Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 8

ROZDZIAŁ 5
TYGRYSY I JAGNIĘTA

Оглавление

Istniał jasny wzorzec zdarzeń, ale ja, który dopiero co przestałem być dzieckiem, nie potrafiłem go dostrzec. Może wy go zobaczycie; może zrozumiecie dokładnie, co mi zrobiono. Dlaczego go nie widziałem, choć ćwiczono mnie do tego niemal od chwili, gdy zacząłem mówić, tego nigdy się nie dowiem. Może była to arogancja. Uczucie, że jestem lepszy od Crispina, lepiej nadaję się do rządzenia. A może była to chciwość. A może to, że jesteśmy ślepi do momentu, gdy nóż nas zabierze, ponieważ uważamy się za nieśmiertelnych, dopóki nie umrzemy. Świat, w którym się urodziłem, był dzikim światem tygrysów igrających z jagniętami. Jakiś mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że ciało ludzkie należy do najtańszych zasobów we wszechświecie, a życiem szafuje się dużo łatwiej niż złotem. Roześmiałem się, gdy to usłyszałem, i nie zgodziłem się z nim.

Byłem głupcem.

Jakże mało wiedziałem.

Łuk, który prowadził do rotundy pod Kopułą Barwnych Rzeźb, na zawsze pozostał mi w pamięci jako niezniszczalny symbol mojej porażki. Obudzony późno przez służącą, wybiegłem przez bramę do okrągłej galerii, która otaczała salę rady, kierując się z pośpiechem w stronę tego okropnego portalu. Jadowite słoneczne światło przenikało nienaturalnymi barwami przez witraż w dachu i rzucało chorobliwe cienie na stojące tam starożytne rzeźby, które zdobiły to dziwne miejsce. Ich niegdyś jaskrawa farba zdążyła popękać i zblaknąć. Od długich pokoleń był w mojej rodzinie zwyczaj zamawiania co dziesięć lat drewnianych rzeźb u wszystkich ludów naszej prefektury. Najpiękniejsze z nich dekorowały to pomieszczenie, stojąc w niszach, na półkach, przymocowane do ściany, wisząc w powietrzu na drutach, w taki sposób, że ich cienie cięły barwne światło na pasy. Resztę zaś rzucano na pastwę płomieni na Letnim Jarmarku.

Sprawiało to takie wrażenie, jakby ktoś zabrał wszystkie kolory z naszego mrocznego zamku i wepchnął w to miejsce, jakby kryło w sobie jakiś straszny sekret. Ptaki i zwierzęta, postacie ludzi, okręty i demony hasały w tej przestrzeni oświetlone jedynie przefiltrowanym światłem słońca planety Delos. Najgorsze były drzwi. Jak większość drzwi w naszym zamku, i te zwieńczone były ostrym łukiem, a na jego zworniku – wyrzeźbiona z kości łuskowego wieloryba – widniała podobizna ludzkiej twarzy, orlej i srogiej. Mogłaby to być i moja twarz, ale była idealną kopią twarzy posągu stojącego przed Wielkim Stołpem, twarzy Juliana Marlowe’a, który zbudował ten zamek i chwałę naszego rodu. Inne twarze tłoczyły się wokół niej, przymocowane do ściany i framugi. Trzydzieści jeden twarzy patrzyło od strony drzwi, wszystkie białe jak kość, z wyjątkiem fiołkowych oczu. Były to maski pośmiertne wyjęte z katakumb, gdzie spoczywały prochy członków mojej rodziny.

Znałem ich wszystkich. Zapamiętałem to jako jedną z moich pierwszych lekcji.

Moi przodkowie o rysach zamrożonych przez czas, wystawieni na pokaz, aby wszyscy mogli ich oglądać.

Strażnicy przy drzwiach nie zaprotestowali jak wtedy przed salą tronową, ale na mój znak otworzyli ciężkie drewniane drzwi o zawiasach tak cichych, że jedynym słyszalnym dźwiękiem był odgłos moich kroków na płytach posadzki. Odgłos ten zginął prędko w szumie rozmów, który wybiegł jak fala na moje spotkanie, po czym zamarł, gdy połowa zgromadzonych wokół okrągłego stołu spojrzała na mnie. Tylko Tor Gibson posłał mi uśmiech, krótki i dyskretny, który dzięki emocjonalnej dyscyplinie natychmiast powściągnął. Urzędnicy Konsorcjum spojrzeli na mnie z zimną obojętnością, a Crispin – który oczywiście tam był i siedział po lewej stronie ojca – wyszczerzył zęby w swoim krzywym grymasie.

Ojciec nawet się nie zająknął:

– …licencja daje nam wyłączną własność wszystkich złóż uranu w Systemie Delos, nie tylko wzdłuż Redtine. Pozaświatowych robotników w pasie asteroid skłonić można do wyrabiania norm dzięki właściwej perswazji. – Spojrzał przez ramię na sir Felixa, który trzymał straż za plecami jego lordowskiej mości. Kasztelan miał na sobie swoją najlepszą zbroję w czerwono-czarnych barwach Marlowe’ów przeplatanych brązem jego własnego, pośledniejszego rodu. – Wyślijcie sir Ardiana, jeśli robotnicy będą jeszcze nam sprawiać kłopoty. On będzie wiedział, co zrobić.

– Robotnicy z pasa się buntują? – zapytała Adaeze Feng, a w jej głębokim, modulowanym głosie zaskoczenie mieszało się z pogardą. – Przecież dano nam do zrozumienia, że trzymasz to wszystko mocno w garści, lordzie Marlowe.

Oblicze mego ojca nie wyrażało więcej emocji niż twarz scholiasty. Przygładził włosy obojętnym ruchem dłoni.

– Robotnicy z pasa zawsze się buntują, madame dyrektor. Zgłaszają swoje dziecinne żądania, my idziemy na drobne ustępstwa, a potem zabieramy stamtąd, gdy ich pokolenie nie przedstawia już wartości jako siła robocza.

– Oczekiwana długość życia robotników z pasa asteroid wynosi około sześćdziesięciu standardowych lat – dodał Tor Alcuin, czarnoskóry scholiasta, który był głównym doradcą mego ojca. – Możemy w ciągu następnego stulecia cyklicznie wydawać i wycofywać koncesje na nowych robotników i w ten sposób ograniczyć bunty do minimum. Odbierać i dawać.

W czasie, gdy mówił, usiadłem między dwojgiem logothetów z rodzinnego skarbca, ćwierć obwodu ogromnego stołu od wielkiego krzesła mego ojca. Wyczułem ich napięcie, po czym ujrzałem, jak jasnowłosa kobieta po lewej obraca się przez chwilę w moją stronę. Zignorowałem to, mając nadzieję, że moje spóźnienie nie stanie się przedmiotem dyskusji.

Urzędniczka ze złotymi tatuażami na wygolonej głowie zmarszczyła brwi, patrząc prosto na Tor Alcuina.

– Czy wicekrólowa to aprobuje?

– Wicekrólowa – wtrącił Crispin, odkładając na stół tablet ekranem w dół – jest zadowolona, że może przerzucić na nas tę brudną robotę. Jeśli będziemy tłumić miejscowe rebelie, Jej Łaskawość będzie mogła spokojnie zarządzać sektorem.

Z trudem zdołałem powściągnąć wyraz zdumienia, jaki pojawił się na mojej twarzy. Crispin miewał zaskakujące chwile jasności umysłu.

– Powinniśmy przede wszystkim skupić się na Cielcinach – powiedziała Eusebia, przeorysza Zakonu w Meidui. – Wszystko to musi służyć wybranemu przez Ziemię Imperatorowi. – Stara kobieta była przeraźliwie blada jak światło księżyca, jej twarz przywodziła na myśl zmięty papier, a głos tchnienie sieci pająka na lekkim wietrze.

Zauważyłem, że Gibson patrzy na mnie, a potem kręci głową i drapie się palcem po policzku. Wiedziałem, czym jest Zakon. Władzą pod pozorami pobożności.

Dyrektorka niedbale skinęła upierścienioną dłonią, błysnęły drogie kamienie, a ona uśmiechnęła się, ukazując lśniące srebrzystym blaskiem zęby.

– Oczywiście, przeoryszo, ale musimy myśleć o sytuacji, która nastąpi, gdy ta wojna się skończy. Kiedy tę wojnę wygramy – tu rozprostowała dłoń i położyła ją płasko na blacie stołu – będziemy chcieli, by relacje z Delos i rodem Marlowe’ów były… tak przyjazne, jak tylko się da.

– Kiedy wygramy tę wojnę? – Łagodny głos Eusebii wzniósł się o ton, a zamglone oczy otworzyły się szerzej. – A nie powinniśmy przypadkiem poruszyć drobnej kwestii zapewnienia sobie tego zwycięstwa, madame dyrektor?

Uśmiech nie zniknął z twarzy Adaeze Feng.

– To sprawa Legionów. I waszego Imperatora. Ja jestem kobietą interesu, przeoryszo. Jestem tutaj, żeby ubić interes z archonem w sprawie udziałów w jego eksporcie, a nie po to, żeby zadać cios w serce naszego wspólnego wroga.

– Cielcinowie z każdym dniem są coraz bliżej – powiedział ubrany w czarne szaty Zakonu młodszy funkcjonariusz, siedzący blisko Eusebii. – Lordzie Marlowe, uważam, że powinieneś rozważyć uzbrojenie legionów wicekrólowej w atomikę.

Lord Alistair Marlowe nawet na niego nie spojrzał, lecz jego głęboki głos natychmiast uciszył gwar, który się podniósł na te słowa. Nie mówił głośno, nie krzyczał, lecz mówił niższym głosem niż inni i dzięki temu go usłyszeli, gdy rzekł:

– Lady Elmira co każdy standardowy kwartał otrzymuje piętnaście procent wartości wydobywanych surowców. Ona nie potrzebuje więcej atomiki, Severnie, ani my nie potrzebujemy. System jest uzbrojony. – Tu spojrzał na Gibsona. – Scholiasto, ile statków Elmira może wystawić wewnątrz naszego systemu planetarnego?

Starzec odkaszlnął, zaskoczony, że to pytanie skierowano do niego.

– Według ostatnich szacunków Imperialnego Biura? Sto siedemnaście, nie licząc lekkich jednostek. – Tu odklepał listę zasobów, omawiając podział na kategorie według typów statków.

Ojciec uniesieniem dłoni nakazał mu milczenie i skupił teraz uwagę na Eusebii.

– Widzisz, przeoryszo? – Po czym skierował spojrzenie na Adaeze Feng. – W czym jeszcze stan naszych lokalnych spraw panią niepokoi, madame dyrektor?

Feng przez chwilę patrzyła twardo na mego ojca, szukając odpowiednich słów, po czym odpowiedziała:

– Pozaświatowi robotnicy…

– Zgodzą się na nasze warunki, gdy zaczną zdychać z głodu na tych pozbawionych powietrza skałach, które nazywają swoim domem – stwierdził ojciec, oparłszy podbródek na splecionych dłoniach. – Większy problem stanowią robotnicy na samej planecie. Gildia Górnicza zgłosiła serię zawałów oraz awarii sprzętu w kopalniach i rafineriach. Roboty do wzbogacania są źródłem największej troski. Brakuje nam środków, aby je zastąpić, musimy więc kupować nowe u naszych wytwórców.

– Mamy też tutaj fakcjonariuszkę Gildii, która chciałaby nam coś powiedzieć, madame Feng – wtrącił Alcuin. – Zna szczegóły sytuacji górników planetarnych.

Młodszy urzędnik Sun pochylił się do przodu i powiedział:

– Jaka proporcjonalnie część uranu… uz… – Przerwał i mruczał chwilę do swego sąsiada po mandarsku, w handlowym języku Konsorcjum. Najwyraźniej znalazł słowo, którego szukał, więc powtórzył: – Jaka proporcjonalnie część uzyskanego uranu pochodzi z kopalni na planecie?

– Trzydzieści dwa procent – odparli zgodnym chórem Gibson i Alcuin, bo wytrenowany mechanizm ich umysłów reagował z podobną prędkością i precyzją, ale to Gibson mówił dalej: – Nie działamy teraz z najwyższą wydajnością, smutno to stwierdzić. Straty wśród górników spowodowane brakiem odpowiedniego sprzętu wiertniczego wzrosły w ostatnim stuleciu trzykrotnie.

Lord Alistair stuknął knykciami w blat stołu.

– Dosyć, dziękuję.

Dyrektorka wydęła wargi.

– Delos nie jest tak bogatym złożem, jakim było Cai Shen. Naprawa robotów do wzbogacania jest absolutnie konieczna. Nie chcecie przecież zawalić ustalonych z nami kontyngentów, prawda?

Cienki jak struna fortepianowa uśmieszek pojawił się na twarzy mego ojca, a w sali zapadło milczenie duszące jak garota. Z groźbami wobec lorda Diablej Siedziby wiązała się długa historia niepowodzeń. Któregoś razu, kiedy ojciec był niewiele starszy ode mnie, wicekrólowa, czyli moja babka, została wezwana przez Imperatora na Forum. Nie było jej trzydzieści siedem lat, a osierocony pan Diablej Siedziby został mianowany jej egzekutorem. Nie minęły nawet trzy lata, gdy ród Orinów z Linon przestał płacić ojcu należną daninę, a w kolejnym roku lord Orin z pomocą kilku rodów exsulów wystawił całą armię, aby odsunąć od władzy mego ojca oraz nieobecną wicekrólową-księżnę. Nadlecieli z innych planet systemu i spadli na nas z nieba jak deszcz.

W historii rebelii Orinów nie było już kolejnego roku, a zamek na Linon jest teraz miejscem zamieszkanym tylko przez duchy, porzuconą w mrocznym kraterze opustoszałą twierdzą na odległym księżycu Systemu Delos. Ojciec kazał zabić wszystkich członków rodu Orinów, zniszczyć ich magazyn genów oraz arsenał atomowy ich rodziny. Posypałby ich ziemię solą, gdyby to miało jakikolwiek sens na planecie pozbawionej powietrza. Wystarczyło jednak, że otworzył okna hermetycznie zamkniętej fortecy i wypuścił z niej całe powietrze.

Myślę, że dyrektorka uświadomiła sobie swój błąd, bo przeciągnąwszy dłonią po głowie, łaskawie odwróciła wzrok. Ojciec dobrze wiedział, jestem tego pewien, że nie ma do czynienia z jakimś exsulskim rodem, tylko z panią dyrektor największej międzygwiezdnej korporacji obejmującej systemy dziesięciu tysięcy gwiazd, ale nie zmienił swojego zachowania.

– Przypominam, pani dyrektor, że to nie ja zmieniłem kurs mego gwiezdnego statku o kilka parseków, aby wziąć udział w tym spotkaniu. Zrobiła to pani. Jeśli sądzi pani, że może pozyskiwać skądś uran na skalę porównywalną z tutejszym wydobyciem, i na dodatek pozyskiwać legalnie, to ja pani nie zatrzymuję. Jeśli jednak, z drugiej strony, ta nieszczęsna tragedia na Cai Shen oznacza, że musi pani polegać w interesach na mnie i mojej infrastrukturze, to radzę, że przestała pani prowadzić ze mną te gry i powiedziała otwarcie, czego potrzebuje.

Siedziałem w milczeniu, żałując, że w ogóle pojawiłem się na tym spotkaniu. Spotkanie bowiem zostało przerwane, a Alcuin poprowadził grupę Mandari na rozmowę z fakcjonariuszką Gildii Górniczej, pozwalając logothetom oraz personelowi Zakonu rozchodzić się wolniej.

– Ty. – Głos ojca znów wywarł na mnie to alarmujące wrażenie, wciskając się pod inne odgłosy, aż zawładnął, jak żmija, moją uwagą. – Zostajesz.

Opadłem bezwładnie z powrotem na krzesło i zdążyłem jedynie zobaczyć znikające za drzwiami plecy Eusebii i młodego Severna. Stara przeorysza opierała się na ramieniu swego podwładnego. Poruszali się jak para zaklętych cieni. Ich szaty były czarniejsze od zbroi peltastów, którzy wysunęli się z boków, by zamknąć za nimi drzwi. Zanim to nastąpiło, dostrzegłem przygarbioną postać Gibsona wspartego na lasce i marszczącego czoło, czego wcale nie próbował ukryć. Zaniepokoiło mnie to bardziej niż cokolwiek innego: to, że nie zapanował nad swoimi emocjami, a powinien to zrobić.

Zostałem więc sam z rodziną.

– Mamy nie było na spotkaniu?

Ojciec prychnął i poprawił mankiety swoich białych rękawów wystające spod czarnego żakietu.

– Twoja matka wyjechała do Haspidy.

– Znowu? – Crispin odłożył tablet i wyrzucił ręce w górę. – Przecież dopiero co przyjechała.

Lord Alistair odczekał chwilę, bębniąc długimi palcami o blat stołu. Wbił oczy w spiczastą, drewnianą maskę w kształcie serca, stanowiącą centralny punkt ściennej dekoracji. Gdy się obejrzałem, żeby spojrzeć na to paskudztwo, powiedział:

– Obiecałeś im pomoc.

Zbity z tropu, rozejrzałem się wokół, unosząc ze zdziwieniem brwi.

– Słucham?

– Fakcjonariuszka Gildii spotkała się z Feng. Obiecałeś jej nowe wyposażenie.

– Balem? – Wyprostowałem się na krześle. – Nie zrobiłem nic takiego.

Głęboki głos lorda Alistaira był śmiertelnie spokojny, gdy uciął wszelkie dalsze protesty.

– Dałeś tej przeklętej babie zapewnienie, że zrobimy coś, żeby pomóc jej robotnikom.

– Bo powinniśmy to zrobić, ojcze!

– Czy masz pojęcie, ile kosztują roboty do wzbogacania uranu, chłopcze? – Kiedy nie odpowiedziałem od razu, stwierdził: – Prawie piętnaście milionów marek, a to jeszcze przed doliczeniem kosztów importu i dziesięciny, jaką musimy zapłacić Zakonowi. Pochylił się nad stołem i zmrużył oczy. – A wiesz może, ile takich robotów popsuto w ciągu ostatnich trzech standardowych dekad?

Crispin coś mruknął, a ja obróciłem się i spojrzałem na niego, zanim odpowiedziałem na to pytanie. Patrzył na mnie tymi samymi fiołkowymi oczami co ojciec. Pomyślałem o maskach za drzwiami, o twarzach moich przodków. Przepełniały mnie niepokojem, poczuciem, że wszyscy urodziliśmy się na zamówienie, skrojeni z tego samego fiołkowoocznego materiału. Tak się złożyło, że znałem odpowiedź na pytanie ojca, zamknąłem więc oczy i odpowiedziałem:

– Dziewięć.

– Dziewięć? – Crispin aż gwizdnął.

– To Zakon – powiedziałem. – Gdybyśmy tylko mieli techniczną możliwość prowadzenia szeroko zakrojonych napraw… – Ale nie było to możliwe. W tamtym czasie Zakon kontrolował handel oraz wykorzystanie wszelkich złożonych maszyn. Poszukiwali daimonów, inteligentnych machin, za których pomocą Mericanii dawno temu ciemiężyli resztę ludzkości, a które ich z kolei pognębiły. Po dwóch tysiącach lat żaden z tych potworów nie ujawnił się już więcej w obrębie Imperium, ale Zakon zachowywał czujność. Jeśli któryś z lordów przekroczył cienką granicę – zbudował prywatną sieć danych, zatrudnił cudzoziemskich informatyków, handlował zakazanymi technologiami z Extrasolarianami albo zakupił choćby jednego więcej robota do wzbogacania uranu bez wyraźnej zgody przeora danego systemu planetarnego – ponosił konsekwencje. Daimony były wszędzie, mówił Zakon. Duchy w maszynie. Te potworności tylko czekały, aż jakiś szalony mag wywoła je z silikonu i kryształów ytterbium. Lordowie, którzy zabawiali się tą mroczną sztuką, stawali się obiektem śledztwa Inkwizycji oraz tortur w rękach katarów. W najgorszych przypadkach oczyszczano całe planety nuklearnym ogniem albo plagą, albo czymkolwiek innym, co mieli w swoim arsenale czarni kapłani.

Ojciec doskonale zdawał sobie sprawę z tych śmiertelnych zagrożeń. Pobladłymi ustami zapytał:

– Czy chcesz Inkwizycji, chłopcze?

– Ja tylko mówiłem, że…

– Wiem, co mówiłeś. – Lord Alistair wstał i spojrzał na mnie znad swego orlego nosa. – I wiesz, jakie to niebezpieczne. Czy myślisz, że Eusebia i ten cały Severn zawahają się choćby przez moment, nim każą nam pójść pod nóż? Stąpamy tu po bardzo cienkiej linie. Wszyscy.

Crispin spojrzał na ojca.

– Nie zrobiliśmy nic złego.

Odchyliłem się na oparcie krzesła i skrzyżowałem ramiona na piersiach.

– Świadom jestem naszego posłuszeństwa wobec nakazów Zakonu, sire. Myślę tylko, że jeśli wystąpienie o zgodę na zakup nowego sprzętu jest wszystkim, czego trzeba, by przywrócić równowagę pracy w kopalniach, to powinniśmy to zrobić bez względu na koszta. Może ja mógłbym porozmawiać z dyrektorką, zanim wyjedzie. Zabrałbym ze sobą Gibsona. Ona potrzebuje naszych sprawnie działających kopalń tak samo jak my i być może uda nam się dobić targu.

– Dobić targu? Ty? – Lord Alistair odwrócił się, a jego długi płaszcz błysnął wirem adamaszkowej czerni i czerwieni. Skierował spojrzenie na stary olejny obraz przedstawiający gondolę podpływającą do wyspy otoczonej białymi grobowcami.

Ku memu zdziwieniu Crispin odchrząknął i powiedział:

– Dlaczego nie, ojcze? Jest w tym całkiem niezły.

Już otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale zamknąłem je i w niemym zdumieniu spojrzałem na Crispina. Czy rzeczywiście udzielił mi wsparcia? Siedziałem tak, patrząc na brata z jego kwadratową szczęką i tabletem z grami, który znowu trzymał w wielkich paluchach zakończonych tępo spiłowanymi paznokciami.

– Twój brat tę kłopotliwą sytuację znacznie pogorszył, gdy się do niej wmieszał. – Ojciec lekko obrócił się ku nam, nie ruszając stóp, i spojrzał spod gęstych brwi. Jego postać rysowała się mniej wyraźnie, oświetlona jedynie bladym światłem wpadającym przez latarnię kopuły, na której sklepieniu widniały poczerniałe freski z motywami podboju kosmosu. – Dałem ci proste zadanie: uspokoić fakcjonariuszkę Gildii. Zamiast tego wzburzyłeś ją i zakończyłeś negocjacje, żeby zdążyć na tę farsę w sali tronowej.

Chwyciłem podłokietniki krzesła z taką siłą, że usłyszałem, jak skrzypnęły mi ścięgna.

– Nie powinieneś był odcinać mnie od tego – powiedziałem.

Teraz ojciec odwrócił się całkiem.

– Nie wyobrażaj sobie, że możesz pouczać mnie o polityce, chłopcze. – Po raz pierwszy lord Alistair podniósł głos, jego brwi się ściągnęły, a nad nosem utworzyła cienka pozioma zmarszczka. Nie był to jeszcze krzyk, ale wystarczyło. Nawet Crispin się skulił. – Znam twoje sposoby, nie ma ich wiele.

Moja urażona duma okazała się silniejsza od strachu i teraz ja wstałem z krzesła.

– Nie ma wiele? Myślałem, że przygotowano mnie do dyplomacji, ojcze. Gibson twierdzi…

– Gibson jest starym durniem, który zapomina, gdzie jego miejsce. – Ojciec był teraz typowym lordem, który zdyskredytował trzysta lat wiernej służby scholiasty jednym niedbałym machnięciem upierścienionej dłoni. – Najwyższy czas, żeby staruszek odszedł na emeryturę. Powinniśmy znaleźć mu jakiś klasztor w mieście, a najlepiej w górach. To mu się spodoba.

– Nie możesz!

Ojciec otworzył szerzej oczy, jak pękający lodowiec, a jego głos stał się nagle niebezpiecznie cichy.

– Chyba powiedziałem, żebyś mnie nie pouczał. – Znowu się odwrócił i ponownie zaczął kontemplować obraz z motywem wyspy śmierci i maleńkim białym stateczkiem. – Niczego nie zrobimy pochopnie. Podobnie jak ty, staruszek ma swoje metody. Jak rozumiem, twoje studia językowe przebiegają dobrze.

Wyczuwając pułapkę, ale nie dostrzegając jeszcze jej kształtu, powiedziałem:

– Tak. Gibson mówi, że mój mandarski jest doskonały, nawet cielciński nadaje się już do konwersacji.

– A lothriadzki?

Pułapka była naprawdę dobrze zamaskowana. Jakim sposobem się dowiedział? W klasztorze scholiastów nie było kamer. Nie mogło być. Wszelkie urządzenia bardziej zaawansowane od czytnika mikrofilmów nie mogły pozostawać w ręku niekontrolowanych scholiastów. Czy ktoś przyłożył ucho do dziurki od klucza? Albo… Przypomniałem sobie nagle i uśmiechnąłem się. Był tam przecież służący, który czyścił okna wychodzące na dziedziniec, prawda? Wyprostowałem się trochę bardziej, imitując żołnierską pozycję spoczynkową na paradzie i mając nadzieję, że udało mi się ukryć zaskoczenie.

– Bardzo dobry, ale nie aż tak, żeby wysłać mnie do Wspólnoty Lothriadzkiej. – Uśmiechnąłem się nieco przesadnie, ufając, że zamaskowałem tym żartem swoje nagłe zrozumienie. – Znam go na tyle, żeby zapytać o drogę do toalety, ale we wszystkim innym pewno bym się pogubił.

Crispin wybuchnął śmiechem, a ojciec spojrzał na niego z ukosa, po czym zapytał mnie:

– Myślisz, że to zabawa?

– Nie, sire.

– Scholiasta uprzedził cię o wizycie, prawda?

Zaprzeczanie nie miało już sensu.

– Tak, ojcze.

– Starzeje się. Zapomina, gdzie jego miejsce.

– Jest mądry i doświadczony – rzuciłem.

– Bronisz go?

– Tak!

Crispin wzruszył ramionami i powiedział:

– Nie jest złym nauczycielem.

– Jest wspaniałym nauczycielem – dodałem, wysuwając szczękę. – Zrobił to tylko dlatego, że nie ma sensu, byś ukrywał różne rzeczy przed swoim synem, sire. Skoro mam rządzić po tobie, muszę się do tego włączać.

– Skoro masz rządzić po mnie? – Lord Alistair otworzył szeroko oczy i pokręcił głową, szczerze zdumiony. – A kto ci powiedział, że masz rządzić po mnie? – Odruchowo spojrzałem na brata. Nie. To nie było możliwe. To nie miało sensu. Ale ojciec jeszcze nie skończył. – Nie wyznaczyłem sukcesora i na Świętą Ziemię, jeszcze przez wiele lat tego nie zrobię. Ale jeśli będziesz dalej postępował w ten sposób, to powiem ci jedno. – Tu przerwał na chwilę, wciąż zwrócony do mnie plecami na tle obrazu z tą okropną wyspą. – To nie będziesz ty.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх