Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 14
ROZDZIAŁ 11
ZA JAKĄ CENĘ
ОглавлениеMyślę teraz, że stary hultaj chciał, żebym to zrobił, że podczas naszej krótkiej rozmowy na brzegu popychał mnie do tego, naprowadzał, żebym sam doszedł do moich przekonań. Zająłem się opracowywaniem planu ucieczki, mając bardzo mgliste pojęcie, jak coś takiego przeprowadzić. Ja, który nigdy w życiu nie byłem poza naszym planetarnym systemem, zacząłem obmyślać, jak wyczarterować albo porwać statek kosmiczny i wyprowadzić go gdzieś poza Kolegium Lorica na Vesperad. Rozważałem, czy nie przekupić żeglarzy na pokładzie statku, który na tę podróż wyczarterował ojciec, i wymknąć się na jakimś postoju podczas tej długiej drogi, a potem uciec w stronę normańskich terytoriów. Wiedziałem, że robi się takie rzeczy, ale logistyka tego przedsięwzięcia była zupełnie obca mojemu ograniczonemu doświadczeniu.
Zorientowałem się, że mam dwa podstawowe problemy: jak wydostać się poza obręb naszego świata i jak za to zapłacić. Paradoksalnie ten drugi problem był znacznie mniejszy od pierwszego. Byłem w końcu synem lorda i miałem dostęp do wielu źródeł bogactwa, o których plebejusze nie mogli nawet marzyć. Wyobrażacie sobie być może skrzynie pełne drogich kamieni i złotych diademów. Choć złoto zachowuje znaczną wartość ze względu na rzadkość występowania i niezliczone praktyczne zastosowania, to jest jednak względnie zwyczajną rzeczą, a imperialne monety – złote hurasamy, srebrne kaspumy i inne – krążą zwykle na najniższych poziomach cywilizacji. Szlachetne kamienie, które w wielu wypadkach znaczą tylko trochę więcej od węgla, nie zachowały wartości w elitarnych kręgach Imperium. Szlifowane diamenty, szafiry czy rubiny można było pozyskać stosunkowo łatwo, jeśli posiadało się alchemik.
Natomiast fortuny kasty palatynów powstały dzięki dostępowi do wielkich chemicznych bogactw Imperium. Złoto jest jednym z wartościowych towarów handlowych. Uran jest kolejnym, do tego znacznie droższym, choćby ze względu na to, że wymaga licencji na legalne wydobycie wystawionej bezpośrednio przez Biuro Imperialne. I tak, choć hurasam dostępny jest każdemu, to już imperialna marka – nominalny i standardowy środek płatniczy w Imperium – jest czymś, do czego dostęp mają tylko ci, których rola wynosi ponad brud najniższych warstw społecznych.
Marki są warte znacznie więcej w porównaniu z monetami i są znacznie łatwiejsze w transporcie niż ładunek złota, bo stanowią jedynie sumę danych zapisanych na koncie. Cały dowcip polegał na tym, by je przerzucić niezauważenie. Ojcowscy logotheci i sekretarze jego licznych ministerstw – nie wspominając już o rodowym skarbcu – mieli dość roboty, lecz zawsze istniało ryzyko, że jakiś nadgorliwy urzędnik przyjrzy się zbyt uważnie moim różnym kontom na specjalne wydatki. A zachodziła też obawa – niewielka co prawda – że ojciec szczególnie bacznie mnie obserwuje.
Trzy miesiące.
Jakże mało to czasu, nawet biorąc pod uwagę, że delijskie miesiące trwają nieco dłużej niż standardowe, podobnie jak delijskie dni. Również dla palatyna – być może zwłaszcza dla palatyna – dni mijają prędko. Musiałem działać bardzo szybko i wkroczyć na drogę, co do której mój ojciec, jak dobrze o tym wiedziałem, nigdy nie miał zastrzeżeń.
Działalność charytatywna.
* * *
– Czego lordowska mość chce? – Fakcjonariuszka Gildii wyglądała tak, jakbym ją uderzył, a jej mętne oczy, głęboko osadzone w przedwcześnie postarzałej twarzy, otworzyły się szeroko.
Spokojnie powtórzyłem moją ofertę zza jej tandetnego biurka, starając się nie myśleć o Kyrze i dwojgu innych strażnikach czekających za drzwiami biura, jakby samo myślenie o nich mogło ściągnąć ich uwagę na mnie i na to, co robię.
– Chcę dokonać aktu darowizny na rzecz Gildii. Z mojego prywatnego konta.
Pospolita twarz Leny Balem ściągnęła się podejrzliwie.
– Dlaczego?
Nie potrafiąc spojrzeć jej prosto w oczy, patrzyłem na holograf na jednej ze ścian, przedstawiający trójwymiarowy widok doliny Redtine z lotu ptaka. Kopalnie zaznaczone były żółtym znakiem radioaktywności, a ich rejony zacieniowane zgodnie z poziomem ryzyka. Wiele razy już się temu przyglądałem. Pomimo najszczerszych wysiłków biologów tylko najbardziej odporne rośliny potrafiły się zakorzenić na wzgórzach nad rzeką. Stwierdzono, że w odległej geologicznej przeszłości planety jakiś potężny wstrząs wyniósł w tym rejonie pod powierzchnię złoża uranu, które zostały już dawno odkryte dzięki niewielkim wstrząsom z okresu dokonanej przez nas terraformacji.
– Słyszała pani zapewne, że opuszczam Delos? – zapytałem wreszcie.
Zaskoczona fakcjonariuszka Gildii pochyliła się i oparła łokciami o brzeg biurka.
– A więc to prawda? Mówili o tym w dziennych wiadomościach, ale myślałam…
Potrząsnąłem głową.
– Prawda. Odlatuję na pokładzie Dalekosiężnego trzydziestego trzeciego dnia boedromiona. Ale w świetle tego, co wydarzyło się w ciągu kilku ubiegłych tygodni, hm… – W tym momencie zdołałem znów spojrzeć jej w twarz, świadomy, że właśnie tego nie zrobiłby mój ojciec. – Czułem się źle ze świadomością, jak pozostawiłem sprawy tutaj. Mam nadzieję, że Konsorcjum podczas swego pobytu zaspokoiło przed odlotem niektóre wasze potrzeby?
Prychnęła lekceważąco.
– Jeden robot rafineryjny i kilka wierteł. To załata niektóre z naszych strat, ale wciąż mam w tych szybach ludzi, którzy pracują ręcznym sprzętem. – Zdenerwowana albo po prostu usiłująca skupić na czymś uwagę Lena Balem sięgnęła przed siebie i zaczęła szeleścić rozłożonymi na biurku papierami. – Mam pytanie, lordzie Marlowe. Skąd to nagłe zainteresowanie naszymi operacjami?
Rozłożyłem ręce w geście niewinności.
– Po prostu chcę naprawić błąd, który popełniłem. – Odczekałem kilka sekund, po czym dodałem obojętnym tonem, jakby po głębszym namyśle: – A poza tym tam, dokąd się udaję, pieniądze nie będą mi potrzebne. Ojciec wcisnął mnie Zakonowi. – Nie dając jej czasu na przemyślenie tych słów, brnąłem dalej. – Mam więc zamiar dokonać darowizny. Sto dwadzieścia tysięcy marek.
Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
– Serio?
Gdyby szczęka jej odpadła jak od czaszki biednego Jorika i uderzyła o blat, nie zdziwiłbym się wcale. Była to zresztą reakcja, na której mi zależało.
– Czy mając te pieniądze, moglibyście wystawić dwanaście zespołów roboczych w bezpiecznych kombinezonach? Nowych? Z elektronowymi tarczami i wszystkim, co trzeba? – Odsunąłem rękaw żakietu i spojrzałem na swój terminal.
Lena Balem sięgnęła pod biurko i wyciągnęła paczkę wolnocłowych papierosów. Zanim zapaliła, zamarła na chwilę w bezruchu, jakby prosząc o pozwolenie. Kiedy nie zaprotestowałem, włożyła jednego do ust i zapaliła, a kiedy jego koniec rozżarzył się wiśniowo, dmuchnęła dymem między nas.
– Moglibyśmy, ale to wciąż nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Jakie pytanie, fakcjonariuszko?
– Dlaczego pan to robi, sire?
– Mówiłem już – odparłem z udaną irytacją, klucząc, by w końcu dojść do prawdy. – Nie chcę mieć na sumieniu życia tych ludzi. Skoro ojciec nie chce zapłacić za sprzęt, ja to zrobię. – Opuściłem głowę, jakby chcąc przygotować jakieś papiery. – Spiszę dla pani umowę, jeśli nie wierzy mi pani na słowo. Może pani dostać to na piśmie. W gruncie rzeczy nalegam na to. – W powietrzu pojawiła się kolejna chmura dymu, a ja spróbowałem ją rozproszyć, kaszląc i wachlując dłonią. Domyślałem się, że Lena Balem toczy grę, próbując wyprowadzić mnie z równowagi. Uśmiechnąłem się, wydychając powietrze. Modyfikowany genetycznie tytoń nie pozostawiał osadu w płucach, ale cuchnął okropnie. Powinienem był jej powiedzieć, żeby nie paliła. Może okazałem się zbyt miękki.
Pogmerała wokół siebie na biurku, znalazła teczkę oprawioną w sztuczną skórę i otworzywszy ją, wyciągnęła kryształowy tablet oraz zakończony gumką rysik. Z papierosem wciąż trzymanym w pożółkłych zębach powiedziała:
– Proszę. – Na krótki czas zapadła między nami cisza, zakłócana jedynie odgłosem naziemnego ruchu z ulicy biegnącej pod oknami pomieszczeń Gildii.
A teraz sprawa delikatniejsza.
Wziąłem tablet i z łatwością wypełniłem prosty formularz, stukając rysikiem w ekran, który natychmiast tłumaczył mój brudnopis na elegancko uporządkowany zapis w galstani. Potem powtórzyłem cały proces na nowym formularzu. Zakończywszy pracę, zrobiłem przerwę, wiedząc, że nadszedł właściwy moment, i odłożyłem tablet na stół.
– Wie pani co, pani Balem, przyszło mi do głowy, że moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. – Posłałem jej mój najlepszy, najmniej marlowe’owski uśmiech.
Jej plebejska twarz o słabo zarysowanym podbródku pociemniała nagle.
– To znaczy jak?
Wciąż uśmiechałem się uprzejmie.
– Zgodzi się pani, że sto dwadzieścia tysięcy to… odpowiednia suma, tak? – Wyglądała teraz jak osoba czekająca na eudorańskiego czarownika, który ma dokonać magicznej sztuki. Skinęła głową. Raz. Powoli, nic nie mówiąc. – A co powiedziałaby pani na sto trzydzieści?
Choć to absurdalne, moje zmutowane serce uderzyło szybciej o wciąż obolałe żebra. Mówiłem łagodnie, mając pewność, że nie usłyszą mnie strażnicy w korytarzu. Na pewno nie przez stalowe drzwi. Czego miałbym się bać? Dysponowałem tu pełnią władzy; miałem pieniądze, miałem nazwisko. Fakcjonariuszka Gildii miała… co? Możliwość doniesienia na mnie? Gdyby zaakceptowała moją propozycję, sama byłaby w to wplątana. A ja miałem pewność, że się zgodzi, a wiedząc to, złożyłem jej ofertę.
– Podpiszę tę umowę na sumę stu pięćdziesięciu tysięcy marek, jeśli… – I tu przeciągnąłem dwa razy dłonią po ekranie tabletu i wyświetliłem holografy obu dokumentów na ścianie. – Jeśli podpisze pani ten równoległy kontrakt na sumę stu trzydziestu tysięcy marek, który będę nosił przy sobie. Nie ujawniając. – Zauważyłem niepewność w jej oczach, więc mówiłem dalej: – Chcę, żeby dała mi pani różnicę na uniwersalnej karcie albo, nawet lepiej, w hurasamach, jeśli je pani ma.
– Czy pan wie, sire, ile by tego było? – Balem spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Trzeba by to zebrać na palecie.
Przywołany do rzeczywistości, odrzuciłem ten pomysł.
– W takim razie na karcie.
– Czy chodzi o to, żebym wyprała te pieniądze?
– Nie, bynajmniej – nalegałem, mając nadzieję, że sam nadążę za kombinacją, którą ułożyłem sobie w głowie. – Proszę panią tylko, żeby… poczuła się pani trochę winna z powodu ogromnej sumy, którą pani ofiarowuję, i zwróciła mi po cichu jej część. Aby uspokoić sumienie. – Uśmiechnąłem się i tym razem był to typowy, krzywy uśmieszek Marlowe’a. Ściągnąłem z lewego kciuka mój sygnet, ostrożnie go obracając, i trzymałem w pogotowiu, żeby opieczętować nim obie umowy i w ten sposób przejść do terabajtów oficjalnych, zakodowanych kluczy. Pomyślałem o wszystkim, co mój pierścień oznaczał: moje nazwisko, moją krew, genetyczną historię, osobistą własność dwudziestu sześciu tysięcy hektarów ziemi w górach Redtine.
Balem wodziła wzrokiem między moją twarzą, holografami na ścianie i drzwiami. Widziałem zachłanność w jej mętnych oczach. Żar papierosa, chwilowo zapomnianego, zbliżał się już do jej palców.
– A jeśli nie dotrzymam umowy?
Czy musiałem to głośno mówić?
– Po to jest ten drugi kontrakt. Prześlę go do skarbu i powiem, że jakiś haker po pani stronie musiał się dobrać do danych z umowy i zmienił sumę. Komu uwierzą, jak pani sądzi? Ojciec ma z panią raczej na pieńku po tej hecy z Konsorcjum. – Ujrzałem, jak brzydka skóra jej twarzy stała się o jeden ton bledsza. – Oczywiście może też pani odrzucić moją ofertę.
Wyszczerzyła zęby, a w jej oczach zabłysła iskierka pogardy.
– Tu nigdy nie chodziło o żadną dobroczynność.
Uśmiechnąłem się ze smutkiem, tym razem szczerze.
– Naprawdę chcę pomóc, pani Balem. Nie ma znaczenia, czy pani mi wierzy czy nie, ale i pani musi mi pomóc. Takie są moje warunki. – Uniosłem pierścień, gotów przyłożyć go na obu dokumentach. – To jak?
* * *
Z dwudziestoma tysiącami marek przelanymi na numerowaną uniwersalną kartę, którą włożyłem do wewnętrznej kieszeni mego żakietu, i wgranymi do pierścienia danymi oficjalnego kontraktu oraz tego, który uznałem za swoją polisę bezpieczeństwa, usiadłem na tylnym siedzeniu latacza i wzbiliśmy się w powietrze, kierując się w stronę Diablej Siedziby. Stara forteca wyglądała dziś jak burzowa chmura wisząca nad miastem, choć na niebie powyżej również widniała groźba letniej burzy.
– To szlachetnie, że wasza lordowska mość wspiera w ten sposób górników – powiedziała Kyra przez ramię.
Te słowa napełniły mnie wstydem. W końcu nie zrobiłem tego dla górników, prawda? Język odmówił mi nagle posłuszeństwa i odwróciłem głowę.
– Dziękuję. – Czy powinienem był powiedzieć jej przed wyjazdem coś jeszcze? Że jest piękna? Silna? Moje dłonie zacisnęły się w pięści, prawa ręka zabolała mnie straszliwie, poczułem ból w kościach. Zapanowałem nad nim, mając poczucie, że w jakiś sposób na niego zasłużyłem. Czytałem kiedyś, że kapłani jakiejś religii chłostali się po plecach węźlastymi rzemieniami, wierząc, że odkupią w ten sposób swoje grzechy. Nie sądziłem, żeby to miało jakiś sens, chyba jedynie taki, że czasami traktujemy ból jako przejaw sprawiedliwości.
– Pani porucznik – powiedziałem wreszcie do Kyry cichym głosem.
– Sire?
– Czy mogłabyś zmienić kurs, proszę? Zabierz nas do miejskiego penthouse’u.
Jeden z moich strażników zaoponował.
– Naprawdę uważasz, sire, że powinieneś udawać się do miasta po tym, co zdarzyło się ostatnio?
Jeszcze nie skończył mówić, kiedy się odwróciłem i spojrzałem na niego surowo. Chyba po raz pierwszy czułem się zadowolony, że mam takie oczy jak ojciec. Napomniałem go.
– Żołnierzu, przypominam, że jestem synem twego archona. – Był we mnie jakiś jad, zapewne z powodu wstydu, jaki odczułem wcześniej. – Doceniam twoją troskę, ale uznajmy tę nieszczęsną sprawę za zakończoną. – Przestałem zwracać na niego uwagę. – Kyro, leć do penthouse’u, proszę. – Nie chciałem wracać do zamku, a przynajmniej nie dzisiaj.
* * *
Teraz miałem inny problem do rozwiązania i był on znacznie bardziej skomplikowany. W jakimś sensie miałem znacznie mniejsze prawo do podróżowania niż najpośledniejszy plebejusz. Najprostszy robotnik ze stoczni albo technik z miejskiej farmy, nieprzywiązany dziedzicznie do planety, mógł otrzymać zgodę na wylot poza nasz świat albo zaciągnięcie się do Legionów, w końcu trwała wojna. Ale ja… ja byłem kontrolowany, strzeżony, chroniony. Z wyjątkiem tej sytuacji, kiedy to zostałem pobity prawie na śmierć przez motorowy gang na ulicach Meidui. A jednak ten szczególny epizod zaszczepił we mnie pewną dozę ufności. Przecież udało mi się wtedy choć na chwilę umknąć moim dozorcom, prawda?
Mogłem zrobić to ponownie.
Słońce zachodziło, żółknąc i złocąc się nad zachodnimi górami; pode mną i wokół mnie zapalały się lampy miasta, a wijące się przez Meiduę kawalkady gruntojazdów powoli przełączały światła w tryb nocny. Holograficzny panel wyższy od domu zaświecił jasno z wieży naprzeciwko, najpierw reklamując gladiatorów Diabły z Meidui, a potem, ustami kobiety o mocnej szczęce i w zbroi w kolorze kości, zachęcając do wstąpienia do Legionów. Oparłem się ciężko o poręcz rzeźbionej kamiennej balustrady. Poczucie winy z powodu zaszantażowania fakcjonariuszki osłabło, a jakaś część mnie cieszyła się już z odniesionego sukcesu. Miałem dwadzieścia tysięcy marek do swojej dyspozycji, o których mój ojciec nie miał pojęcia, a gdyby logotheci i bankierzy naszego rodu zajrzeli na moje konta, ujrzeliby jedynie hojną darowiznę na rzecz oddziału Delijskiej Gildii Górniczej w Meidui.
Kto mógłby mieć coś przeciwko takiej obywatelskiej żarliwości? W końcu miałem zostać kapłanem. Cichutko śmiałem się w rękaw, mając nadzieję, że Kyra i moi strażnicy tego nie widzą. Moje działania tego dnia utwierdziły we mnie silną potrzebę pozostania niewidzianym, nieniepokojonym. Sam na sam z myślami. Choć miałem już wielką ochotę opuścić rodzinny dom, to równie mocno się tego bałem. Jednak gwiazdy błyszczące w zapadającej ciemności absorbowały moje myśli bardziej niż Diabla Siedziba.
Starożytni mieli takie powiedzenie, rodzaj przekleństwa, które brzmiało: Obyś żył w ciekawych czasach. Wydaje mi się, że właśnie w takich czasach żyłem. Wraz z zachodzącym słońcem i rozrastającą się nad nim ciemnością zaczynałem mieć wrażenie, że Cielcinowie są coraz bliżej. Czułem się, jakbym niemal widział ich statki, wielkie jak zamki, zniżające się coraz bardziej, choć w rzeczywistości nigdy ich nie widziałem. W mojej wyobraźni wyrastały z nich wieże niczym palce lodowatych dłoni, delikatne konstrukcje oszronione lodem, wyglądające jak pałace z ponurych baśni. Czy była to wizja, czy może sen na jawie? A może przyszłość, która wdarła się siłą do mojej teraźniejszości? A może po prostu nieczuła pięść zaciśnięta wokół mojej duszy, bolesny strach, że opuszczę dom.
Wtedy właśnie zaczęło mnie to męczyć. Zapowiedź ojca, że wyśle mnie do Zakonu, nigdy nie jawiła mi się jako rzeczywista, ponieważ odrzuciłem ją natychmiast. Ale z plastikową kartą wsuniętą do kieszeni na piersi oraz gorzkim posmakiem szantażu na języku myśl o opuszczeniu tego nędznego miasta – jedynego domu, jaki miałem – uderzyła mnie nagle i z całą mocą jak te plebejskie zbiry na motorach.
– Wasza lordowska mość?
– Pani porucznik? – Oddaliłem się od balustrady. Kyra stała tuż przed drzwiami wiodącymi do penthouse’u, z dłońmi splecionymi przed sobą i spuszczonymi oczami. – O co chodzi? – Uśmiechnąłem się do niej i zrozumiałem, że jest to twarz, na którą mógłbym patrzeć stale, bez odwracania wzroku, jak podczas rozmów z ojcem. Jej włosy miały kolor kutego spiżu i wiły się jak w wizjach Petrarki wokół twarzy w kształcie serca, a ciało miała szczupłe, bez zbytecznych krągłości.
– Chcę tylko powiedzieć, że apartamenty zostały zamknięte. Nikt tu nie wejdzie ani nie wyjdzie bez uruchomienia alarmu.
– Co takiego? – Dłuższą chwilę trwało, zanim sens tych słów przebił się do mego mózgu zasnutego obłokami jej urody i mojego zawstydzenia. – Ach, tak… Bardzo dobrze, Kyro. – Znów się uśmiechnąłem, tym razem słabiej. – Powiedz zatem hoplitom, że mogą odpocząć. Albo zmieniać się na warcie, jeśli chcą.
– Sire?
– Lepiej niech się zmieniają – powiedziałem. – Przekaż im to.
Porucznik zasalutowała, przyciskając pięść do piersi.
– Oczywiście, sire. – Odwróciła się, żeby odejść.
– Kyro.
Zatrzymała się. W jej ramionach było widoczne napięcie. A ja już nie pamiętałem, co chciałem powiedzieć.
– Panie? – Jej głos był miękki. Po chwili zebrała się na odwagę: – Dlaczego to robisz?
– Co takiego? – Otworzyłem szeroko oczy, zupełnie już zagubiony.
Wciąż odwrócona do mnie plecami, odparła:
– Zwracasz się do mnie po imieniu. To niewłaściwe, panie.
Odbił się we mnie echem zimny głos ojca. To niewłaściwe, lordzie. Uciszyłem go, niepewny, jak odpowiedzieć. Ostrożność jednak zwyciężyła w starciu z pożądaniem i odparłem niepewnie:
– Chciałem… poczuć z kimś bliskość. To wszystko. – Odwróciła się, a w jej zielonych oczach błysnęło zrozumienie. Zrozumienie i… strach? Chyba nie. – Wybacz, jeśli cię uraziłem.
– Jestem twoją sługą, sire. Nie musisz mnie przepraszać. – Pokręciła dumnie głową, a potem zamknęła oczy i zapytała: – Ale… dlaczego ja?
– Słucham? – Latacz krążył nisko, wzbudzając iskrzenie w osłonach penthouse’u, tak że powietrze mieniło się pod wpływem zakłóceń na granicy pola siłowego. Na krótko się odwróciłem, żeby popatrzeć na grę świateł w półmroku, czerwonych i zielonych.
Porucznik wyprostowała się nieco i uniosła wyżej podbródek.
– Od wielu tygodni rozkazywałeś, panie, żebym to ja latała z tobą we wszystkich sprawach, nawet wtedy, przed wypadkiem.
Wypadek, pomyślałem z goryczą, zmuszając się do zachowania spokoju, gdy przypomniałem sobie ten bandycki napad.
Lecz Kyra nie skończyła jeszcze i powtórzyła:
– Dlaczego ja? – Wciąż miała opuszczoną głowę i zamknięte oczy.
Podszedłem, pokonując nieskończoną przestrzeń między nami, sięgnąłem ręką i ująłem jej małą, szorstką dłoń. Kyra była napięta jak zwinięta sprężyna i chyba na moment przestała oddychać. Zdobywszy się na odwagę, większą niż kiedykolwiek przedtem, nie znajdując słów, żeby się wytłumaczyć, pocałowałem ją.
Zesztywniała.
Ścisnąłem jej dłoń w sposób, który moim zdaniem miał dodawać otuchy. Ledwo przestałem być dzieckiem i tak po prawdzie zupełnie nie wiedziałem, co robić. Powiadają, że w takich sytuacjach czas zamiera, ale to tylko oddech zamiera.
No i Kyra. Kyra wciąż była jak kamień.
Odsunąłem się, zakłopotany i wystraszony.
– Przepraszam, nie powinienem był. Ja… – wybełkotałem. Jedną dłoń nadal miała przyłożoną do piersi, podczas gdy drugą wciąż trzymałem w uścisku. Jej opalona skóra straciła wszelki kolor. Odwróciłem głowę i znów przybierając oficjalny ton, rzekłem: – Pani porucznik, ja…
Martwym, suchym głosem, który potwierdzał jej najgorsze obawy wobec mnie, powiedziała:
– Jeśli mój pan sobie życzy, mogłabym… przyłączyć się do niego w jego…
Nigdy nie usłyszałem, jak wymawia słowo „łóżko”, ponieważ krzyknąłem:
– Nie! – Nie tak, pomyślałem, tylko nie tak, do licha. Też zamarłem, bo zdałem sobie sprawę, że to nie mogło inaczej się potoczyć. Ja byłem palatynem, synem archona, który miał zostać kiedyś przeorem Zakonu. Jakże ona, jako porucznik straży w moim domu, mogłaby mi czegokolwiek odmówić? Poczułem się chory, tani. Jak tchórz. Wyminąłem ją i przeszedłem do apartamentów, nie mówiąc nic, bo już nie ufałem swoim słowom.