo to nalegałem. – Nie widzę jej.

Twarz Gibsona stała się cienką maską skrywającą ból.

– Lady Liliana wciąż przebywa w letnim pałacu w Haspidzie.

Wydałem z siebie ciche „och”, bardziej tchnienie niż słowo, podobne do cielcińskiego „tak”. Haspida z jej orchideami i czystymi sadzawkami. Pomyślałem o matczynych apartamentach, ze służbą i dziewczętami.

– Też chciałbym, żeby tu była. – Gibson przetarł oczy. Było w nim jakieś głębokie zmęczenie, jakby siedział tu od wielu dni. Pięć dni, pomyślałem. Zbyt długo. – Dla twego dobra powinna być tutaj.

Zmarszczyłem brwi. Nie wypadało, żeby mówił, co moja matka powinna zrobić. Ale to był przecież Gibson, więc nie zareagowałem.

– Czy obrażenia są bardzo poważne?

– Masz pogruchotaną prawą rękę, złamanych pięć żeber i miałeś poważnie uszkodzoną wątrobę, woreczek żółciowy i jedną nerkę. – Na twarzy Gibsona odmalował się niesmak. Wygładził dłonią przód szaty. – A nie wspomniałem o uszkodzeniu głowy. Musisz zdobyć się na cierpliwość, bo inaczej znów ci się pogorszy.

Potaknąłem słabo i ponownie ułożyłem się na poduszkach, zamknąwszy błądzące wokół oczy.

– Co się stało?

– Nie pamiętasz? – Scholiasta zmarszczył czoło. – Zostałeś zaatakowany. Jakieś szumowiny koło dzielnicy magazynów. Przejrzeliśmy nagrania z monitoringu ochrony i znaleźliśmy ich. – Ruchem głowy wskazał na stolik przy łóżku. – Ardian poprowadził prefektów. Znaleźli twój pierścień. – Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem i odnalazłem mój sygnet z laserowo grawerowanym diabłem Marlowe’ów wśród medycznych instrumentów. Obok niego leżał mój terminal.

– Widzę – mruknąłem i uniosłem lekko głowę, żeby wypić łyk wody. To dziwne, że gdy nie czujesz pragnienia, woda smakuje jak powietrze. Nigdy nie zauważasz jej smaku, cudownego smaku, chyba że zaschło ci w gardle. – A więc już nie żyją? Tamci trzej?

Gibson tylko skinął głową.

– Sir Roban znalazł cię w ostatniej chwili. Przywiózł cię tu. On i ta twoja porucznik.

– Kyra? – Mimo ostrzeżeń znów spróbowałem usiąść prosto i natychmiast tego pożałowałem, gdy przeszył mnie ból.

Gibson zamilkł, a ja pomyślałem przez chwilę, że stracił przytomność, stojąc jak w narkolepsji, pokonany przez bezgraniczne zmęczenie. Kiedy jednak położyłem się z powrotem i ból zelżał, zauważyłem, że oczy ma otwarte i patrzy na mnie z uwagą.

– O co chodzi? – zapytałem i skrzywiłem się, gdy poruszywszy ręką, dotknąłem miejsca na brzuchu, gdzie Tor Alma założyła aparat korekcyjny.

Stary scholiasta odetchnął głęboko, poprawiając machinalnie mankiet swego obszernego rękawa.

– Twój ojciec chce cię widzieć, kiedy tylko poczujesz się lepiej.

– Powiedz mu, żeby sam do mnie przyszedł – rzuciłem odruchowo. To zabolało. Żadne z moich rodziców nie przyszło, ani Crispin. Tylko Gibson. Mój wychowawca. Mój nauczyciel. Mój przyjaciel.

Blady, lecz ciepły uśmieszek wypłynął na postarzałą twarz Gibsona, który klepnął mnie lekko po ramieniu.

– Twój ojciec jest bardzo zajętym człowiekiem, Hadrianie. Wiesz o tym.

– Ktoś próbował mnie zabić! – Słabym gestem wskazałem opatrunek pod moimi żebrami. – Zdawałoby się, że mógłby znaleźć chwilę, żeby sprawdzić, jak się czuję. Czy w ogóle przyszedł? Choć raz? A matka?

– Lady Liliana nie ruszyła się stamtąd. – Gibson wciągnął kolejny haust powietrza. – Zostawiła instrukcje, żeby ją powiadomić, gdyby twój stan się pogorszył. A jeśli chodzi o ojca… to…

To mi wystarczyło.

– Oczywiście jest bardzo zajętym człowiekiem. – W moich słowach pobrzmiewała pustka i pewna zadziorność, jakby pękła jakaś szyba ochronna przebita pociskiem, a jej kawałki utrzymały się razem tylko dzięki temu, że oparły się o siebie wzajem, gotowe jednak posypać się pod najlżejszym naciskiem.

– Twój ojciec… prosi, żebyś rozważył, jak odniesione rany mogą wpłynąć na godność twego rodu. – Zawsze będę pamiętał, jak Gibson unikał mego wzroku, gdy wypowiadał te słowa, niemal równie dobrze jak ukłucie, które przy nich poczułem.

Zadrżałem i zamknąłem oczy, aby powstrzymać łzy, które do nich napłynęły. Jedną rzeczą jest czysto intelektualnie wiedzieć, że rodzice cię nie kochają, a zupełnie inną rzeczą jest to odczuć.

– Kazał ci to powiedzieć.

Nie było odpowiedzi i to właśnie stanowiło potwierdzenie. Spojrzawszy raz jeszcze, zauważyłem, jak bardzo zmęczony był Gibson. Pod szarymi oczami widniały ciemne kręgi, a w sąsiedztwie dumnych bokobrodów pojawiły się cienkie odrosty. Uświadomiłem sobie, że ten człowiek siedział na tym krześle od niemal pięciu dni, przez cały czas mego leczenia. Miałem w nim namiastkę ojca, ale jego twarz nigdy nie zawiśnie pod Kopułą Barwnych Rzeźb.

– Powinieneś się przespać, Gibsonie.

– Tak, skoro już wiem, że ci lepiej. – Mówiąc to, scholiasta odstawił kubek z wodą na stolik, obok moich rzeczy osobistych i instrumentów medycznych. – Kiedy tylko będziesz mógł, porozmawiaj z ojcem.

– Gibsonie… – Sięgnąłem zdrową ręką i złapałem go za luźny rękaw, napinając krępujące mnie pasy. Palce miałem opuchnięte, słabe i odrętwiałe. – On odda to Crispinowi.

Stary scholiasta spojrzał na mnie. Jego oczy stały się matowe jak porośnięte mchem kamienie.

– Co odda Crispinowi?

Nie dbając o kamery, mikrofony i cokolwiek jeszcze umieszczono w moim pokoju, wzruszyłem ramionami i krzywiąc się, opuściłem rękę.

– Wszystko.

Gibson stuknął laską o podłogę, zamyślony.

– Nie wskazał jeszcze swego dziedzica.

– Ale to, co uczynił, stanowiło coś w rodzaju zapowiedzi, prawda? Na koniec Kolosso? – Czułem, że mam rację, i zacisnąłbym dłonie w pięści, gdyby jedna z nich nie była uwięziona w rękawicy.

– Nic podobnego. – Gibson znów stuknął laską o posadzkę. – Pomiędzy napadem na ciebie a występem twego brata w koloseum, gdzie, jak rozumiem, dokonał imponującego dzieła, twój ojciec nie miał wiele czasu, by coś powiedzieć. Plebejusze są zachwyceni twoim bratem. Słyszałem, że Crispin był całkiem… mężny.

– Mężny? – Niemal się roześmiałem, poczuwszy nagłą potrzebę splunięcia na podłogę. – Czarna Ziemio, Crispin to maniak, Gibsonie. Odwiąż mi lewą rękę, żebym mógł się napić, a niech to! – Zrobił to i podał mi kubek. Wszystkie uczucia przeszły na moją rękę i zacisnąłem lewą dłoń wokół przezroczystego, grubego plastiku. Brykający czerwony diabeł Marlowe’ów wiszący na ścianie wyglądał niemal tak, jakby drwił sobie ze mnie, a ja ścisnąłem plastik tak mocno, że zatrzeszczał. – On musi o tym wiedzieć! Słyszał przecież, co powiedział ojciec.

Gibson przechylił głowę.

– A co powiedział?

Opowiedziałem mu wszystko: o mojej porażce w rozmowach z fakcjonariuszką Gildii, o posiedzeniu rady, o wszystkim. Po chwili zamknąłem oczy i chyba już setny raz pozwoliłem głowie opaść na puchową poduszkę. Potem zadałem pytanie, którego bałem się najbardziej ze wszystkich. Uznałem jednak, że lepiej je zadać, niż pozwolić mu dręczyć mnie od środka.

– Co zatem ze mną zrobią?

Na tak ważkie pytanie Gibson odpowiedział zaskakująco prędko i spójnie, a ja musiałem przypomnieć sobie, że człowiek ten jest scholiastą, wyćwiczonym w logice, którą poważa ponad wszystko.

– To nie zostało zapowiedziane. Ojciec nigdy nie ogłosił cię dziedzicem, a więc tak naprawdę nie ma tu żadnej prawnej komplikacji. A prostacy opowiedzą się raczej za Crispinem, jak rzekłem. Przynajmniej na razie.

– Zobaczymy, jak długo to potrwa.

Gibson położył pokrytą plamami dłoń na moim ramieniu, lekką jak papier.

– Twój ojciec zawsze uważał, że jesteś zbyt miły, Hadrianie. Zbyt miękki, żeby rządzić.

– Fakcjonariuszka Gildii Górniczej… – Sięgnąłem ręką, żeby postawić kubek na parapecie okna przy łóżku, obracając się na bok na tyle, na ile było to możliwe, podczas gdy Gibson powrócił na swoje krzesło.

– Tu nie chodzi tylko o fakcjonariuszkę Gildii. – Gibson rozparł się wygodnie na krześle, wodząc wolno oczami od mojej twarzy do widoku morza za wysokim oknem. – Twój ojciec jest ludojadem, Hadrianie, prawdziwym drapieżnikiem. Wierzy głęboko, że wszyscy lordowie powinni być tacy.

Usiadłem znowu, krzywiąc się z bólu, który przeszył mi bok, i przyłożyłem dłoń do korekcyjnego opatrunku.

– W tych kopalniach umierają ludzie, Gibsonie. Promieniowanie…

Mój nauczyciel zachowywał się tak, jakby mnie nie słyszał, i mówił dalej, a jego głos nie wzniósł się ponad bezdźwięczny szept, który przywodził na myśl szelest wiatru wśród zmurszałych kamieni.

– Twój ojciec wierzy, że dominacja musi być twarda, Hadrianie. – Głos Gibsona zmienił się i nagle nabrał mocy, emanując pedagogiczną intensywnością. – Hadrianie, wymień, proszę, osiem form posłuszeństwa.

Zrobiłem to.

– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. Posłuszeństwo z lęku przed innymi. Posłuszeństwo z miłości dla hierarchy. Posłuszeństwo z lojalności wobec urzędu hierarchy. Posłuszeństwo z szacunku wobec praw ludzkich i boskich. Posłuszeństwo z pobożności. Posłuszeństwo ze współczucia. Posłuszeństwo wynikające z oddania.

– Które jest najnikczemniejsze?

Zamrugałem, spodziewając się jakiegoś bardziej podchwytliwego pytania.

– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. – Chciał tylko, żebym to powiedział, żebym poczuł ciężar tych słów.

Gibson się uśmiechnął.

– Prawo ryb. Zupełnie słusznie. Twój ojciec tak rządzi, a Crispin będzie jego naśladowcą. Dlatego ojciec wierzy w Crispina, a nie w ciebie. Dostrzegasz to? To jest komplement dla ciebie z jego strony, choć on nie widzi tego w ten sposób.

Wypuściłem pusty kubek z dłoni i odwróciłem się z niesmakiem. Wszystko to było zaprawione goryczą. Złe.

– Nie wiadomo, jak rządzić ludźmi.

– Twój ojciec chce jedynie wyciskać. Chce zarobić dość pieniędzy, żeby przez Imperialne Biuro kupić baronię i wynieść wasz ród do rangi parów.

– Ale dlaczego? – mruknąłem, czując, że ból w boku się nasilił i stał ostrzejszy, choć wciąż tępy i gorący. – Więcej ziemi i więcej poddanych, żeby w niej kopali. Więcej tego samego…

Głos Gibsona przemieścił się i zabrzmiał nagle jak z oddali.

– Dawno temu wszyscy rządzący panowie myśleli tak jak twój ojciec, traktując wszelkie zasoby naturalne jako paliwo dla postępu. To ich zniszczyło, a Ziemia zapłaciła za to życiem. U twego ojca ta bezwzględność da się usprawiedliwić jedynie tym, że jest tyle innych światów, do których może się przeprowadzić, kiedy ten zostanie zniszczony.

