Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 21

ROZDZIAŁ 18
GNIEW OŚLEPIA

Оглавление

Pierwsze pukanie rozległo się późnym wieczorem, kiedy srebrne słońce zaczęło się złocić, opadając ociężale za zachodnie wzgórza. Siedziałem na podłodze mojego apartamentu w pałacu i chyba po raz tysięczny sortowałem i przekładałem rzeczy, które miałem zabrać na Vesperad – albo na Teukros, jeśli uda się przeprowadzić nasz plan. Przywróciłem do pionu stosik książek, obróciłem się przez ramię i krzyknąłem:

– Proszę!

Crispin wkroczył jednak wolno do środka, nie czekając, aż mu na to pozwolę. W ręku trzymał nadgryzione jabłko, a jego szara bluza zapięta była tylko w połowie.

Zerwałem się, potrącając stertę starannie złożonych koszul. Zakląłem pod nosem i rzuciłem się je układać.

– Czego chcesz? – Obecność komitetu ojcowskich obserwatorów, a zwłaszcza Alcuina, zdenerwowała mnie. Ten typ był ostry jak nanokarbonowy drut i niemal równie niebezpieczny dla kogoś poruszającego się szybko i beztrosko.

– Odlatujesz rano – powiedział Crispin, rozkładając ramiona. – Wcześnie. Ja… no wiesz, myślę, że to pożegnanie. Przynajmniej na jakiś czas.

Przykucnąłem i włożyłem ubrania na dno ciężkiego plastikowego kufra.

– Wiesz, że lot na Vesperad trwa prawie jedenaście lat? Kiedy przebudzą mnie z fugi, starszym bratem będziesz ty. – Wstałem, wygładziłem przód koszuli i poprawiłem niesforny kosmyk czarnych włosów.

Crispin uśmiechnął się krzywo kącikiem ust i zachichotał cicho.

– Fakt, nie pomyślałem o tym. – Spojrzał na podłogę, na której leżały moje rzeczy: książki, kryształy pamięci, buty i dwa długie noże. – Tylko to zabierasz?

Wzruszyłem ramionami.

– Zakon nie życzy sobie, żebyśmy mieli więcej, niż potrzebujemy. Oczekuje się, że zostawimy za sobą swoje dawne życie, na ile to możliwe. – A scholiaści będą oczekiwali, że porzucę wszystko. Przypomniawszy sobie zimną pustkę w oczach Alcuina, zadrżałem, poczuwszy znowu cień wątpliwości.

– Nie brzmi to przekonująco. Myślałem, że te wspaniałe apartamenty w Dzwonnicy to właśnie Eusebii. Czy to wszystko nie należy do niej?

– Oczywiście, że tak – odparłem, wykorzystując paczkę podręczników językowych do przyciśnięcia ubrań w kufrze. Siadłem na niskim stołeczku i zacząłem wyłamywać sobie palce, jeden po drugim. – Ale ona nie jest studentką, prawda? Reguły są inne.

– To chyba ma sens – powiedział Crispin z kęsem jabłka w ustach, po czym ponownie rozsiadł się w moim fotelu. Byłem rad, że tym razem nie wymachuje ostrzem. – Nie wiedziałem, że tak się tym wszystkim przejmujesz.

Moja uwaga skupiona była na widoku za oknem. Powędrowałem spojrzeniem daleko za stawy z wodnymi liliami, aż do odległego cyprysa o czarnym listowiu, który złocił się w zachodzącym słońcu.

– To tylko przedmioty, Crispinie. Nie są takie ważne.

Crispin roześmiał się ordynarnym, przypominającym ryk osła śmiechem, w którym brakowało wszelkiej melodyjności.

– Skoro tak mówisz, braciszku. – Odłożył niedojedzone jabłko na stolik przy fotelu, po czym podniósł wysoko nogę, żeby poprawić wywiniętą cholewkę buta. – Ale nadal to ty jesteś tym, który tam leci, wiesz? Obejrzysz sobie całe Imperium.

– Wątpię, żeby było takie wspaniałe – odparłem sucho, wciąż nie patrząc na brata. – Jak ci już powiedziałem, będę raczej przesiadywał w ćwiczebnej celi przez długie lata. I tyle. – Przyszło mi do głowy, że naśladuję matczyny zwyczaj wyglądania przez okno i odpływania daleko od miejsca, w którym się toczy rozmowa, na tyle daleko, na ile pozwalają grzeczność i architektura. Desperacko pragnąłem już lecieć. Ciekaw byłem, czy w tym momencie, w jakimś sekretnym miejscu gdzieś pod ziemią, czeka zatankowany do pełna i sprawdzony przed lotem wahadłowiec, który zabierze mnie w nocną podróż do Karch na zaaranżowany przez Konsorcjum kontakt z wolnym handlarzem. Cały ten plan niepokoił mnie trochę, ale skoro matka zaryzykowała moje bezpieczeństwo, zawierzając słowu kapitana statku, to nie pozostawało mi nic innego. Chyba że chciałbym zostać świętym oprawcą i inkwizytorem. Twarz Gibsona nadpłynęła ku mnie, jakby odbita w okiennej szybie.

Nie chciałem.

Crispin milczał przez dłuższą chwilę, choć nie zauważyłem tego, dopóki się nie odezwał i nie uświadomił mi zapadłej między nami ciszy.

– A więc ty i ta porucznik, hm?

– Co? – Poderwałem głowę i zmarszczyłem brwi.

– Ta chuda z loczkami i małymi cyckami. – Crispin wymowną gestykulacją opisał piersi. – Pilotka.

Poczułem, jak twarz szarzeje mi na popiół.

– Kyra.

– Kyra – powtórzył Crispin, uśmiechając się tym swoim okropnym, krzywym uśmieszkiem. – Tak ma na imię? – Podłubał paznokciem w zębach, po czym wytarł palec o spodnie. – Ma jakąś specjalność, co? Domyśliłem się, kiedy nie chciałeś pójść do haremu z…

– Wystarczy, Crispinie. – Naśladując ojca, nawet się nie odwróciłem, by spojrzeć na brata, i nie podniosłem głosu powyżej szeptu. – Zostaw ją w spokoju.

Brat uniósł ręce w obronnym geście, potem przeciągnął dłońmi po krótkich włosach, podekscytowany.

– Spokojnie, Hadrianie. Pojmuję. Jest dość ładna. Trochę chłopięca, ale jeżeli to cię kręci, to…

– Powiedziałem: wystarczy. – Wstałem i odepchnąłem nogą stołek. Włosy na karku zjeżyły mi się, zgrzytnąłem zębami i spojrzałem gniewnie na brata.

Crispin przerwał i wziął odłożone jabłko. Spojrzał w dół na swoje ręce.

– Słuchaj, przepraszam cię. Ja po prostu… chciałbym być tym, który wyjeżdża. Ojciec zawsze lubił cię bardziej.

Gdybym akurat pił, tobym się cały opluł.

– Co takiego? – wybełkotałem. – Na krew Imperatora… co? – Niemal się przewróciłem, potknąwszy się o parę starych butów leżących obok otwartego kufra.

– Wysyła cię na Vesperad, a ja dostaję Diablą Siedzibę. Co mam począć z pieprzoną Diablą Siedzibą? – Odgryzł kęs jabłka i podążył wzrokiem za okno, w ślad za moim spojrzeniem. – Ty będziesz tam walczył, polował na zdradzieckich lordów i na Cielcinów… – Zamilkł. Przez moment myślałem, że się przesłyszałem. Po chwili zrozumiałem, że Crispin jako młodszy brat był przekonany, że zostanie z niczym. Ja sądziłem, że on dostanie Diablą Siedzibę, on uważał, że przypadnie ona mnie. On żył w moim cieniu, a ja w jego, żaden z nas jednak nie wiedział, że obaj żyjemy w cieniu ojca, który pogrąża nas obu.

– Nie zadręczaj się, bo to ci zeżre mózg.

– Tego nie było w planach.

Nie wiedziałem, czy wszystko, co powiedział, miało być żartem, czy też jako dzieciak naprawdę się tym martwił, a może nawiązywał do rozmowy podczas obiadu, gdy zacząłem tracić łaski ojca. Grube rysy Crispina nie mówiły nic o stanie umysłu ukrytego za płytkimi oczami, a mnie krew zastygła w żyłach.

Brat żuł pracowicie, jego usta otwierały się i zamykały, jak u krowy. W końcu zaryzykowałem:

– Po co tu przyjechałeś, Crispinie?

Otworzył szeroko oczy.

– Już ci mówiłem! Chciałem się z tobą pożegnać! – Wstał i stanął obok mnie dość blisko, żeby poklepać mnie po plecach. – Upłynie dużo czasu, zanim cię znów zobaczę. – Staliśmy tak przez chwilę, ramię przy ramieniu, i patrzyliśmy przez okno. Crispin znów wgryzł się hałaśliwie w jabłko. – Przez ostatnie parę miesięcy było… naprawdę fajnie. Ojciec mówi, że mogę jeszcze raz powalczyć w Kolosso. – Kiedy w milczeniu skinąłem głową i podszedłem do stolika z boku, żeby zabrać mój notatnik i bezcenny egzemplarz Króla o dziesięciu tysiącach oczu, Crispin dodał: – To jednak hańba z tym Gibsonem. Nie mogę uwierzyć, że ten stary sukinsyn okazał się zdrajcą.

Zamarłem w bezruchu, a lód w moich żyłach zamienił się w granit. Przez zaciśnięte do bólu zęby wysyczałem:

– Nie chcę o tym rozmawiać.

Nieświadomy, głupi, ślepy Crispin odgryzł następny kęs jabłka.

– A widziałeś jego twarz? Odrażająca. Wyglądał jak prol. – Trzasnąłem dłonią w wypolerowaną mahoniową framugę okna, aż alumglas zabrzęczał jak membrana bębna. Zerknąłem w bok i ujrzałem, jak oczy Crispina rozszerzyły się, a jeden policzek wybrzuszył absurdalnie, wypchany jabłkiem. – Co się tak wściekasz?

Nie rozumiał. Naprawdę tego nie pojął.

– Gibson przepadł.

– Był tylko kimś w rodzaju służącego. – Połknął przeżuty kęs i podniósł jabłko do ust, żeby znów je ugryźć. Wytrąciłem mu je z ręki. Pacnęło głośno o płytę posadzki i potoczyło się w stronę drzwi. Crispin rozdziawił grube wargi i spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Dlaczego to zrobiłeś?

Gniew oślepia, powiedziałem do siebie w duchu, a głos Gibsona wciąż od nowa odzywał się w mojej głowie, mrucząc mantry scholiastów. Jednakże inny głos, mój własny, odpowiedział Crispinowi:

– On był moim przyjacielem.

Crispin spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Chciał cię wywieźć i uczynić jakimś sflaczałym scholiastą. Chciał cię oddać Extrasom!

– To nie było tak, ty imbecylu. – Moje nozdrza drżały i czułem napięcie mięśni twarzy. Byłem o dwa kroki od wybuchu furii. Kiedy tylko to powiedziałem, zrozumiałem, że popełniłem błąd, że jakiś szpieg mógł nas podsłuchiwać i zaalarmować ochronę, ale tak naprawdę przestało mnie to obchodzić.

Crispin się zaczerwienił. W jednej chwili rumieniec wystąpił mu na twarz, co wobec jego zwykłej bladości było zaskakującą zmianą.

– Nie waż się – powiedział.

– Nazywać cię imbecylem? – Wkroczyłem w zasięg długich ramion Crispina. Kości prawej ręki wciąż mnie bolały, nie pozwalając o sobie zapomnieć, a zarazem ostrzegając przed niebezpieczeństwem, jakim było znalezienie się w zasięgu ciosu większego Marlowe’a. Ale w końcu wylatywałem już następnego dnia albo nawet tej nocy, jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli. – Ty po prostu nim jesteś.

Poeci mówią o gniewie jako płomiennym, nieposkromionym, niszczącym uczuciu nakłaniającym duszę do niewłaściwych czynów. Śpiewają pieśni o zemście, o kochankach zabitych w środku nocy, o wielkich pasjach i rozbitych rodzinach. Ale w gniewie nie ma wiele gorąca. Scholiaści mają rację. Gniew to ślepota. Czerwień zamazująca kontury świata. To światło, nie ogień. A światło, kiedy się je precyzyjnie dostroi, potrafi ciąć jak stal. Ujrzałem, jak wargi Crispina wykrzywiają się, gdy przygotowuje się do jakiejś ciętej odpowiedzi, która nigdy jednak nie dotarła do moich uszu. Nigdy nie wyszła z jego ust. Trzasnąłem go z boku w twarz trzymanymi w prawej ręce książkami, a on zatoczył się i runął na podłogę z rękami pod sobą.

– On mi pomagał, ty łajdaku. – Wrzuciłem książki do kufra, po czym stanąłem nad bratem. – Prosiłem go o to. – Crispin podniósł się na czworaki i pokręcił głową, jakby próbował się pozbyć dzwonienia w uszach. – Powiedziałem ci, Crispinie, kiedy wyjeżdżaliśmy z domu. Że nie chcę być przeorem. I że nie wierzę w to wszystko. – A może nie zdążyłem już tego powiedzieć, bo zaatakował mnie z czworaków jak szarżujący baran, z rękami na wysokości mego splotu słonecznego i z dzikim krzykiem, który wyrwał mu się z gardła.

Uderzyliśmy w wielkie okno, ja rąbnąłem głową w alumglasową szybę, co na chwilę pozbawiło mnie oddechu. Niesiony siłą bezwładu Crispin stracił równowagę i potknął się, nie mając oparcia w postaci szyby, którą ja miałem za plecami.

Popchnąłem go, a on znów się zatoczył, obrócił i stanął z uniesionymi pięściami.

– Zapłacisz za to! – rzucił. – Słyszysz?

Gniew oślepia, powtórzyłem sobie w duchu. Ale nie miało to już znaczenia. Wszystko się we mnie zagotowało, rozbłysło gdzieś w głębi czaszki i pozbawiło rozumu. Chłosta Gibsona, moje zagubienie na ulicach Meidui, błędy popełnione wobec delegacji Mandarich. Wszystko to zawirowało w ciemnościach i stopiło się z moją furią z powodu wydziedziczenia i wyzucia z majątku, z gniewem na ojca, z pogardą dla Zakonu i zazdrością wobec Crispina.

Crispin wziął szeroki zamach, a ja zablokowałem uderzenie ramieniem. Wszystko to byłoby łatwe, byłoby zwykłą dziecinną zabawą, gdyby on nie był tak potwornie silny. Obaj byliśmy palatynami, wyższymi i silniejszymi niż zwykli mężczyźni, ale Crispin był wyższy ode mnie o głowę, a i mięśni miał o dobre dwadzieścia funtów więcej. Walczyłem, aby utrzymać go na dystans, aby odeprzeć jego lewy prosty, przepuścić jeden cios po barku i wykorzystać powstałe otwarcie, aby kopnąć Crispina w źle ustawione kolano. Zachwiał się, wykrzywił w grymasie, a wtedy powiedziałem:

– Wynoś się stąd, Crispinie.

– Nie! – wrzasnął i znowu rzucił się na mnie, a ja odskoczyłem i Crispin uderzył w alumglasowe okno.

Odzyskał równowagę, opierając się o szybę i zostawiając na niej wielki tłusty odcisk dłoni. Byłem zadowolony, a nawet pod wrażeniem, że również w gniewie nie przypominałem w niczym Crispina. Nawet wzburzony, z zaciśniętymi do bólu zębami trzymałem się nieźle. Na zimno. Być może rozgorączkowanie Crispina było spowodowane jego wściekłością; a może w ogóle nie istnieje coś takiego jak wściekłość sama w sobie. Zaatakował znowu, a ciosy spadały na mnie jak deszcz, jak grad, jak legioniści nurkujący z nieba w pancernych pojazdach desantowych. Otrzymałem bolesny cios w bok głowy i upadłem. Zwinąłem się, wyrzuciłem nogi i trafiłem Crispina piętą w podbródek. Uderzenie go ogłuszyło i zachwiał się, utrzymując się na nogach tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi i koncentracji.

Ponownie pokręcił głową i parsknął jak byk.

– Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy! – ryknął, wskazując mnie palcem. – Zawsze tak myślałeś!

Wdzięczny za chwilę wytchnienia otarłem kciukiem nos. Na palcu pozostała smuga krwi.

– Myślę, że jesteś osłem, Crispinie. – Wyciągnąłem ręce przed siebie, przyjmując pozycję gardy bokserskiej. Brat zadał szeroki cios, ale zdążyłem się uchylić, po czym trafiłem go raz, dwa, trzy razy w brzuch. Stęknął i rąbnął mnie łokciem w ramię. Opadłem na kolano i przetoczyłem się w bok, przewracając stos bielizny, którą właśnie miałem spakować, po czym podniosłem się na nogi w samą porę, by złapać Crispina za nadgarstek. Wolną ręką uderzył w moją dłoń i puściłem go. – Po prostu przestań – powiedziałem, dysząc ciężko. – I wyjdź stąd.

– Uderzyłeś mnie. – Wymierzył mi kopniaka w biodro, zachwiałem się i cofnąłem, depcząc skrawki mego życia, ubrania i papiery, wszystkie głupie rzeczy, które zamierzałem ze sobą zabrać. Po chwili powtórzył z ponurą miną: – Uderzyłeś mnie pierwszy.

– Nie bądź dzieckiem. – Uśmiechnąłem się szyderczo, nie potrafiąc się powstrzymać. – Niezbyt dobrze ci to wyszło. Spróbuj jeszcze raz.

Ujrzałem białka jego oczu, gdy cofnął się, żeby wymierzyć mi drugiego, tym razem prostego kopniaka. Postanowiłem go zmylić, a ponieważ dobrze znałem mojego brata, to wiedziałem, że połknie haczyk. Zacisnąłem palce na jego kostce i stracił równowagę. Przewrócił się, pociągając mnie za sobą. Upadłem na niego w taki sposób, żeby łokciem walnąć go w brzuch. Zaparło mu dech w piersiach. Bez wahania uderzyłem go mocno w twarz i ogłuszyłem na chwilę, dzięki czemu udało mi się wstać.

– Nie ruszaj się – powiedziałem, mając nadzieję, że dystans między nami go ostudzi i pozostanie tam, gdzie leżał.

Crispin z trudem wyrzęził:

– Pieprz się. – Upadł blisko skrzyni i mało brakowało, a rozbiłby sobie czaszkę o jej kant, gdyby zabrakło mu odrobiny szczęścia. Złapał za wieko, żeby się podciągnąć do pozycji siedzącej. Głowa mu się kiwała, plecami oparł się o ciężki kufer.

Stałem nad nim, gotów kopnąć go w twarz, gdyby spróbował czegoś głupiego. Zdyszany, zduszonym i słabym głosem powiedziałem:

– Po prostu leż. – Nie był to głos dziewiętnastolatka, ale głos ducha, głos starego, zmęczonego człowieka. – Leż, Crispinie.

Crispin jedną ręką pomasował sobie szczękę. Słowa zabrzmiały niewyraźnie, gdy powiedział:

– Kiedy odlecisz, ta twoja mała porucznik… dostanie to samo co Gibson. A kiedy już będzie po wszystkim…

Nie dokończył. Światło gniewu oślepiło mnie. Nie wiem, czy to było dziecinne, sprawiedliwe czy po prostu głupie, w każdym razie rzuciłem się na Crispina.

On zaś skoczył na mnie, podrywając swoje masywne ciało spośród zgniecionych i potłuczonych rzeczy, jak wystrzelony z trebusza. Przykucnąłem szybko i owinąłem mu ręce wokół nóg, po czym, wykorzystując jego siłę bezwładu, przerzuciłem go przez ramię na płyty posadzki – upadł z rozpostartymi nogami i rękami. Usłyszałem jego konwulsyjny wydech. Nie zawahałem się i tym razem wiedziałem, co robię. Kopnąłem go w głowę. Leżał bezwładnie. Nieprzytomny.

Skończyło się tak prędko. Ale przemoc zawsze kończy się szybko. Nie ma w niej żadnego decrescendo, jak w muzyce. Po prostu ustaje. Ulega wyłączeniu. Jak światło.

Dysząc ciężko, próbowałem zebrać myśli, uspokoić wezbrane wody umysłu, spływające kaskadami ku ślepym grotom paniki. Nie wiem, jak długo tak stałem, z bijącym sercem. Godzinę? Miesiąc? Minutę? Chyba jednak niezbyt długo. Każdy atom we mnie, każdy kwark brzęczał jak struna skrzypiec, trącona i powoli cichnąca. Spróbowałem ćwiczenia oddechowego, którego nauczył mnie sir Felix, gdy byłem jeszcze chłopcem; usiłowałem skupić się na wspaniałym gmachu pamięci i na tym, co Gibson próbował mi wpoić, żeby szukać pocieszenia w sobie, szukać czegokolwiek, co pozwoli uspokoić dudnienie własnej krwi. Przykucnąłem i przyłożyłem dłoń do warg Crispina. Na szczęście oddychał. To już było coś.

Nie zabiłem go. Żył.

Oczywiście kamery wszystko widziały. Spojrzałem na jedną z nich, na ścianie, ciemne oko przysłony w kącie pomieszczenia, czujne jak kruk na szubienicy. Wyszczerzyłem zęby w grymasie, nieświadomie odtwarzając minę, która dla Cielcinów oznacza największą radość, po czym zebrałem swoje porozrzucane rzeczy, nerwowo upychając je do kufra, który miałem zabrać ze sobą na jedno lub drugie wygnanie.

– Hadrianie!

Głos był zmieniony przez szok i przerażenie, więc zabrzmiał zrazu obco, ale zawołał mnie przecież po imieniu.

Lady Liliana stała oszołomiona w drzwiach, z jedną ręką wciąż na zasuwce. Na szczęście lub dzięki łasce jakiegoś nieznanego boga była zupełnie sama. Żadnej straży, nikogo ze świty. Sama.

– Co ty zrobiłeś?

– Zaatakował mnie – skłamałem, nie dbając już o nic. Chwilę później dodałem jednak: – Wygadywał różne rzeczy. Na temat Gibsona. O porucznik Kyrze. – Zerknąłem przez ramię na leżącego na wznak Crispina. – Dlaczego przyszłaś? Już czas?

Spojrzała trzeźwo na mojego brata.

– Tak, to już.

– Matko, wybacz. Nie spodziewałem się go. Po prostu czekałem na twoich ludzi, jak mi mówiłaś, i…

Łagodnie położyła mi dłonie na ramionach i uciszyła mnie szeptem:

– To nic. Wszystko dobrze.

– Dobrze? – prawie to wykrzyczałem. – Dobrze? Jak, na Imperatora, może być dobrze?

Lady Liliana, niepoprawna autorka scenariuszy, spojrzała na mnie, jakbym był jednym z jej holograficznych aktorów, i cichym, lecz poważnym głosem powiedziała:

– Dałeś mi dodatkową wymówkę. Powiem, że porwałeś mój wahadłowiec i uciekłeś w nocy. Potrafisz tym latać, co?

Skinąłem głową.

– Sir Ardian uczył mnie, odkąd skończyłem siedem lat.

– To dobrze. Ale zabierz też moich ludzi – powiedziała. – Możesz potrzebować pomocy.

– Nie będziesz miała kłopotów?

– Twój ojciec nie odważy się mnie tknąć. To mój ród tutaj rządzi, nie jego. Musisz się spieszyć. Weź, co tylko zdołasz zabrać.

Popchnęła mnie leciutko w stronę ciężkiego kufra. Pochyliłem się i wyciągnąłem spod Crispina parę spodni, a potem zacząłem wrzucać inne rzeczy bezładnie do kufra. Przyszła mi przy tym do głowy pewna myśl.

– Obejrzą nagrania. Zobaczą, że rozmawialiśmy.

– Jakoś nie zobaczyli, jak rozmawiałeś z Gibsonem w dniu jego męczarni, prawda?

Zamarłem z dwiema parami czerwonych skarpetek w dłoniach.

– To byłaś ty? – Na imię Ziemi, czyżby zwędziła nagrania z biura ochrony w Diablej Siedzibie?

– Podziękujesz mi, kiedy już będziesz bezpieczny poza systemem. A teraz prędko. – Wcisnęła guzik na swoim terminalu.

Posłusznie wrzuciłem skarpetki do kufra i tylko na moment znowu się zatrzymałem.

– Mamo?

– Synu? – W jej głosie zabrzmiał rodzaj cierpkiego humoru, którego nigdy nie zapomnę, i leciutki, ledwo słyszalny śmiech.

Zatrzasnąłem wieko kufra i odwróciłem się.

– Mamo, dlaczego to robisz?

Matka znieruchomiała, blada jak marmur. Miałem wrażenie, że została schwytana niczym światło, które zapada się za horyzont umierającej gwiazdy, bo jakąś częścią siebie czułem, jakby nigdy więcej miała się nie poruszyć.

Z posadzki rozległ się jęk Crispina:

– Mama?

Smutny, bolesny uśmiech rozjaśnił jej zwykle kamienną twarz. O bogowie, w jakimś innym życiu byłaby lepszym scholiastą niż Gibson. Po kilku ciągnących się jak wieczność sekundach powiedziała do mnie łamiącym się głosem:

– Zawsze wolałam ciebie.

Nie musiałem odpowiadać dzięki wejściu dwóch legionistów służących rodowi Kephalosów i… Kyry. Pani porucznik obdarzyła leżącego Crispina zaledwie krótkim spojrzeniem.

– Paniczu Hadrianie, proszę natychmiast iść z nami.

– Kyra? – Spojrzałem na matkę i wszystko ułożyło się nagle w jedną całość.

Potrząsnęła głową, konkretna i rzeczowa.

– Nie ma czasu.

– Ty jesteś oczami mojej matki? – Zerknąłem na lady Lilianę, która obdarzyła mnie uśmiechem.

– Musimy już iść! – rzuciła Kyra.

Pozwoliłem legionistom zabrać kufer. Z twarzami zasłoniętymi białymi przyłbicami hełmów wydawali się trochę nierzeczywiści. Jakby pochodzili ze snu. Z gry. Spojrzeliśmy sobie z matką w oczy.

– Dziękuję – powiedziałem. To było ostatnie słowo, jakie do niej wyrzekłem, i jak to zawsze bywa z ostatnimi słowami, okazało się niewystarczające.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх