Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 16

ROZDZIAŁ 13
CHŁOSTA POD PRĘGIERZEM

Оглавление

Mój świat zmienił się wraz z biciem dzwonów. Głębokim jak spękania głazów w podziemiach pod nimi.

Wysoko w swoich apartamentach odłożyłem na bok koszulę, którą właśnie składałem, by włożyć ją do kufra. Dźwięk wstrząsnął wszystkimi kamieniami potężnego stołpu, czysty, niski i donośny. Sprawdziłem swój terminal. Brakowało jeszcze niemal godziny do południa, a to, że bicie dzwonów nie rozległo się o pełnej godzinie, było dla mnie pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku. Zorientowałem się zaraz, że dzwony wzywają na specjalne zgromadzenie. Pośpiesznie wsunąłem książkę, którą ofiarował mi Gibson, Króla o dziesięciu tysiącach oczu, do stojącego przy łóżku kufra, który miał mi towarzyszyć na wygnaniu. Wrzuciłem na wierzch żakiet i zatrzasnąłem wieko. Miałem niejasne poczucie, że dzwony biją dla mnie. Czyżby ojciec miał ogłosić Crispina swoim dziedzicem? Odprawienie takiej ceremonii jeszcze przed moim odlotem bardzo do niego pasowało.

Poszedłem do windy, zjechałem i wyłoniłem się w atrium, w cieniu dwóch tańczących diabłów z trójzębami. Obcasy zastukały na miedzianej mozaice przedstawiającej imperialny herb ze wschodem słońca. Byłem już w pół drogi do masywnych drzwi, kiedy nagle coś sobie uświadomiłem. Plac wypełniała załoga zamku: służba w czerwonych uniformach, strażnicy w czarnych zbrojach, rozmaici logotheci w szarych i brązowych ubraniach, tu i ówdzie widać było biało-czarne sutanny anagnostów Zakonu i bardziej jaskrawe stroje pracowników gildii przybyłych z miasta w interesach. Wszystkie oczy zwróciłyby się na mnie, gdybym wyszedł przez te drzwi na balkon nad placem. Rozejrzałem się wkoło, spodziewając się, że lada chwila z zielonego pomieszczenia tuż obok dużych drzwi wyjdzie ojciec ze swymi liktorami.

Nikt się nie pojawił. Gdyby ojciec zaczął już przemawiać na zewnątrz, słyszałbym go, ale jedynym odgłosem dochodzącym zza drzwi był pomruk niespokojnego tłumu. Przez moment błąkałem się po korytarzu, nie zwracając uwagi na pięciu hoplitów przed salą tronową, po czym wyszedłem przez boczne drzwi i zbiegłem po wąskich schodach na dziedziniec. Przezornie aktywowałem moją tarczę, nacisnąwszy przycisk kontrolny przy pasie, i po chwili poczułem energię otaczającej mnie kurtyny. Potem zacząłem przepychać się przez tłum, byłem zaś ubrany na tyle skromnie, że nie przyciągałem specjalnej uwagi. Kilka spojrzeń skierowało się na mnie, ale większość zebranych była tak przyzwyczajona do mego widoku, że pozostali na swoich miejscach i zachowali milczenie. Choć wówczas o tym nie wiedziałem, trio peltastów, nieosłoniętych i w lekkich zbrojach, obserwowało mnie i podążało moim śladem.

Nie byłem wysoki, lecz plebejusze w tłumie byli jeszcze niżsi i mogłem patrzeć ponad ich siwiejącymi i łysiejącymi głowami na otoczony balustradą balkon, na który chwilę wcześniej nie wyszedłem. Nowy instynkt kazał mi ściskać w dłoni obciągniętą skórą rękojeść noża. Najwyraźniej cała ludność zamku zebrała się wokół posągu Juliana, stłoczona ramię przy ramieniu jak legioniści śpiący w krionicznej fudze na pokładzie wojskowego transportowca. Przepchnąłem się do przodu, żeby mieć lepszy widok na podium ustawione tuż przed balkonowymi drzwiami stołpu. Ktoś wyniósł z zielonego pomieszczenia wielkie hebanowe podwyższenie i ustawił je przy balustradzie; drony z logo „Meidua TV” krążyły nad tłumem. Dziesięciu hoplitów w pełnych bojowych zbrojach stało na dwustronnych schodach wiodących do podium, mieli lance w pełnej gotowości, a kurtyny energetyczne włączone.

Dzwony umilkły i pojawił się herold – mały człowieczek o czerwonej i pomarszczonej skórze – niosący sztandar Marlowe’ów na srebrnym drążku.

– Jego lordowska mość Alistair Diomedes Friedrich Marlowe, archon Prefektury Meidui z rozkazu Jej Łaskawości lady Elmiry Kephalos, wicekrólowej Prowincji Aurygi, księżnej Delos, archonki Prefektury Artemii, a z woli Jego Imperatorskiej Światłości Williama Dwudziestego Trzeciego z rodu Aventów pan Diablej Siedziby! – Głos herolda był czysty i wysoki, typowy dla homunkulusa, jednego z małych androgynów, nie do końca ludzkich, wyhodowanych i przystosowanych do takiej roli. Dzięki zainstalowanemu na podium systemowi nagłośnienia głos ulegał wielokrotnemu wzmocnieniu i wypełniał plac aż po otaczające go kolumnady.

Nagrani wojskowi trębacze zagrali z rozmieszczonych na dziedzińcu głośników, a ich fanfary uderzyły o ciemne wieże, odbiły się od umocnionych murów i ostrołukowych okien, aby na koniec wsiąknąć w niespokojny tłum. Pojawił się ojciec z przyodzianymi w swe najlepsze zbroje sir Robanem i sir Ardianem po bokach. Za nimi podążali dama Uma i inni liktorzy z lancami w pogotowiu dla obrony swego pana. Crispin też tam był, obok Tor Alcuina oraz wszechobecnych Eusebii i Severna, ubranego jak mój ojciec w czarny habit oraz czerwoną togę, stosownie do takiej oficjalnej okazji. Jego kwadratowa twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu. Nikt nie posłał po mnie. Czy zostałem już zapomniany? A gdzie sir Felix? Przecież kasztelan powinien być wśród zgromadzonych.

Trąbienie ustało na znak dany przez ojca, a ja dostrzegłem wtedy połyskiwanie pola siłowego wokół całej ich grupy. Ojciec powiódł spojrzeniem po tłumie, ale mnie nie zauważył. Podniósł głos i powiedział:

– Mój ludu, staję przed tobą z niepokojącymi wieściami. – Tu zrobił przerwę, po mistrzowsku panując nad tłumem, pauzę na tyle długą, aby w umysłach setek zgromadzonych zaczął się rozwijać wachlarz możliwości, a rosnące napięcie uwolniło się w końcu pod postacią szeptów. Pozostawił im dość czasu, aby zaczęli wierzyć, że nastąpiła cielcińska inwazja, a ich świat właśnie się kończy. Sam w to uwierzyłem. Uwierzyłem, że zostaliśmy zaatakowani, choć trwało to zaledwie sekundę. Kończył się jednak tylko mój świat. – Jak wielu z was wie, mój starszy syn Hadrian opuści nas za kilka dni. – Niemal umknęło mi to, co powiedział potem, bo stanąłem jak porażony. Użył mojego imienia. Lord Alistair nigdy nie używał mego imienia. W moim żołądku utworzyła się próżnia, ziejąca pustką i bezdenna. – Uda się w podróż na Vesperad, aby zająć należne mu miejsce jako pobożny członek Świętego Zakonu Terrańskiego.

Zacisnąłem dłoń na rękojeści długiego noża i palce przypomniały sobie o niedawno przebytym urazie. Pobożny, dobre sobie. Ojciec nadal przemawiał, jego słowa brzmiały teraz łagodniej, doskonale modulowane przez system nagłaśniający placu. Nagłe zawieszenie głosu jeszcze bardziej przykuło uwagę tłumu, a wtedy powiedział:

– Ten szlachetny plan został wystawiony na niebezpieczeństwo przez zdrajcę. – W tym miejscu zacisnął pięści, uniósł je przed twarzą, po czym opuścił. – Zdrajcę, który zamierzał porwać mego syna i wydać go Extrasolarianom.

– Co takiego?! – krzyknąłem, przepychając się jeszcze bardziej do przodu, podczas gdy na twarzach logothetów i sług wykwitał wyraz zdumienia. Ale moje słowa utonęły w nagłym wzburzeniu zgromadzonych, w narastającym gwarze, pomruku bezładnych pytań i odpowiedzi zlewających się w jeden głos. Co ojciec miał na myśli? Rozejrzałem się bacznie wokół, jakbym mógł znaleźć wyjaśnienie na twarzach tych setek ludzi. Nie znalazłem. A potem go zobaczyłem. Zwykły drewniany słup, o połowę wyższy od najwyższego palatyna, stał lekko pochylony pomiędzy chwiejnymi schodkami, wciśnięty w otwór w ziemi, a jego pochyły cień mierzył prosto we mnie.

Pręgierz. Słup do chłosty.

Serce zamarło mi w piersiach. Spojrzałem na stojącego na podium ojca i zaraz usłyszałem jego słowa:

– Gdyby ten plan nie został odkryty, mój syn zostałby wydany w ręce barbarzyńców, a może nawet samych Bladawców. – Pokręcił głową. – Przyprowadźcie go.

Odwróciłem się, otwierając szeroko oczy, i zobaczyłem czterech hoplitów ciągnących żałosną, siwowłosą postać w zielonej szacie. Gibson! To nie była prawda, nie mogła być. Przedarłem się przez tłum, rozgarniając plebejuszy na boki. Trójka strażników, których wcześniej nie widziałem, rzuciła się na mnie i przytrzymała za ramiona. Scholiasta spojrzał na mnie i przysięgam, że się uśmiechnął. Nie był to sardoniczny uśmieszek, który od czasu do czasu pojawiał się na jego twarzy, ale prawdziwy uśmiech, blady, smutny, lecz pewny. Szamotałem się w rękach strażników, ale starzec pokręcił głową. Chciałem krzyknąć, że to nieprawda, lecz nagle przypomniałem sobie liścik wciśnięty między kartki starej przygodowej powieści. Plan Gibsona był dla mnie dostatecznie czytelny. Pokonałem w sobie opór i popatrzyłem, wybałuszając oczy, na mego ojca. Przez to nie widziałem, jak strażnicy unoszą cienkie ręce Gibsona i zaczepiają długi brzęczący łańcuch jego kajdan o wbity wysoko na pręgierzu hak.

Moi strażnicy przepchnęli się przez morze szarych i czerwonych uniformów i wciągnęli mnie po białych marmurowych schodach na podium. Gdy wchodziłem, ojciec obserwował mnie spod opuszczonych powiek.

– Tor Gibsonie – powiedział. – Zostałeś przyłapany na zmowie z barbarzyńcami mającej na celu uprowadzenie mego syna!

Gdy ojciec to rzekł, strażnicy pociągnęli Gibsona w dół, tak że wyglądał jak bezwładna kukiełka, której przecięto sznurki.

Jakaś klinicznie czysta, oderwana część mojej duszy uświadomiła sobie, że właśnie o tym mówił Gibson tego ranka, kiedy wspomniał o brzydocie świata.

Ojciec wciąż przemawiał.

– Trzysta siedemnaście lat służyłeś nam, a wcześniej naszemu ojcu. Byłeś z nami przez trzysta siedemnaście lat. – Ojciec podszedł do poręczy i rozłożył ręce, opierając się o balustradę. – Czy to prawda, że miałeś zamiar oddać mego syna w ręce barbarzyńców z tylnej strefy?

Gibson z trudem podniósł się na kolana i spojrzał ku nam w górę, na balkon. Dostrzegł, że na niego patrzę, i energicznie pokręcił głową.

– Prawda, sire. – Ponownie pokręcił głową, jeszcze mocniej, a ja zrozumiałem, że ten gest jest przeznaczony dla mnie. Sprzeczność między słowami a ruchem głowy nie dotarła do zgromadzonych, nawet do Alcuina i Almy, którzy powinni byli to zauważyć. Było to przeznaczone dla mnie, żebym poznał prawdę i nie interweniował.

Miałem długie lata na myślenie o tym. O tamtej chwili. Lata na odtworzenie rozumowania Gibsona. Na odkrycie, dlaczego to zrobił, dlaczego wziął na siebie winę za moją próbę ucieczki. Może wy to widzicie? Musiał wiedzieć o pieniądzach albo wydedukował, że zrobiłem coś w tym rodzaju. Gdyby ojciec i jego wywiadowcy uwierzyli, że autorem planu był Gibson, to nie przyglądaliby mi się tak uważnie. Jego postępek uratował mnie przed wnikliwszą obserwacją i umożliwił to, co nastąpiło później. Och, ojciec chętnie zwaliłby na mnie winę za pomysł ucieczki, ale w jego pojęciu wielki plan wymagał wielkiej konspiracji. Coś takiego zaś mógł uknuć tylko scholiasta.

Nie było jednak żadnej konspiracji.

Byłem tylko ja.

Jak już mówiłem, Gibson był dla mnie człowiekiem najbliższym ideału ojca. A ten moment umacniał to bardziej niż jakikolwiek inny. Gibson umarł dla mnie. Nie tam, nie wtedy, ale na odległej planecie swego wygnania. Oddał za mnie życie, oddał wygodne miejsce na dworze mego ojca, żebym ja zyskał szansę na życie takie, jakie sobie wymarzyłem. Cieszę się, że nie ujrzał mojej przyszłości, bo nie była to przyszłość, jaką którykolwiek z nas by wybrał, najeżona trudnościami i cierpieniem.

– Nie zaprzeczasz? – Głos ojca nie zdradzał emocji. Mógłby w ten sposób przemawiać do wroga pojmanego na polu bitwy, nie zaś do człowieka, który od maleńkości wychowywał jego dzieci, a przedtem był wychowawcą jego samego.

Gibson odzyskał pewność siebie.

– Już to wyznałem, sire.

– Rzeczywiście – potwierdził jeden ze strażników na podium, a ja poznałem głos sir Robana. Sir Robana, który uratował mnie przed gangiem pod koloseum, wiernego liktora mego ojca. – Sam to od niego wyciągnąłem. – Nacisnął guzik odtwarzania głosu w swoim nadgarstkowym terminalu, który poprzez nadajnik w zbroi połączony był z systemem nagłośnienia placu.

Szeleszczący głos Gibsona rozległ się z głośników we wszystkich kątach dziedzińca, sztucznie wzmocniony, jakby należał do jakiegoś podstarzałego olbrzyma.

– Hadrian nigdy nie dotarłby na Vesperad. Poczyniłem przygotowania… – Nagranie urywało się nagle, w samą porę, ucinając ulubiony fragment ojca o demonicznych Extrasolarianach.

Tłum zafalował. Nieucy patrzyli na scholiastów z podejrzliwością, co spotyka wykształconych ludzi we wszystkich epokach. Scholiaści mieli w sobie coś z maszyny, co stanowiło relikt starożytnej historii ich monastycznej wspólnoty i jej założenia przez tych nielicznych Mericanii, którzy przetrwali Wojnę Założycielską. Poza tym w każdych czasach wybitna inteligencja naznaczana jest swoistym piętnem, ponieważ szczyty, na jakie potrafi wspiąć się umysł ludzki, spotykają się z wielką nieufnością tych, którzy pozostają na poziomie morza.

Zawsze też wybitni padali ofiarą pogromów i działań Inkwizycji.

– Tor Gibsonie, za próbę porwania mego syna ja, Alistair z rodu Marlowe’ów, archon Prefektury Meidui i pan Diablej Siedziby, skazuję cię na wygnanie z moich ziem i z całego naszego świata.

Scholiasta ugiął kolana, szczękając łańcuchami zaczepionymi o pręgierz.

– To nieprawda. – Wszyscy na podium i ci na placu poniżej, którzy to usłyszeli, skierowali spojrzenia na mnie.

– To jest prawda! – Rozległ się chrapliwy głos i Gibson postąpił krok naprzód, napinając łańcuchy. – Alistairze? Oddałbyś syna tym szarlatanom? Twój syn…

– Herezja! – zaskrzeczała Eusebia, wymierzając sękaty palec w Gibsona. – Zabij go, wasza lordowska mość!

Lord Alistair zignorował przeoryszę. Poufałość w głosie Gibsona wyprowadziła go jednak z równowagi. Żaden z jego sług nie nazwał go nigdy Alistairem. Nigdy.

– On jest moim synem, scholiasto! Nie twoim.

Jeden z żołnierzy kopnął starca w bok kolana i Gibson runął na ziemię jak waląca się wieża. Łańcuchy powstrzymały go przed ostatecznym upadkiem i Gibson zawisł na nich z jękiem. Mimowolny krzyk wyrwał mi się z gardła i podszedłem do poręczy.

– Wypuść go – zwróciłem się do ojca ze łzami w oczach. – Proszę.

– Wypuszczam. – Ojciec nie spojrzał na mnie, uniósł rękę i pstryknął palcami. – Jesteśmy miłosierni, jak miłosierna jest Matka Ziemia – powiedział do tłumu. – Gibson służył naszemu rodowi bardzo długo i przez pamięć tej służby powstrzymamy Biały Miecz. – Uspokoił gestem protest Eusebii, która ustąpiła tak prędko, iż domyśliłem się, że już wcześniej uzgodnili to między sobą. – Sir Felixie.

Kasztelan wynurzył się z cienia, a ja zbladłem. Sir Felix, który po Gibsonie był moim najlepszym nauczycielem, nie miał na sobie bojowej zbroi, tylko religijną biel i czerń. Obok niego stanął katar z Zakonu z zawiązanymi oczami, z ogoloną głową i skórą jak porcelana. Opaska na oczach była z czarnego muślinu. Sir Felix w milczeniu sprowadził oprawcę ze stopni do miejsca, gdzie stał przykuty do słupa Gibson.

– Stop! – wrzasnąłem i rzuciłem się do schodów.

Strażnicy w pancernych rękawicach złapali mnie za łokcie i pociągnęli z powrotem. Katar podszedł do Gibsona i wyjął cienki sztylet, który żarzył się jasno w świetle dnia. Nie wahając się, wcisnął Gibsonowi cieniutkie ostrze do dziurki w nosie i pociągnął, a pokryta plazmą krawędź rozcięła nozdrze głęboko, aż do kości. Gibson krzyknął i jęknął z bólu, po czym opadł na kolana. Ta rana napiętnowała go na całe życie jako przestępcę. Plazmowy nóż kauteryzował ranę już w momencie jej zadawania i na twarzy nie pojawiła się najmniejsza kropla krwi.

Sir Alistair skinął ręką i dwaj peltaści trzymający Gibsona rozdarli mu szatę na plecach. Zwisła z jego ramion jak dwa złamane skrzydła, a pośrodku ukazało się białe ciało. Sir Felix, działając w tej sprawie jako pełnomocnik ojca, obejrzał i zaakceptował bicz katara o trzech rzemieniach.

– Litości, ojcze. – Starałem się wyrwać mężczyznom, którzy mnie trzymali.

Zlekceważył mnie zupełnie.

Dwaj żołnierze dopchnęli Gibsona do słupa, a jeden z nich przycisnął twarz starca do chropowatego drewna.

Kasztelan machnął biczem, rozrywając ciało scholiasty jak cienkie płótno. Gibson wydobył z siebie odgłos, który wstrząsnął mną do szpiku kości: miaukliwe, rozdzierające wycie. Nie mogłem dojrzeć jego pleców z miejsca, w którym stałem unieruchomiony, ale wyobrażałem sobie krwawe pręgi, jakie pozostawia bicz. Opadł ponownie i szloch Gibsona zmienił się w krzyk. Przez chwilę dostrzegłem jego twarz, zupełnie zmienioną. Zniknął miły staruszek, którego znałem przez całe życie, niewyczerpane źródło cytatów i spokojnych napomnień. Ból sprowadził go do czegoś, co nie było nawet cieniem człowieka.

Uderzenia spadały jedno po drugim. Było ich piętnaście, po każdym rozlegały się szloch i krzyk starego scholiasty. Nigdy nie zapomniałem jego twarzy. Pod koniec już nie krzyczał, zacisnął zęby i znosił ból. Kiedy myślę o sile, to nie armie, które widziałem, przychodzą mi do głowy, ani walczący ludzie. Myślę o Gibsonie, zgarbionym i krwawiącym, który jednak nie musi się wstydzić niczego.

Ojciec patrzył na to wszystko bez słowa. Kiedy sir Felix wrócił i zajął miejsce obok niego, wciąż z biczem w ręku, archon Prefektury Meidui powiedział:

– Zabierzcie go. – A potem, zwracając się do logothetów i dworskich sekretarzy, dodał: – Wracać do pracy! Wszyscy!

– Dlaczego to zrobiłeś? – Wyrwałem się wreszcie strażnikom, którzy mnie trzymali, rąbnąwszy jednego łokciem w nos.

Poniżej podium tłum przepływał powoli do zamku, milczący po tym, co widział. Choć widok krwi na Kolosso sprawiał im tyle radości, to cała wesołość i zachwyt mijały, gdy ofiarą był jeden z nich.

– Ponieważ, Hadrianie – odparł cicho ojciec, a jego głosu nie wzmacniały już urządzenia nagłaśniające placu – to nie mogłeś być ty.

Zamarłem zdumiony. Zdumiony nie tyle okrucieństwem tego wyznania, ile faktem, że ojciec znów użył mego imienia. Gestem ponownie przywołał sir Felixa, wznosząc przed sobą dłonie jak do modlitwy. Tego dnia miał na palcach komplet pierścieni. Po trzy na każdej dłoni, wszystkie z dużymi, bogato oprawionymi kamieniami, rubinami, granatami i karneolami, a każdy z nich był symbolem pełnionej przezeń funkcji bądź władzy. Nie zauważyłem ślubnej obrączki. Nigdy zresztą jej nie widziałem.

– Ja? – wykrztusiłem wreszcie, ale mój głos zabrzmiał słabo i cienko, jak głos Crispina.

– Wiem, że prosiłeś starego, żeby znalazł ci jakiś sposób dostania się do athenaeum – powiedział sir Alistair ściszonym głosem. Ostatni ludzie wychodzili właśnie przez Rogatą Bramę na drogę wiodącą w dół naszego akropolu. – Nie wiem, jak planował to zrobić, ale nie wątpię, że chciał zaangażować jakiegoś pokładowego scholiastę, jestem tego pewien.

Możesz w to wierzyć, pomyślałem, starając się, by jadowity wyraz mojej twarzy nie był zbytnio widoczny. Pomyślałem o liście Gibsona i wiedziałem, że jakaś jego część nie będzie już użyteczna. Cokolwiek scholiasta planował, zostało to odkryte.

Pan Diablej Siedziby podszedł kilka kroków i stanął nade mną. Crispin trzymał się z boku, przypatrując mi się jasnymi oczami z uśmieszkiem błąkającym się po grubych wargach.

– Nie zostaniesz scholiastą. Rozumiesz?

Nie znajdowałem żadnych słów. Nic. Miałem odlecieć za pięć dni i już nigdy nie wrócić. I nie miałem nic do powiedzenia.

– Idź do diabła.

Ojciec znowu rąbnął mnie w twarz, tym razem zaciśniętą pięścią. Jeden z jego pierścieni skaleczył mi głęboko policzek cienką, poszarpaną linią.

– Zabierzcie go do jego komnat. Niczego się nie nauczył. – Gdy dwaj hoplici ponownie złapali mnie za ramiona, ojciec odwrócił się i poprowadził Crispina schodami do stołpu. Nagle się zatrzymał i obejrzał na mnie, wciąż z dłonią na ramieniu Crispina. – Zrób to jeszcze raz, a zabiję scholiastę, rozumiesz?

Splunąłem na płyty posadzki i odwróciłem wzrok.

* * *

Kiedy znów znalazłem się sam w pokoju, nie miałem nawet siły płakać. Oparłszy się plecami o drzwi, osunąłem się na podłogę, dysząc ciężko. Zamknąłem oczy na dłuższy czas, a mój umysł odpłynął i błąkał się gdzieś pomiędzy snem i szaleństwem, w miejscu zupełnej ciszy, gdzie gniew opadł, a pozostał jedynie spokojny żar. Siedziałem tak długo z nogami wyciągniętymi na posadzce. Czułem, jak pulsuje we mnie krew, a łzy napływają wreszcie do oczu. Mgliście powrócił do mnie mój sen: Gibson stojący prosto, z rozciętym nozdrzem. Zdziwiony zacząłem rozmyślać nad sobą, po czym otworzyłem oczy.

Moje zdziwienie zniknęło natychmiast, pokonane przez zimny strach. Mój żakiet, ten, który rzuciłem na wierzch do kufra, leżał teraz na futrach na końcu łóżka. Coś było nie tak. Rzuciłem się tam, prawie na czworakach, i otworzyłem wieko kufra. Wysypałem z niego bezładnie ubrania i zgromadzone tam resztki mego życia. Musiałem uderzyć się w nogę, żeby uciszyć głos, który był zarazem jękiem żalu i wyciem wściekłości w nagłym przebłysku myśli, że ja też zostałem wychłostany.

Książka o Kharnie Sagarze zniknęła.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх