Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 7
ROZDZIAŁ 4
DIABEŁ I LADY
Оглавление– To nie było twoje najgładsze wystąpienie, Hadrianie. – Głos matki dobiegał do mnie wyraźnie zza ciemnych drzwi oddzielających moją garderobę od sypialni. Kontralt, bogaty akcent delijskiej arystokracji, wypolerowany przez dziesięciolecia rozmów, oficjalnych przyjęć i wystąpień. Była też profesjonalną librecistką i reżyserką filmów.
– Crispin by się nie ruszył. – To była cała odpowiedź, na jaką było mnie stać, gdy walczyłem ze srebrnymi guzikami mojej najlepszej koszuli.
– Crispin ma piętnaście lat i jest niecierpliwy aż do przesady.
– Wiem, mamo. – Założyłem szelki na ramiona i naciągnąłem je. – Nie rozumiem, dlaczego ojciec nie… nie uwzględnił mnie.
Jej głos stał się mniej wyraźny i po tym poznałem, że oddaliła się od drzwi garderoby i podeszła do wysokiego okna, z którego otwierał się widok na morze. Często tak robiła. Lady Liliana Kephalos-Marlowe miała skłonność do dryfowania w stronę okien. To nas łączyło: pragnienie bycia gdzie indziej.
– Czy naprawdę musisz o to pytać?
Nie musiałem. Zamiast odpowiedzieć, naciągnąłem na siebie jedwabno-aksamitny surdut i wygładziłem jego kołnierzyk. Wystarczająco ubrany, otworzyłem drzwi i wszedłem do sypialni. Matka rzeczywiście podeszła do okna. Moje apartamenty znajdowały się na wysokim piętrze Wielkiego Stołpu, wciśnięte w północno-wschodni narożnik kwadratowej wieży. Miałem stąd imponujący widok na morski odcinek murów i rozpościerające się dalej morze, na odległość wielu mil, aż tam, gdzie na zamglonym horyzoncie widniały Wietrzne Wyspy, których nie można było zobaczyć z poziomu morza. Matka odwróciła się w moją stronę. Nigdy nie nosiła czerni, nigdy nie przyjęła heraldyki i barw rodu mego ojca. Pochodziła z rodu Kephalosów; jej matka, wicekrólowa, była też udzielną księżną całej planety; nosiła się z tym dumnie. Na tę okazję – bankiet powitalny na cześć pani dyrektor Adaeze Feng i jej towarzyszy – matka włożyła elegancką suknię z białego jedwabiu, tak obcisłą, że zapewne syntetyczną. Spięta była na jednym ramieniu złotą broszą w kształcie orła Kephalosów. Złocistobrązowe włosy w odcieniu miodu częściowo związane były z tyłu, a częściowo opadały przed uszami w ciasno zwiniętych lokach. Była piękna w taki sposób, w jaki piękne są wszystkie palatynki. Jak obraz zapomnianej Safony wykuty w marmurze i równie zimny.
– Twoje włosy wyglądają okropnie.
– Dziękuję, mamo – powiedziałem obojętnym tonem i odgarnąłem niesforny kosmyk za ucho.
Pomalowane na czerwono usta lady Liliany rozchyliły się w poszukiwaniu właściwych słów.
– To nie był komplement – powiedziała.
– Nie – zgodziłem się i wzruszyłem ramionami w surducie z wyszytym nad lewą piersią diabłem, herbem mojego rodu.
– Naprawdę powinieneś je obciąć. – Odeszła od okna i wyciągnęła rękę, żeby białymi palcami poprawić mi klapy surduta.
– Ojciec wystarczająco myli mnie z Crispinem, jeśli o to chodzi. – Pozwoliłem jej poprawić też kołnierz bez żadnych komentarzy z wyjątkiem przeszywającego spojrzenia, którym ją obdarzyłem. Jej oczy były bursztynowe, cieplejsze od oczu ojca. Ale i tak nie bardzo mogłem wyczuć to ciepło. Wiedziałem, że gdyby tylko od niej to zależało, wróciłaby do Artemii, żeby być ze swoją rodziną i swoimi dziewczętami, a nie z nami, Marlowe’ami, w tym ponurym miejscu o barwie popiołu. Z Marlowe’ami o zimnych oczach i chłodnym obejściu, z których najzimniejszy był jej własny mąż.
– On nie robi takich rzeczy. – Z powściągliwego tonu wywnioskowałem, że nie zrozumiała, o co mi chodziło.
– Czy chce, żeby Crispin zajął moje miejsce? – Wciąż patrzyłem na nią gniewnie, gdy wyrównywała ramiona mego surduta.
– Czy nie tego właśnie chciałeś?
Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie potrafiłem na to odpowiedzieć, a przynajmniej odpowiedzieć tak, by nie zburzyć delikatnej równowagi mego świata. Cóż mogłem rzec? Że nie? Nie pragnąłem pracy mego ojca bardziej, niż pragnąłem zostać pierwszym strategosem Legionów Oriońskich. Że tak? Ale wówczas rządziłby Crispin, a Crispin… Crispin byłby katastrofą. Nie pragnąłem zdobyć tronu mego ojca. Pragnąłem, by Crispin go utracił.
Matka odwróciła się i znów podeszła do okna, stukając obcasikami w płyty posadzki.
– Nie twierdzę, że znam plany twego ojca…
– Jakże mogłabyś je znać? – Wyprostowałem się do pełnego formatu mej nierobiącej wielkiego wrażenia postaci. – Nigdy cię tu nie ma.
Nie wybuchła, nawet się nie obejrzała, aby na mnie spojrzeć.
– A myślisz, że ktokolwiek by tu został, gdyby miał wybór?
– Sir Felix został – zaoponowałem, obciągając surdut jeszcze ciaśniej na wąskich ramionach. – I Roban, i inni.
– Oni widzą sposobność awansu. Ziemie, tytuły. Niewielka renta.
– Nie z lojalności wobec ojca?
– Żaden z nich nie zna twego ojca, może poza Felixem. Wyszłam za niego, a nie mogę powiedzieć, że go znam.
Wiedziałem o tym, ale usłyszeć, że moi rodzice pozostają sobie obcy, było dla mnie wstrząsem. Pozwoliłem sobie na najskromniejszy z ukłonów, po czym zorientowałem się, że matka i tak tego nie widzi, zwrócona do mnie plecami.
– On nie zachęca do poufałości – powiedziałem wreszcie, mimowolnie marszcząc brwi.
– I ty też nie powinieneś, gdybyś rządził. – Lady Liliana obróciła się nieznacznie, aby zerknąć na mnie zza złocistobrązowych, kręconych włosów. Jej bursztynowe oczy były zmęczone, lecz patrzyły twardo. Mam wrażenie, że właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z jej wieku, nie tej wczesnej dorosłości, którą prezentowała na zewnątrz, lecz blisko dwustu lat, które miała naprawdę. Wrażenie zniknęło w mgnieniu oka, gdy ciągnęła dalej: – Powinieneś przewodzić swemu ludowi, a nie przyłączać się do niego.
– Gdybym rządził? – powtórzyłem.
– To nie jest z góry przesądzone – powiedziała. – On może jednak wybrać Crispina albo też zamówić trzecie dziecko z kadzi. – Przewidując moją odpowiedź, dodała: – To, że ród Marlowe’ów zwykle honorował najstarszego potomka, nie znaczy, że musi to robić. Prawo pozwala twemu ojcu na wybór dziedzica. Niczego nie zakładaj.
– Dobrze, nie znaczy to jednak, że… – zacząłem nieco urażony.
Przerwała mi:
– Właśnie, nie znaczy. A teraz chodź, bo jesteśmy prawie spóźnieni.
* * *
Gwiazdy zdążyły się narodzić i zginąć, zanim podano deser, pomyślałem. Milczałem podczas toastów, przy sałatkach, w trakcie niezliczonych cyklów rozkładania i zbierania zastawy ze stołu. I słuchałem, aż nadto świadom, że gniew, podobnie jak grawitacja, zagina czas i przestrzeń wokół osoby mego ojca. Prywatnie byłem wdzięczny, że pani dyrektor i jej zespół odsunęli mnie daleko od mego zwykłego miejsca po prawej stronie ojca. Od czasu mego spóźnionego przybycia do sali tronowej minął cały dzień, a ojciec wciąż się do mnie nie odzywał. Samo w sobie nie było to dziwne, ale fakt, że zrobiłem, co zrobiłem, i nie spotkałem się z żadną reprymendą, napełniał mnie niepokojem.
Jadłem więc i słuchałem, przyglądając się dziwnym, obcym twarzom dygnitarzy Konsorcjum. Ci plutokraci spędzali całe swoje życie w przestrzeni kosmicznej, a dośrodkowa imitacja ciążenia na pokładach ich ogromnych statków nie zapobiegała zmianom, jakie zachodziły w ich ciałach. Gdyby nie genetyczna terapia, jeszcze bardziej rygorystyczna od mojej, nie mogliby postawić nogi na Delos, z jej grawitacją wynoszącą jedną i jedną dziesiątą standardowej, bo zostaliby zmiażdżeni i legliby jak wyfiletowane ryby na piasku.
– Cielcinowie posunęli się za daleko, pchając się poza Mgławicę – powiedział Xun Gong Sun, młodszy urzędnik Konsorcjum. – Imperator nie powinien tego tolerować.
– Imperator tego nie toleruje, Xun – odpowiedziała miło pani dyrektor Feng. – To dlatego trwa tam wojna. – Przyjrzałem się dyrektorce. Jak wszyscy członkowie delegacji Konsorcjum, była zupełnie łysa, a kości policzkowe i kształt brwi podkreślały spojrzenie jej oczu. Skórę miała ciemniejszą niż pozostali, niemal w kolorze kawy. Zwróciła się ku końcowi stołu, gdzie siedzieli mój ojciec i matka. – Książę Jadd wystawił na tę wojnę dwanaście tysięcy statków pod komendą swego wnuka, Darkmoona. Nawet klany z Tavros tam pożeglowały.
Ojciec odstawił na stół kieliszek kandareńskiego wina, zrobił wystudiowaną pauzę i powiedział:
– Dobrze o tym wiemy, pani dyrektor.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się i uniosła swój kieliszek. Jej palce były jak stawonogi, ruchliwe patyczaki. – Mam na myśli jedynie to, że wszystkie te statki będą potrzebować paliwa, wasza lordowska mość.
Pan Diablej Siedziby popatrzył twardo na dyrektorkę, przygryzając dolną wargę i splatając dłonie na stole.
– Nie musi nas pani przekonywać. Znajdziemy na to dość czasu niebawem. – Wzbudziło to przymilne śmiechy ministrów na drugim końcu stołu, a siedzący naprzeciwko mnie Crispin uśmiechnął się. – Fortuna kołem się toczy, a obecna sytuacja nam sprzyja, pomimo niedawnej tragedii na Cai Shen.
Często zdarzało mi się widzieć ojca w takim nastroju: dydaktycznym i władczym. Jego oczy – moje oczy – nigdy nie zatrzymywały się w jednym punkcie, lecz dryfowały po wszystkim, co go otaczało. Jego basowy głos niósł się daleko i rezonował bardziej w piersiach słuchaczy niż w uszach. Miał w sobie swoisty, zimny magnetyzm, który naginał wszystkich do jego woli. W innej epoce, w mniejszym świecie, mógłby być Cezarem. Ale w naszym Imperium była wielka mnogość cezarów. Żywiliśmy ich, a on musiał znosić to, że rośli coraz więksi.
– Czy to prawda, że Bladawcy jedzą ludzi?
Crispin. Tępy, pozbawiony taktu Crispin. Poczułem, jak wszyscy wokół stołu tężeją. Zamknąłem oczy, pociągnąłem łyk mego własnego wina, błękitnego Carcassoni, i czekałem, aż rozpęta się burza.
– Crispinie! – rozległ się sceniczny szept matki, a ja otworzyłem oczy i ujrzałem, jak wbija spojrzenie w mego brata, który spokojnie siedział, patrząc na dyrektorkę Konsorcjum. – Nie przy stole!
Jednak Adaeze Feng tylko uśmiechnęła się do niej lekko.
– Wszystko w porządku, lady Liliano. Sami byliśmy kiedyś dziećmi.
Ale Crispin nie był dzieckiem. Miał piętnaście lat i był efebem na drodze ku dorosłości.
Zupełnie nieświadomy popełnionej gafy ciągnął dalej:
– Słyszałem to od jakiegoś żeglarza. Że ludzie służą im jako żywność. Czy to prawda? – Pochylił się z ciekawością i, na całe złoto Forum, dałbym głowę, że jeszcze nigdy nie był niczym tak bardzo zainteresowany jak tym.
Inny przedstawiciel Konsorcjum przemówił teraz głosem głębszym niż otchłań morza.
– Po części to prawda, paniczu. – Obróciłem głowę, by zobaczyć, kto to powiedział, i ujrzałem go siedzącego między Gibsonem a Tor Alcuinem, w połowie długości stołu, w pobliżu wazy z parującą zupą rybną i kolekcji rozmaitych win w czerwonofigurowych dzbanach. Był najczarniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem, czarniejszym od dyrektorki, czarniejszym niż moje włosy, co sprawiło, że jego zęby wydały się białe jak gwiazdy, gdy się uśmiechnął. – Ale nie zawsze. Częściej uprowadzają całe kolonie rodzimej ludności i wykorzystują jako niewolników.
– Och. – Crispin wydawał się rozczarowany. – A więc nie są kanibalami? – Na jego twarzy odmalował się zawód, jakby miał dotąd nadzieję, że wszyscy obcy są potworami, ludożercami i mordercami.
– Żaden z nich nie jest kanibalem. – Wszyscy spojrzeli na mnie i uświadomiłem sobie, że to ja przemówiłem. Odetchnąłem powoli i zebrałem myśli. W końcu był to mój obszar zainteresowań. – Zjadają nas, nie siebie nawzajem. – Ileż to dni spędziłem z Gibsonem na studiowaniu Cielcinów? Ileż dni spędziłem na rozgryzaniu ich języka na podstawie nielicznych tekstów i komunikatów, jakie udało się przechwycić podczas trzystu lat tej wojny? Fascynowali mnie, odkąd nauczyłem się czytać, może nawet wcześniej, a mój nauczyciel nigdy nie odmawiał mi dodatkowych lekcji, o które prosiłem.
Ciemnoskóry scholiasta skinął głową.
– Panicz ma całkowitą rację – powiedział.
Nie miałem, jak dowiedziałem się później. Cielcinowie pożerali siebie nawzajem równie ochoczo, jak cokolwiek innego. Tyle tylko, że w owych dniach jeszcze tego nie wiedziałem.
– Terence. – Młodszy minister Gong Sun położył dłoń na rękawie ciemnoskórego towarzysza.
Terence pokręcił głową.
– To rzeczywiście trudny temat do dyskusji przy stole, wiem o tym. Proszę, niech sir Alistair i lady Liliana raczą mi wybaczyć, ale młodzi panicze powinni rozumieć, o jaką stawkę toczy się gra. Prowadzimy tę wojnę już od trzystu lat. Zbyt długo, mogliby powiedzieć niektórzy.
Odchrząknąłem.
– Cielcinowie są nomadami i niemal fanatycznymi mięsożercami. Hodowanie stad zwierząt na mięso w przestrzeni kosmicznej nie jest łatwe, nawet w warunkach symulowanej grawitacji. Łatwiej porywać z planet to, czego im trzeba. A że przeciętna migrująca cielcińska gromada liczy sobie około dziesięciu milionów statków, to z pewnością nie mogły wszystkie wylądować na Cai Shen.
– To była wyjątkowo duża gromada, jak mówią raporty. – Nieistniejące brwi Terence’a uniosły się ze zdziwieniem. – Dobrze znasz Cielcinów.
– Panicz Hadrian – dobiegł z dalszego miejsca piskliwy głos Gibsona – interesuje się Cielcinami od wielu lat, messer. Uczyłem go także języka obcych. Jest w tym całkiem niezły.
Spojrzałem w dół na swój talerz, próbując ukryć uśmiech, który rozjaśnił mi twarz, lękając się, że lord Alistair go dostrzeże.
Dyrektor Feng obróciła się lekko na swoim krześle i popatrzyła na mnie. Wyczułem w niej nowy rodzaj zainteresowania, jakby po raz pierwszy mnie dostrzegła.
– Interesujesz się Bladawcami, tak?
Potaknąłem skinieniem głowy, nie wiedząc, jak ją tytułować, aż przypomniałem sobie wcześniejszą wymianę uprzejmości. Przemówiła do mnie dyrektorka Konsorcjum Wong-Hoppera.
– Tak, madame dyrektor – odparłem.
Dyrektorka uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy zauważyłem, że ma zęby z metalu, który odbija światło świec.
– To godne najwyższej pochwały. Tego rodzaju zainteresowania są rzadką rzeczą u palatynów, zwłaszcza w otoczeniu Imperatora, w kręgu parów. Może powinieneś rozważyć karierę w Zakonie.
Niewidoczne pod stołem knykcie mojej lewej dłoni zbielały, gdy ścisnąłem kolano, i było to wszystko, co mogłem zrobić, by zmusić się do uśmiechu. Chciałem być scholiastą. Takim z Korpusu Ekspedycyjnego. Chciałem podróżować na statkach kosmicznych, docierać tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł, zatykać imperialną flagę w nowych miejscach galaktyki i oglądać niezwykłe i ciekawe rzeczy. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było przykucie do jakiegoś biura, a już w najmniejszym stopniu w Zakonie. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie Gibsonowi, który odwzajemnił mi się nikłym uśmiechem.
– Dziękuję, madame. – Krótkie spojrzenie na mego ojca powiedziało mi, że nie powinienem już nic więcej mówić.
– Albo u nas – dodała. – Jeśli twój ojciec poradziłby sobie bez ciebie. Ktoś będzie musiał robić interesy z tymi bestiami, kiedy wojna się skończy.
W trakcie tej wymiany zdań ojciec był dziwnie spokojny, a ja miałem nieodparte wrażenie, że wybuch jego gniewu jest bliski. Patrzyłem na niego, gdy siedział obok matki, z głową lekko pochyloną, i słuchał jednego z lokajów, który przybył, by odczytać mu jakąś wiadomość. Ojciec wymruczał instrukcję i zamyślił się do chwili, gdy Crispin nagle powiedział:
– Moglibyście sprzedawać im żywność!
Twarz matki rozciągnęła się w makabrycznym grymasie, a uśmiech dyrektorki był ostry jak skalpel.
– Spodziewam się, że będziemy to robić, paniczu. Sprzedajemy wszystko wszystkim. Na przykład to wino. – Wskazała butelkę wina, które piłem, Carcassoni St-Deniau Azuré. – Doskonały rocznik, archonie, czyż nie?
– Dziękuję, madame dyrektor – powiedział ojciec. Nie patrząc, wiedziałem, że jego oczy spoczęły na mnie. – Choć ciekawi mnie, skąd u pani taka otwartość, gdy chodzi o Cielcinów, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnią tragedię.
Dyrektorka zbyła te słowa niedbałym gestem ułożenia widelca i noża na talerzu.
– Och, Imperator zwycięży, niech Ziemia błogosławi jego imię. A kielich miłosierdzia przelał się, przynajmniej tak mówią przeorzy.
Jedna z jej młodszych urzędniczek, kobieta ze złocistymi zygzakami wytatuowanymi na białej skórze głowy, nachyliła się do niej i powiedziała:
– Po zakończeniu wojny Cielcinowie muszą zostać poddanymi Solarnego Tronu.
– Muszą? – zapytała moja matka, unosząc eleganckie brwi. – Czułabym się lepiej, gdyby odlecieli.
– To się nigdy nie stanie – powiedziałem ostro, wiedząc, że popełniam błąd. – Mają nad nami przewagę.
Twarze moich rodziców stężały na kamień, a z napięcia szczęk ojca wywnioskowałem, że zaraz przemówi.
Ale młodsza urzędniczka Konsorcjum odezwała się pierwsza, uśmiechając się słodko:
– Co masz na myśli, sirrah?
– My mieszkamy na planetach. Cielcinowie są jak Extrasolarianie – odpowiedziałem, mając na myśli barbarzyńców z zakątków kosmosu, którzy krążą w ciemnościach pomiędzy gwiazdami, będąc zawsze w ruchu na swych handlowych statkach. – Nie mają domu, tylko floty…
– Swoje scianda – dorzucił Gibson, używszy cielcińskiego terminu.
– Właśnie! – Nadziałem na widelec kawałek różowej ryby i zjadłem, robiąc pauzę dla lepszego efektu. – Nigdy nie będziemy pewni, że wytępiliśmy Cielcinów. Nawet gdy zniszczymy całą ich flotę, całe scianda, wystarczy, żeby umknął choć jeden statek, aby zapewnić im przetrwanie. Są uzbrojeni w broń atomową, zmieniają się. Nie zniszczycie ich siłą militarną, matko, panie, panowie. Nie zdołacie. Całkowita eksterminacja jest niemożliwa. – Pociągnąłem łyk wina. – Teraz to samo można powiedzieć o nas, ale większość naszej populacji przywiązana jest do planet. Każdy atak znosimy trudniej, czyż nie? – Spojrzałem na dyrektorkę, licząc, że dzięki całożyciowej znajomości Imperium potwierdzi moje słowa.
Właśnie miała to zrobić, gdy odezwał się mój ojciec:
– Hadrianie, wystarczy.
Adaeze Feng uśmiechnęła się.
– Nie ma powodu do niepokoju, archonie.
– Proszę mi pozwolić niepokoić się moim synem, madame dyrektor – powiedział łagodnie lord Alistair, odstawiając kryształowy kielich na stół. Służąca rzuciła się napełnić go ponownie z glinianego dzbanka z motywem nimf leśnych. Ojciec odprawił ją gestem. – Zwłaszcza gdy tak niefrasobliwie igra z rozsądkiem.
Zdrada. Mogłem powstrzymać wyraz zdumienia na swojej twarzy, tylko zaciskając szczęki. Naprzeciw mnie Crispin ułożył wargi w słowo „zdrajca”. Poczułem, że od szyi w górę oblewa mnie rumieniec, a skrępowanie oblepia jak mokra glina.
– Nie myślałem…
– Zgadza się – powiedział ojciec. – Nie myślałeś. Przeproś panią dyrektor.
Spojrzałem na swój talerz, przypatrując się resztkom zapiekanego łososia i pieczonych grzybków. Uniknąłem bardziej egzotycznych potraw przyrządzonych dla naszych pozaświatowych gości. Milczałem, patrząc spode łba. Uderzyło mnie przy tym, że ojciec nigdy nie zwraca się do mnie po imieniu i mówi do mnie tylko rozkazami albo nie mówi wcale. Byłem jego przedłużeniem, ucieleśnionym dziedzictwem. Nie osobą.
– Nie ma powodu do przeprosin, sire – powiedziała dyrektorka, zerkając na swoich młodszych rangą pracowników. – Ale już wystarczy. To był wspaniały posiłek. Sir Alistair, lady Marlowe… – Skłoniła głowę nisko nad stołem. – Zapomnijmy o tej rozmowie. Chłopcy nie chcieli nic złego, żaden z nich nie chciał. Czy moglibyśmy teraz wrócić do interesów?