Kiedy tak mówił, pole mego widzenia zaczęło mrocznieć, poczynając od brzegów, a ja zdołałem tylko wykrztusić:

– To nie jest żadne usprawiedliwienie.

Scholiasta poklepał mnie po ramieniu.

– I na tym polega różnica między wami.

Jeśli nawet miałem jakąś odpowiedź, to nigdy nie padła. Ciemność z obrzeży mego widzenia wtargnęła do środka i opadła jak piasek.

* * *

W snach byłem sam i przechodziłem wąskim, sklepionym łukowo przejściem prowadzącym z nekropoli do mauzoleum, w którym spoczywały prochy mojej rodziny. Ileż to razy przechodziłem tamtędy we śnie, ale komu z nas zdarzyło się stanąć tam naprawdę, chociaż raz? Było to na pogrzebie matki mego ojca, lady Fuksji, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Znałem ją dobrze, a jej ciało było pierwszym martwym ciałem, jakie dane mi było zobaczyć. Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Ten odór oraz wspomnienie nigdy mnie nie opuściły. Prześladowały mnie i za każdym razem, kiedy ponownie widziałem śmierć, wracało wspomnienie słodkawego zapachu mirry, dymu kadzidlanych świec oraz brzękliwego zaśpiewu kantorów i starej Eusebii, która prowadziła kondukt w dół rozbrzmiewających echem schodów do naszej nekropoli. Dla mego młodego umysłu mniej liczyło się to, że umarła moja babka, a bardziej to, że nawiedziła nas śmierć, a potem każda kolejna śmierć przywoływała w mojej pamięci tę procesję i te schody wiodące do podziemnego świata.

W moim śnie ojciec szedł pierwszy za przeoryszą, niosąc prochy babki, podczas gdy my, jej rodzina, szliśmy za nim z kanopskimi urnami. Ja niosłem jej oczy zawieszone w jakimś błękitnym płynie; matka niosła jej serce, a mój stryj Lucian, nieżyjący już od siedmiu lat, odkąd zginął w katastrofie latacza, niósł mózg. Całun w kolorze ciemniejszym od czerni zasłaniał posąg mojej babki wzniesiony na skalnym podłożu między stalaktytami. Słyszałem wodę kapiącą z kamiennego sklepienia i tworzącą na ziemi sadzawki niezmącone jak lustra. W moim śnie, kiedy zdarłem ten całun, ujrzałem pod nim posąg ojca, a nie babki. I posąg żył, patrząc na mnie oczami jak umierające gwiazdy. I upuściłem urnę, którą niosłem, a ona rozprysła się na dnie jaskini.

Jego kamienne ręce złapały mnie i uniosły nad wapienne podłoże. Jaskinia zaczęła rozpływać się wokół nas, zmieniając się w dym i ciemność, aż w końcu pozostały tylko czerwone oczy mego ojca. Oddaliłem się od nich i gwałtownie rzucony wstecz przeleciałem przez jakiś niewidzialny portal okolony przez trzydzieści jeden masek Marlowe’ów, białych i coraz bardziej blednących w tym nieskończonym mroku. Poczułem się tak, jakbym płynął przez przytłaczające mnie głębiny, zimne i ponure, nie mając pojęcia o kierunku. Dławiący strach pochwycił mnie w swoje szpony, a ja nagle odniosłem wrażenie, że zaczynam się budzić, że jestem cały i wyleczony. Gibson wciąż tam był, stał prosty i wysoki, jakim go nigdy nie pamiętałem. Jego przygarbiony kręgosłup się wyprostował, włosy miał schludnie uczesane, a oczy przenikliwe jak ostrze skalpela.

Na wszystko to nie zwróciłem większej uwagi, bo moje spojrzenie przyciągnął widok rozciętego nozdrza mego mentora, piętnującego go jako przestępcę. Czasem wydaje mi się, że pamięć mnie zawiodła, że pogubiłem się w otchłani długich stuleci, które upłynęły od czasów, gdy byłem dzieckiem. Czasem zastanawiam się, czy moje późniejsze wspomnienia nie cofnęły się i nie zawładnęły tym koszmarem mego dzieciństwa. A jednak gdyby nawet ponownie zagrożono mi ścięciem, to mógłbym przysiąc, że tak było: że ujrzałem okaleczenie Gibsona, zanim okaleczono go naprawdę.

Byłem stary i ponownie młody, nim zrozumiałem.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх