Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 12

ROZDZIAŁ 9
CHLEBA I IGRZYSK

Оглавление

Tydzień upłynął, nim zdjęto opatrunek korekcyjny z moich żeber, a choć moja ręka wciąż tkwiła w pułapce swego opatrunku, musiałem posłuchać rozkazu, zwlokłem więc z łóżka moje udręczone ego. Buty okazały się zbyt trudnym wyzwaniem, bo dysponowałem tylko jedną sprawną ręką, a że nie chciałem przywoływać służącej, żeby mi je włożyła, to poszedłem bez nich. Wskoczyłem do windy-tramwaju i zjechałem na parter Wielkiego Stołpu. Już dość się ze mną cackano, a poza tym chciałem, żeby ojciec zobaczył mnie w takim stanie. Przesiadałem się kolejno do kilku podziemnych tramwajów, potem wyjechałem na powierzchnię, do biur prefektury na kapitolu, trójkątnego budynku tuż obok zamkowego barbakanu zwieńczonego centralną kopułą i trzema kwadratowymi wieżami przypominającymi dzwonnice dawnych katedr. Na boso, przyciągając spojrzenia i wywołując szepty przechodzących logothetów i ministrów, przekroczyłem wielką pieczęć Marlowe’ów na posadzce pod rotundą i wszedłem do jednej z trzech narożnych wież.

Biuro ojca mieściło się w pinaklu i prowadziły do niego okrągłe metalowe drzwi pilnowane przez sir Robana Milosha i całą dekadę uzbrojonych w lance hoplitów, pozbawionych twarzy mężczyzn i kobiet w ceramicznych, lśniących, czarnych zbrojach i czerwonych pelerynach. Rycerz-liktor uśmiechnął się szeroko.

– Młody pan! Dobrze widzieć panicza na własnych nogach. – Postąpił krok w moją stronę. – Przyszedł panicz, żeby zobaczyć się z ojcem?

Kiwnąłem głową, otępiały i wyczerpany, świadom ciężaru korekcyjnego aparatu zaciśniętego i przewleczonego przez moje ciało. Ukryłem tę konstrukcję za plecami, ledwo panując nad bolesnym grymasem, gdy egzoszkielet uderzył mnie w plecy.

– Rozumiem, że wypada ci podziękować za uratowanie życia, sir.

Roban zbył te słowa niezgrabnym gestem dłoni.

– Wykonałem swoje zadanie, sire.

Położyłem zdrową dłoń na okutym w zbroję ramieniu Robana, trochę po to, żeby mu podziękować, a trochę żeby się oprzeć, i wychrypiałem:

– Wszystko jedno, tak czy inaczej uratowałeś mi życie. – Skinąłem głową. – Dziękuję ci.

– Ojciec na ciebie czeka, mój panie – powiedział tylko w odpowiedzi Roban, pewnie nie bardzo wiedząc, jak przyjąć takie podziękowania od jednego z jego palatyńskich panów. Albo też raził go widok korekcyjnego aparatu na mojej ręce. Sam był patrycjuszem, dobrze urodzonym, może nawet wysoko urodzonym. Jego genetyczne ulepszenia były jednak dość liche, późno zastosowane po jego przyjęciu do stanu rycerskiego. Był mutantem, jak wielu z jego kasty. – Jest w środku.

Zdjąłem rękę z jego ramienia i westchnąłem.

– No dobrze. – Wyprostowałem plecy. – Morituri te salutamus, co? – Powiodłem spojrzeniem po dekadzie uzbrojonych hoplitów trzymających w pogotowiu skrzące energetyczne lance. My, którzy mamy umrzeć, pozdrawiamy cię.

– Sire?

– To łacina, Robanie – powiedziałem, kuśtykając naprzód i szorując o mozaikową posadzkę w korytarzu twardymi odciskami. Zrezygnowałem z tłumaczenia. – Mógłbyś otworzyć te drzwi? Ja… dobrze… – Uniosłem zranioną rękę, ponownie zauważając drobne kropki zaschniętej krwi w miejscach, gdzie cienkie jak włos igły przeszyły ciepłe ciało.

– Aye, młody panie. – Sięgnął przed siebie, ruchome płytki zbroi rozsunęły się, obnażając dłoń, którą przyłożył do przejrzystej półkuli pośrodku drzwi. Urządzenie przeskanowało jego naczynia krwionośne i trzasnęły ciężkie bolce zamków. Potem drzwi przetoczyły się w bok i odsłoniły otwór w ścianie. Roban zawołał do środka: – Hadrian przyszedł zobaczyć się z waszą lordowską mością.

– Wpuść go. – Z głębi pomieszczenia dobiegł basowy głos mego ojca.

Dziwne, że nie zwrócił się do mnie bezpośrednio, choć byłem w zasięgu jego głosu. Nie spojrzał nawet ani nie ruszył się znad holograficznych diagnoz, którymi obstawił swoje wielkie, monolityczne biurko.

Opuściłem mozaikę i wkroczyłem na dywan z Tavros, gruby na cal. Fotel ojca z wysokim oparciem stał na tle ogromnego okna, z którego roztaczał się widok na Meiduę oraz morski port. Niebo nad południowym widnokręgiem przecinały smugi kondensacyjne startujących rakiet wynoszących towary na orbitę i dalej, poza nią. Dwie boczne ściany zastawione były regałami. Jednakże podczas gdy półki Gibsona stały stłoczone i zapchane książkami zdradzającymi ślady częstego i długiego używania, to książki ojca były uporządkowane i, jak podejrzewam, wolne od kurzu tylko dlatego, że tłum służących nieustannie sprzątał to pomieszczenie.

Zatrzymałem się niemal dokładnie pośrodku tego kwadratowego pokoju, na samej granicy padającego z wysoka słońca, zanurzywszy palce stóp w dywanie. Jak skruszony grzesznik przed ołtarzem zazdrosnego boga czekałem, skłoniwszy głowę. W końcu ojciec raczył mnie zauważyć i odłożył wolframowy rylec na pulpit z ciemnego szkła. Jednym ruchem ręki zdmuchnął z biurka holografy. Mając światło za plecami, siedział w cieniu. Zrazu nic nie mówił, tylko kontemplował mnie w milczeniu. Zdało się, że upłynęły eony, zanim wreszcie się odezwał:

– Usiądź.

Stałem przez chwilę, nie dłużej niż kilka sekund. Ojciec tylko patrzył na mnie, nic nie mówiąc, bez ruchu. Posłuchałem w końcu i opadłem na niskie krzesło z półokrągłym oparciem naprzeciwko ojca otoczonego wspaniałą kolekcją starych mebli z czerwonej skóry i mosiądzu. Cisza wypełniła tę krótką chwilę i rozciągnęła czas swymi nieczułymi palcami. Czekałem, aby zaczął pierwszy. Cierpliwość jest cechą parów i w gruncie rzeczy całej arystokracji, ale podczas gdy ja miałem cały dzień na rekonwalescencję, to ojciec zapewne przeznaczył na spotkanie ze mną bardzo niewiele czasu. To ja mogłem sobie pozwolić na luksus cierpliwości, on zaś nie.

Wreszcie zapytał:

– Z jakiego powodu znalazłeś się w mieście?

– Co takiego? – Poczułem, że kulę ramiona, jakbym spodziewał się uderzenia. – Nie zapytasz: „Jak się czujesz, Hadrianie? Czy wszystko dobrze?”.

– Oczywiście, że czujesz się dobrze, chłopcze. – Siwe włosy na skroniach i nad czołem sir Alistaira połyskiwały srebrem w wysokim słońcu. – To dlatego odkładałem tę rozmowę. Nie mogliśmy jej odbyć, kiedy jeszcze nie czułeś się dobrze.

– Mogłeś mnie odwiedzić.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – prychnął ojciec.

– Szedłem do domu. – Już w połowie tej odpowiedzi oczy sir Alistaira zaczęły wędrować od mojej twarzy do pięknie emaliowanego globusa planety stojącego w rogu ogromnego biurka. Był to wspaniały okaz przeznaczony dla bogatych kolekcjonerów, rozświetlający się zgodnie z rotacją Delos i jej dwudziestosześciogodzinnym dniem, a wyobrażenie zmian pogody i zwałów chmur oddane było w cudownej holografii.

– Szedłeś. Do domu. – W jakiś sposób każde jego słowo było manifestacją. Potępieniem. W stanie przyćmienia umysłu lekami starałem się przed nim nie cofać. Nie podnosił głosu. Niemal nigdy nie podnosił głosu. To była jedna z rzeczy, które czyniły go tak przerażającym. – Czy wiesz, ile nas kosztował ten twój nieszczęśliwy wypadek?

– Wypadek? – Mój głos się załamał, gdy wychyliłem się na krześle, aż szata rozsunęła mi się na piersiach, i powtórzyłem: – Wypadek? Zostałem zaatakowany.

Pan Diablej Siedziby bębnił palcami po stole, rozrzucając kilka luźnych kartek zapisanego papieru welinowego. Umowy, jak się domyśliłem, albo nakazy sądowe wobec lenników. Naprawdę ważne dokumenty wciąż sporządzano ręcznie.

– Sprawcy zostali osądzeni i wydani Zakonowi w celu wymierzenia kary.

Uniosłem lewą dłoń, gdzie na kciuku znów widniał zwrócony mi sygnet.

– Domyślam się. Ciekaw jestem, czy odcięliście palec temu biednemu sukinsynowi.

Ojciec się uśmiechnął.

– Chwila, gdy wieśniak może uczynić krzywdę któremuś z nas, jest chwilą, gdy nasz ród przestaje budzić strach. To nie jest tak jak w starożytnych czasach, mój synu. My rządzimy osobiście. Nie jako społeczeństwo, nie w jego imię, nie za zgodą rządzonych. Nasza władza jest nasza, rozumiesz? A jest nasza tylko dopóty, dopóki potrafimy ją utrzymać.

– Posłuszeństwo ze strachu przed bólem – rzuciłem, pamiętając Gibsona.

– To jedyny sposób, w jaki człowiek może rządzić psem, mój chłopcze. – Rozparł się w swoim fotelu, zaskrzypiała czerwona skóra.

Biorąc z niego przykład, spojrzałem za jego plecy, obserwując odległy ruch uliczny w mieście poniżej naszego akropolu i ruch białych żagli w porcie.

Czułem chorobliwy ucisk w żołądku, gdy zadałem mu pytanie:

– Co zatem zrobiłeś? – Pod wpływem napięcia na poły spodziewałem się, że zobaczę całe dwie przecznice w ogniu albo wielki czarny krater o zeszklonych obrzeżach w miejscu nieposłusznej dzielnicy.

– Zarządziłem godzinę policyjną w całym dystrykcie i rozkazałem zastrzelić każdego, kto się nie podporządkuje.

– Nie możesz tego zrobić! – zaoponowałem, potrząsając głową. – To tylko pogorszy sprawy.

– Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Lord Alistair znów na krótko skupił uwagę na mojej twarzy. Zanim zdołałem sprecyzować, o co dokładnie mu chodzi, zapytał ponownie: – Dlaczego opuściłeś Kolosso?

Przewróciłem oczami i rzuciłem:

– Rozlew krwi mi nie służy, ojcze.

– Nie służy ci? – Jego lordowska mość wyraźnie szyderczo się uśmiechnął, wykrzywiając usta w dół. – Nie służy ci? A ty się dziwisz, dlaczego to Crispin, a nie ty, ma być moim następcą? – Zatrzymał obrót globusa nagłym pacnięciem dłoni.

– Bo nie mam ochoty siedzieć tam przez całe Kolosso?

– Bo ludzie widzą, że nie siedziałeś przez całe Kolosso. Ta loża nie jest nieprzejrzysta, ty głupi dzieciaku. – Już miałem coś powiedzieć, ale ojciec uniósł dłoń, uciszając mnie. – Kiedy ty postanowiłeś wynieść się z loży, twój brat wraz z najlepszymi gladiatorami stawiał dzielny opór, broniąc swego ludu. – Tu ojciec uderzył dłonią w blat. – A czy zdajesz sobie sprawę, co twoje wyjście dla nich znaczy? Wiesz, jaki wysyła im komunikat? A do tego dałeś się pobić jakimś chamom! – Pokręcił głową i wykrzywił usta, jakby to ostatnie słowo pozostawiło w nich wstrętny posmak. – Po tym wszystkim nie będą się ciebie bali!

– A Crispina się boją?

– A Crispina się boją – powtórzył lord Alistair, ponownie bębniąc palcami po blacie. – To ty powinieneś był walczyć w koloseum, chłopcze. Sir Felix mówi, że jesteś lepszym szermierzem od brata. – Ledwo udało mi się pohamować zdziwienie. Była to prawda, ale nigdy bym się nie spodziewał usłyszeć tego z ust lorda Alistaira. Głosem ponurego sędziego zapytał: – Rozumiesz, co zrobiłeś?

– Pozwoliłem się pobić.

– Zapomnij o pobiciu. – Ojciec machnął lekceważąco dłonią i rozparł się w fotelu jak inkwizytor mający ogłosić wyrok.

Zapomnij o pobiciu. Spojrzałem w dół na swoją rękę wciąż unieruchomioną przez korekcyjny aparat. Jakby to było takie łatwe. Unosząc brwi, powiedziałem:

– Póki co, mam z tym pewne trudności.

– Cicho bądź. – Ojciec pochylił się tak gwałtownie, że aż podskoczyłem, a przez moje ciało przebiegł spazm bólu. – Ludzie kochają te igrzyska. Kolosso. Teraz publicznie nimi wzgardziłeś. Transmitowały to Wiadomości Meidui, wiedziałeś o tym? Nadali to pięć godzin przedtem, nim ja i Tor Alcuin zdołaliśmy je ocenzurować. – Jego zimne oczy zwęziły się w cienkie szparki. Po chwili wstał z fotela i podszedł do okna.

Traktował mnie jak dziecko i być może na to zasłużyłem. Wszystko, co mówił, miało sens, a ja powinienem był to dostrzec i pewnie bym dostrzegł, gdyby nie ból w ręce. Mówienie wciąż wydawało się nieostrożnością, więc milczałem, obserwując, jak ojciec lustruje wzrokiem swoją domenę.

– Chleba i igrzysk, chłopcze.

– Słucham? – Rozpoznałem ten stary cytat. Pochodził od Juwenala, człowieka nieżyjącego od tak dawna, iż sądziłem, że tylko scholiaści mogą pamiętać jego i jemu podobnych. A przecież sam przed kilkoma minutami przemówiłem po łacinie do człowieka mego ojca, a ojciec rozumiał się z nim całkiem dobrze.

– Imperialne prawo zabrania klasie przywiązanych do planety wieśniaków obsługiwania czegokolwiek, co jest bardziej skomplikowane od gruntojazdu, z wyjątkiem tego, co jest potrzebne do pracy wyróżnionym gildiom. Mają grzebać w ziemi, zajmować się bydłem i spalinowymi maszynami. A wiesz dlaczego?

– Bo mogliby się zbuntować?

– Bo mogliby zacząć myśleć, że mają do tego prawo.

– Słucham? – powtórzyłem, czując swego rodzaju urazę, jak cios wymierzony we wspólne poczucie przyzwoitości, choć nie wiedziałem, że mogę poczuć coś takiego.

Ojciec się nie odwrócił i najwyraźniej nie przejął szokiem czy obrazą w moim głosie.

– Popatrz na Eudoran, na Normańskie Posiadłości, na Extrasolarian. Wiesz, co mają ze sobą wspólnego? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ojciec klepnął dłonią ramę wielkiego okrągłego okna. – Nie mają przywódców. Porządku. Imperium jest porządkiem. My też. – Odwrócił się i przyłożył upierścienioną dłoń do swej szczupłej piersi. – To samo jest z książętami z Jadd, z Lothriadczykami. Porządek. Bez niego cywilizacja na galaktyczną skalę jest niemożliwa. Zawali się.

– Eudoranie radzą sobie całkiem nieźle! – zaoponowałem, myśląc o karawanach tych nomadów mających dobrze rozwiniętą sieć stacji położonych na asteroidach w całym zamieszkanym przez ludzkość kosmosie. – No i Wolni Posiadacze.

– Błagam – skrzywił się lord Alistair. – Ci zwyrodnialcy z chowu wsobnego nie potrafią utrzymać porządku nawet na jednej planecie, nie wspominając już o tysiącu. – Niecierpliwym machnięciem dłoni wyeliminował z naszej rozmowy miliardy ludzkich istnień, jakby odganiał natrętną muchę. – Czy wiesz, że niektóre ze światów w tych Wolnych Posiadłościach są podzielone na państwa? Państwa narodowe, jak te sprzed Exodusu? Niektóre z tych małych kolonii nie potrafią nawet budować statków kosmicznych! Walczą między sobą tak samo, jak walczą ze wszystkimi innymi.

Wzruszyłem ramionami.

– A my nie walczymy?

– Reguły poine mają swoich wielbicieli w Imperium, zapewniam cię. Jednak Zakon reguluje podejmowanie przez nas takich działań i ogranicza obustronne szkody do minimum.

– Masz na myśli to, że grożą dysydenckim lordom bronią biologiczną. Co to ma wspólnego z igrzyskami w cyrku?

Archon Prefektury Meidui butnie wysunął szczękę.

– Nie jesteśmy tacy jak tamte narody, synu. Nie ma tu kongresu ani odrębnych społeczeństw. Kiedy wydaję jakiś dekret, to ja go wydaję. Osobiście. Żadnych przedstawicieli, żadnych wyjść awaryjnych. Stary system demokratyczny i parlamentarny pozwalał tylko ukrywać się tchórzom. Nasza władza opiera się nie na zgodzie ludzi, ale na ich wierze w nas.

– Wiem o tym wszystkim – powiedziałem i przesunąłem się na krawędź fotela. Nozdrza mi drgały. Nie wybaczyłem mu, że porzucił mnie, gdy byłem ranny. W końcu był moim ojcem, na święte imię Ziemi. Moim ojcem. A ja dostałem od niego reprymendę, bo zostałem brutalnie pobity. Miał jednak rację. Nie byłem tylko chłopcem. Byłem jego synem i na mnie spoczywała odpowiedzialność za dobre imię naszego rodu. W tej odpowiedzialności zawierała się władza, a także obowiązek. Chociażby z tego względu lord był lepszy od parlamentu. Dla lorda nie było żadnych usprawiedliwień. Gdyby nadużył władzy, jak według mnie mógłby uczynić Crispin, nie rządziłby długo. Gdyby był tak zimny w sprawowaniu władzy jak mój ojciec, nie rządziłoby mu się łatwo.

– Nie, nie wiesz – warknął lord, zawijając za ucho niesforny lok. – Musimy sobie jakoś radzić z chamami. Musimy pokazywać, że jesteśmy ludźmi, a nie jakąś abstrakcyjną polityczną ideą. To potrafią zrozumieć. Dlatego posłałem ciebie i Crispina na Kolosso, kiedy sam prowadziłem rozmowy z Elmirą. Dla ludu Meidui jestem patriarchą, a wy obaj zostaliście oddelegowani, żeby reprezentować mnie i mój ród. Osobiście. Crispin odegrał swoją rolę wspaniale. Ludzie go uwielbiają, bo widzą w nim część swego świata. Walczył w ich Kolosso, podczas gdy ty… odwróciłeś się do nich plecami. – Mówiąc to, ojciec wyjął z rękawa małą kryształową tabliczkę. Miała może cztery cale długości i półtora cala szerokości. Obracał ją w palcach jak ślepiec próbujący zrozumieć, co trzyma w dłoni, jakby ważył w ręce złoty hurasam, aby się przekonać, czy nie jest fałszywy. – Byłoby już dostatecznie źle, gdybyś po prostu wyszedł, ale ty na domiar złego dałeś się pobić. Nasza władza się umacnia, kiedy nasz lud rozumie, że jesteśmy ponad nim. A ty zaszkodziłeś takiemu rozumieniu.

– Krwawiąc? – Nie potrafiłem ukryć niedowierzania w swoim głosie.

– Tak. – Ojciec rzucił tabliczkę na biurko.

Wyraźnie dostrzegłem na wierzchu jego pieczęć, czerwonego diabła na ciemnym polu wygrawerowanego w błękitnawym krysztale.

– Myślałem, że mamy pokazywać, że jesteśmy ludźmi, nie duchami.

– Musimy pokazywać, że nie jesteśmy abstrakcją – poprawił mnie – i że stanowimy namacalną siłę. Nie, że jesteśmy ludzcy.

W starożytnym Egipcie od faraonów oczekiwano, że będą zachowywali się jak bogowie: spokojni i bezstronni, ponad gorączką i zamieszaniem śmiertelnego życia. Kiedy faraon nie sprostał tym oczekiwaniom, ujawniał poddanym własną śmiertelność, a wtedy narażał się na odwet ze strony tych, którzy zawierzyli i służyli jego boskości. Nie różniliśmy się tak bardzo od tamtych władców. Żaden lord się nie różnił. Jednak z naszymi genetycznymi ulepszeniami i przedłużonym życiem byliśmy jak bogowie, o właściwościach, o jakich dawni faraonowie nie mogli nawet marzyć. Choć mój ojciec był zwykłym archonem, prowincjonalnym gubernatorem, jego domena była większa od historycznej Europy, a odległe parantele naszej rodziny z imperatorskim dworem stawiały nas jeszcze wyżej. Matka mojej matki rządziła nie tylko planetarnym palatynatem, księstwem, ale międzygwiezdną prowincją. Była wicekrólową wszystkich gwiazd Prowincji Aurygi, czyli około czterystu, i odpowiadała tylko przed Solarnym Tronem i Imperatorem, który był jej dalekim kuzynem. Poprzez moją matkę i ja byłem kuzynem Jego Światłości i stałem w długim szeregu pretendentów do tronu, choć kilka tysięcy stopni od niego. Mój ojciec również miał w żyłach królewską krew, ale jeszcze bardziej rozcieńczoną, gdyż upłynęło wiele pokoleń, odkąd ród Marlowe’ów ostatni raz skoligacił się z konstelacją imperatorskiego rodu. Pomimo naszej starej krwi i znacznego bogactwa, będącego obiektem zazdrości wielu młodszych i potężniejszych rodów, memu ojcu podlegał i był jego własnością zaledwie miliard ludzi: przywiązani do planety chłopi pańszczyźniani, rzemieślnicy i niewolnicy.

– Wysyłam cię do Kolegium Lorica na planecie Vesperad, gdzie wstąpisz do seminarium.

– Nie! – Zerwałem się na równe nogi, przewracając małe krzesło, które z głuchym odgłosem uderzyło o podłogę. – Nie możesz!

Lord Alistair Marlowe patrzył na mnie ze spokojnym zdziwieniem, autentycznie skonsternowany.

– Myślałem, że ci się to spodoba. Twoje zdolności językowe bardzo się tam przydadzą, Zakon zawsze potrzebuje nowych ambasadorów.

– Nowych misjonarzy chciałeś powiedzieć. – Ledwo powstrzymałem szyderczy uśmiech. Wiedziałem, czym jest Zakon, i pogardzałem tym. Nie była to prawdziwa religia, jak u tych, co czczą jeszcze starych bogów, tylko pięść w imperialnej rękawicy, namaszczona świętym olejem. Wyłącznie cyniczna poza, piękna, lecz pusta modlitwa ociekająca niezasłużoną tradycją. Instrument terroru i świętoszkowatej czci, największy cyrk wszechświata. Posłuszeństwo z pobożności. Pewna doza cierpienia zawsze będzie częścią ludzkiego uniwersum, ale tego rodzaju postrach nazywam jego prawdziwym imieniem i nie kocham go.

– Słowa, słowa – mruknął archon z roztargnieniem.

Szersze implikacje jego decyzji dotarły do mnie po chwili.

– Wydziedziczasz mnie?

Twarz lorda pociemniała, a ściągnięte brwi pokryły cieniem jego fiołkowe oczy.

– Nigdy nie ogłosiłem cię dziedzicem.

– Ale przecież jestem pierworodnym! – zaoponowałem. Nie mogłem się pochylić i podnieść leżącego na podłodze krzesła; samo stanie sprawiało, że pierś przeszywał mi ból, a ja wyobrażałem sobie pajęczą sieć drobnych spękań pokrywających moje naprawione kości, wciąż kruche po niedawnej terapii. Wiedziałem, że ten argument jest niewiele wart, bo kolejność przychodzenia na świat miała w Imperium małe znaczenie, mniejsze niż wydany przez lorda dziedziczny dekret. – Crispin… – Nie mogłem wydobyć z siebie słów. – Crispin…

Ojciec znalazł właściwe słowa za mnie.

– Twój brat pozostanie tutaj, przy moim boku, i w swoim czasie zajmie moje miejsce, oczywiście pod warunkiem że wykaże się odpowiednią postawą.

Niemal się zadławiłem, czując w gardle coś, co nie było ani śmiechem, ani szlochem.

– Wykaże się? Bijąc kolejną służącą? Albo zabijając kolejnych eunuchów w koloseum? W jego głowie nie ma nawet dwóch połączonych ze sobą neuronów! – Stałem przy blacie biurka i patrzyłem w dół na siedzącego w fotelu ojca.

Nagle wstał, szybki jak błyskawica, i uderzył mnie mocno w twarz. Poczułem zawrót głowy i opadłem na jedno kolano, lecz zaraz spróbowałem się podnieść. W pośpiechu i pomieszaniu oparłem się na zranionej ręce i choć diabelski aparat nie pozwolił mi na zgięcie palców, to sam nacisk na wszystkie igły w moim ciele sprawił, że ostry ból przemknął w górę ramienia. Zawyłem i niemal się spodziewałem, że sir Roban wbiegnie zobaczyć, co się stało, ale nikt się nie pojawił.

– Crispin to twój brat. Nie pozwolę, żebyś mówił o nim w ten sposób.

Nim odpowiedziałem, jakoś odzyskałem równowagę i resztki poczucia godności.

– Nie chcę być kapłanem, ojcze.

– Będziesz się zwracał do mnie „sire” albo „wasza lordowska mość” – powiedział do mnie mój własny ojciec, obchodząc biurko jak polująca pantera.

Z braku innych możliwości pochyliłem się w najgłębszym ukłonie przeznaczonym dla planetarnego lorda. Taka maleńka zemsta z mojej strony, ponieważ ojciec nim nie był.

Wyprostowałem się i stanąłem chwiejnie.

– Chcę być scholiastą – oznajmiłem.

Dosięgnęło mnie następne uderzenie, tym razem w drugi policzek, ale byłem na nie przygotowany i obróciłem się lekko, dzięki czemu utrzymałem się na nogach.

– Naprawdę tego chcesz? Być maszynką do liczenia u jakiegoś prowincjonalnego barona?

– Chcę dołączyć do Korpusu Ekspedycyjnego i zwiedzać gwiazdy jak Simeon Rudy – odparłem, opierając się zdrową ręką o biurko.

– Simeon… – powtórzył ojciec i parsknął. Dlaczegóżby nie? Także mnie wydaje się to dzisiaj dziecinnym marzeniem. Zmienił taktykę, powracając do logiki. – Zakon sprawuje realną władzę, Hadrianie. Mógłbyś zostać inkwizytorem, może nawet członkiem Synodu. – Zacisnął zęby i ledwo poruszał ustami. – Potrzebujemy kogoś w Zakonie, chłopcze. Kogoś, kto będzie po naszej stronie.

Poczułem pustkę i ssanie w żołądku. Tak podstępnie i po cichu, pomyślałem.

– Zaplanowałeś to? – Pokręciłem głową. – Ja tego nie zrobię.

Ojciec był o głowę wyższy, a teraz stał o cal ode mnie, patrząc na mnie z góry wzdłuż swego orlego nosa, a jego oczy zwęziły się w szparki.

– Zrobisz. – Wcisnął mi w rękę krystaliczny dokument. – Wylecisz na Vesperad pod koniec boedromiona. – Użył lokalnej nazwy miesiąca będącego początkiem jesieni.

– To już za trzy miesiące! – zaprotestowałem, choć lękałem się kolejnego uderzenia.

– Ten incydent przyspieszył nasze plany. Chcę, żebyś jak najprędzej zniknął z publicznego widoku, zanim przysporzysz nam następnych kłopotów.

– Kłopotów! – Chciało mi się krzyczeć. – Ojcze, ja…

– Dość! – Po raz pierwszy w tej rozmowie podniósł głos, wydymając przy tym nozdrza i wybałuszając oczy. – To już postanowione! – Wykrzywił usta z pogardą, wskazując na korekcyjny aparat na mojej ręce. – Wyjdź stąd, zanim znów zrobisz sobie jakąś krzywdę.

Mogłem już tylko powstrzymać się od krzyku, od ryknięcia mu w twarz, od złapania tego małego krzesła, które przewróciłem, i roztrzaskania go na jego głowie, która przypominała grecką rzeźbę. Odetchnąłem głęboko – na ile pozwalały mi bolące żebra – i prostując się z godnością, obróciłem się na pięcie.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх