Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 5
ROZDZIAŁ 2
JAK ODLEGŁY GRZMOT
ОглавлениеWąskie okna klasztornej celi Gibsona były otwarte. Z wysokości dwunastu pięter patrzyły na wewnętrzny dziedziniec, gdzie w skalnym ogródku służący doglądali sztucznie uformowanych roślin. Słoneczne światło wpadało do środka z białego jak skorupka jajka nieba, rzucając jasne plamy na zagracony gabinet Gibsona. Przy ścianach pięły się w górę regały wypchane książkami tak mocno, że spadały z nich pliki papierów, zaściełając podłogę niczym śnieg. Niektóre półki mieściły stojaki z zapisami w krystalicznej pamięci oraz szpule z mikrofilmami, jednak liczba książek przerastała je znacznie, w proporcji jak sto do jednego.
Scholiaści czytali.
Wyroki sądowe przeciwko zakonowi scholiastów z powodu dawno przebrzmiałych herezji ograniczyły im dostęp do nowoczesnych technologii, na który Święty Zakon Terrański pozwalał tylko wielkim rodom Imperium. Scholiaści mogli korzystać jedynie z dociekań umysłowych, a więc książki – które są dla myśli tym, czym bursztyn dla schwytanej muszki – były ich największym skarbem. W taki sposób żył też Gibson, przygarbiony stary człowiek siedzący w wygniecionym fotelu i cieszący się wpadającym przez okna słońcem. Dla mnie był on magiem z dawnych baśni, jak cień Merlina przysłany z otchłani tysiącleci. Nie przygarbił go upływ czasu, lecz wiedza, którą niósł na swoich barkach. Nie był zwykłym nauczycielem, lecz przedstawicielem starożytnego zakonu kapłanów-filozofów, wywodzącego się jeszcze z czasów założenia Imperium, a nawet jeszcze dalszych – z czasów panowania lordów-maszyn z Mericanii, martwych już od szesnastu tysięcy lat. Scholiaści doradzali imperatorom; nawigowali do ciemnych miejsc poza światłem słońc, do obcych planet. Służyli w zespołach, które opracowywały nowe wynalazki, odkrywały nową wiedzę dla świata. Posiedli wielkie moce poznania i pamięci, niedostępne dla zwykłych ludzi.
Chciałem być kimś takim, być jak Simeon Rudy. Pragnąłem odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania, chciałem posiąść ukrytą wiedzę i moc panowania nad rzeczami tajemnymi. Z tego powodu prosiłem Gibsona, aby nauczył mnie języka Cielcinów. Gwiazdy są niezliczone, ale w tamtym czasie wierzyłem, że Gibson zna nazwy ich wszystkich. Czułem, że jeśli podążę jego śladem, wiodąc życie scholiasty, będę mógł poznać sekrety ukryte za tymi gwiazdami i podróżować tam, i dalej jeszcze, poza zasięg rąk mego ojca.
Mając słaby słuch, Gibson nie posłyszał mnie, gdy wszedłem, więc poderwał się z miejsca, gdy odezwałem się zza jego ramienia.
– Hadrian! Na kości Ziemi, chłopcze! Jak długo tam stałeś?
Znając swoje miejsce, miejsce studenta przed obliczem nauczyciela, wykonałem półukłon, jakiego kiedyś nauczył mnie mój instruktor tańca.
– Tylko chwilę, mistrzu. Chciałeś mnie widzieć?
– Co? Ach tak! Tak… – Starzec upewnił się, że zamknąłem za sobą drzwi, po czym oparł podbródek na piersi. Znałem ten gest i wiedziałem, co oznacza: głęboko zakorzenioną paranoję pałacowego weterana, impuls, by lękać się dronów, kamer i pluskiew. Nie powinno ich być w klasztorze scholiastów, ale nigdy nie wiadomo. Prywatność i tajemniczość: prawdziwe skarby szlachetności. Jak rzadkie były i jakże cenne. Gibson wbił jedno oko o szarej morskiej barwie w mosiężną gałkę w drzwiach, po czym zaczął zmieniać języki od galaktycznego standardu po gardłową mowę lothriadzką, której, jak doskonale wiedział, żaden pałacowy sługa nie rozumiał. – Tego nie wolno mówić. Są rozkazy, rozumiesz? Mówienie o tym jest zakazane.
To przyciągnęło moją uwagę, usiadłem więc na niskim stołku, tracąc jedynie krótką chwilę na przełożenie sterty książek. Dostosowując się do języka lothriadzkiego, którego użył mój nauczyciel, powiedziałem:
– Bałagan tu.
– Nie ma żadnej korelacji pomiędzy organizacją przestrzeni do pracy i przestrzeni umysłu. – Scholiasta przygładził dłonią niesforne siwe włosy. Nic nie pomogło.
– Czy nie jest czystość obok boskości? – zapytałem, zmagając się z tym dziwnym językiem. Lothriadczycy nie mieli zaimków osobowych, nie określali tożsamości. Jak słyszałem, nie mieli nawet nazwisk.
Starzec odchrząknął.
– Dzisiaj ani mru-mru, tak? – odkaszlnął cicho, drapiąc się po bujnym bokobrodzie. – No dobrze, wystarczy. Te wieści nie mogą czekać. Nadeszły ostatniej nocy, inaczej rozeszłyby się wcześniej. – Odetchnął głęboko, po czym powiedział spokojnym tonem: – Przybędzie delegacja z Konsorcjum Wong-Hoppera, powinna tu być w ciągu tygodnia.
– W ciągu tygodnia? – Byłem tak zaskoczony, że na chwilę zapomniałem lothriadzkiego i powiedziałem: – Jak to możliwe, że o tym nie słyszałem?
Scholiasta zerknął na mnie poważnie ponad swoim haczykowatym nosem i odpowiedział mi po lothriadzku:
– Fala QET nadeszła dopiero kilka miesięcy temu. Konsorcjum zboczyło ze zwykłego szlaku handlowego, aby odbyć tę podróż. – Następne słowa Gibson wypowiedział bez żadnych wstępów, bez owijania w bawełnę: – Cai Shen zostało zaatakowane. I zniszczone przez Cielcinów.
– Co? – Słowo to wyrwało mi się w języku galstani, więc się poprawiłem i powtórzyłem to samo po lothriadzku: – Iuge?
Gibson po prostu patrzył na mnie, wbijając oczy w moją twarz długo i z uwagą, jakbym był amebą na płytce Petriego.
– Flota Konsorcjum otrzymała kwantowy telegraf z systemu Cai Shen, wysłany tuż przed upadkiem planety.
Czy to nie dziwne, że największe katastrofy w historii często odbierane są jak coś pustego i abstrakcyjnego, niczym odległy grzmot? Śmierć jednego człowieka, napisał jakiś starożytny król, jest tragedią, natomiast ludobójstwo milionów to tylko statystyka. Nigdy nie widziałem Cai Shen i nigdy nie opuszczałem mego ojczystego świata na Delos. Tamto miejsce było tylko nazwą. Słowa Gibsona miały w sobie ciężar milionów istnień, ale nie poczułem go na swoich barkach. Pomyślicie, że to okropne, ale żadna moja modlitwa czy działanie nie mogły przywrócić tym ludziom życia ani ugasić ich płonącego świata. Nie mogłem też uzdrowić każdego mężczyzny i każdej kobiety okaleczonych przez Zakon. Jakąkolwiek władzę posiadałem, będąc synem swego ojca, sięgała ona tylko tak daleko, jak on na to pozwolił. Tak więc przyjąłem tę wiadomość bez żałobnych lamentów, a pierwszy szok szybko zmienił się w drętwą akceptację. Potem jednak ogarnęło mnie coś głębszego, coś zimnego i pragmatycznego, i powiedziałem:
– Przybywają, bo potrzebują nowych źródeł uranu. – Zabrzmiało to jak słowa mego ojca.
Lekki ślad uśmiechu na twarzy scholiasty powiedział mi, że mam rację, jeszcze zanim Gibson to przyznał:
– Bardzo dobrze!
– No właśnie, bo o co jeszcze może chodzić?
Gibson poprawił się hałaśliwie w swoim fotelu, którego jęk zabrzmiał jak skarga na nieubłagany upływ czasu.
– Po zniszczeniu Cai Shen ród Marlowe’ów staje się największym licencjonowanym dostawcą uranu w sektorze – powiedział.
Przełknąłem ślinę, pochyliłem się do przodu i oparłem brodę na splecionych dłoniach.
– Chcą więc może zawrzeć jakiś układ? W sprawie kopalń? – Zanim jednak Gibson zdążył sformułować odpowiedź, przyszło mi do głowy znacznie mroczniejsze pytanie, takie, którego nie mogłem zadać po lothriadzku, zniżyłem więc głos do szeptu: – Dlaczego nie zostałem o tym poinformowany? – Kiedy Gibson nie odpowiadał, przypomniałem sobie jego wcześniejszą uwagę i wyszeptałem: – Rozkazy.
– Da – potwierdził i skinął głową, próbując ponownie przestawić mnie na lothriadzki.
– A konkretnie? – Wyprostowałem się gwałtownie na stołku. – Powiedział, żeby nie mówić tego właśnie mnie?
– Zostaliśmy pouczeni, żeby nie przekazywać nowin nikomu, kto nie został prześwietlony przez korpus propagandy albo nie otrzymał na to zgody archona.
Wstałem i zapominając się, wciąż mówiłem w języku galstani:
– Ależ jestem jego dziedzicem, Gibsonie. On nie powinien… – Przerwałem, pochwyciwszy spojrzenie scholiasty, i przeszedłem z powrotem na lothriadzki.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, mój chłopcze. Doprawdy nie wiem. – Przerzucił się gładko na jaddyjski, patrząc przez okno, jak w cieniu wspartego przyporami muru wspina się po rusztowaniu do witrażowego okna sługa zajmujący się konserwacją. Gdybym mocniej wyciągnął szyję, prawie mógłbym zobaczyć za kurtynowym murem rozciągającą się na wschód, aż po horyzont świata, wielką szarą połać Oceanu Apollańskiego. – Po prostu zachowuj się tak, jakbyś o niczym nie wiedział, ale bądź przygotowany. Wiesz, jak wyglądają takie spotkania.
Marszcząc brwi, ssałem policzek od wewnątrz. Dostosowując się do zmiany języka, powiedziałem:
– A zatem Cielcinowie? Czy tamci są pewni, że to był nalot?
– Sam widziałem filmowe nagranie tego ataku. Konsorcjum nadało najnowsze wiadomości z Cai Shen w jednym pakiecie z powiadomieniem o wizycie. Twój ojciec przez całą noc przeglądał ten materiał ze mną, Alcuinem i logothetami. To byli Cielcini, nie ma żadnej wątpliwości.
Trwaliśmy przez długą chwilę bez ruchu.
– Cai Shen nie leży w Mgławicy – stwierdziłem w końcu, odnosząc się do granicy za Ramieniem Centaura naszej galaktyki, którędy przebiegała większa część frontu wojny z Cielcinami. Spojrzałem w dół na swoje ręce. – Stają się coraz śmielsi.
– Ostatnie dane wywiadu mówią, że sytuacja się nie poprawia. – Gibson odwrócił ode mnie załzawione oczy i znów spojrzał przez okno na stylizowane blanki i czysto symboliczne szańce, które otaczały siedzibę mojej rodziny. Sługa wciąż tam był, ręcznie polerując szkło.
Znów zapanowało milczenie i ponownie to ja je przerwałem:
– Myślisz, że dotrą aż tutaj?
– Na Delos? Do Pasma? – Gibson popatrzył na mnie z uwagą, ściągając krzaczaste brwi. – To niemal dwadzieścia tysięcy lat świetlnych od frontu. Powiedziałbym, że póki co jesteśmy bezpieczni.
Wciąż po jaddyjsku zapytałem:
– Dlaczego ojciec nalega, żeby nie zdradzać mi sekretów? Jak może oczekiwać ode mnie, że kiedyś będę rządził tą prefekturą, skoro nie dopuszcza mnie i nie informuje na bieżąco? – Gibson nie odpowiedział, ale ponieważ taka jest szczególna natura młodości, że pozostaje głucha na milczenie, nie zrozumiałem go i nie dostrzegłem zawartej w jego milczeniu odpowiedzi. Parłem naprzód, przejęty powagą pytania, którego nie mogłem już dłużej powstrzymać: – Czy Crispin wie? O Konsorcjum?
Gibson obdarzył mnie długim, współczującym spojrzeniem. A potem skinął głową.