Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 9

ROZDZIAŁ 6
PRAWDA BEZ PIĘKNA

Оглавление

Na piasku koloseum zespół czworga douleterów wywijał pałkami udarowymi, próbując zmusić azhdarcha do posłuszeństwa, podczas gdy troje innych uprzątało resztki niewolników, których posłano do walki z pozaświatową bestią. Patrzyłem, jak jeden z nich łopatą zasypywał trocinami plamy krwi na piasku, ale, podobnie jak wielu innych, nie mogłem spokojnie spojrzeć na obcego drapieżnika. Było coś w komórkach mego ciała, co wiedziało, jak powinno wyglądać żywe stworzenie pochodzące z pradawnych czasów, kiedy nasze wspólne uniwersum zakreślał łuk Ziemi. Azhdarch do tego nie pasował. Ze swymi skórzastymi skrzydłami trochę przypominał pterozaura, prehistoryczną jaszczurkę-nietoperza. Pod innymi względami przywodził na myśl smoka z baśniowych fantazji, z długim, kolczastym ogonem i zakrzywionymi szponami. Ale szyja – niemal dwukrotnie przekraczająca długość ciała przeciętnego człowieka – była otwarta od szczątkowej głowy do granicy klatki piersiowej. Najeżona po bokach masą krzywych zębów, nieustannie zaciskała się i otwierała jak szczęki-liście muchołapki.

Jedna dzielna douleterka – młoda i ruda – zadała szybki cios udarową pałką i trafiła bestię w bok. Zwierzę wydało bulgoczący odgłos i odskoczyło w przeciwną stronę, pociągając za sobą pozostałą trójkę douleterów, którzy trzymali je na grubym łańcuchu. Tłum zachłysnął się z zachwytu i rozległy się wiwaty, a bestia plunęła flegmą z głębi otwartego gardła. Nawet z bezpiecznej odległości lordowskiej loży, ponad ochronną kurtyną, dostrzegłem w tej mazi ślady krwi.

– Teraz będą diabły – powiedział Crispin i szturchnął mnie w ramię. – Gotowy?

– Jak zawsze. – Wróciłem do leżącego na moich kolanach zeszytu i strzepnąłem jakieś źdźbło, które zrobiło smugę na moim rysunku węglem. Przedstawiłem na nim profil pani porucznik Kyry. Zostaliśmy wydelegowani, Crispin i ja, do uczestnictwa w zastępstwie ojca w otwarciu sezonu Kolosso. Ojciec był w tym czasie u babki w Artemii, gdzie omawiali jakieś sprawy państwowe.

Jako chłopiec nienawidziłem areny. Ryku, krwi i wszystkich okoliczności. Przemoc sprawiała mi przykrość. Wrzaski i krzyki bombardowały moje uszy, trąby grzmiały przeraźliwie, co wzmacniał potężny system nagłaśniający koloseum, a nad tym wszystkim dominował głos prezentera. Fetor niemytych ciał mieszał się z odorem smażonego sztucznego mięsa, metaliczny zapach krwi zaś atakował nozdrza, podobnie jak wrzask atakował uszy.

Jednak najmocniej dręczyła mnie obraza człowieczeństwa, bezduszne marnotrawstwo ludzkiego życia. Walczący byli niewolnikami, wiedziałem o tym, i być może dla wielu to usprawiedliwiało przemoc, lecz chwilę wcześniej widziałem trzech ludzi rozerwanych na sztuki przez tę latającą ksenobityczną bestię i dzieci na trybunach, piszczące z radości i trwogi na ten widok. Półnagich mężczyzn, których ciała pomalowane były na czerwono i złoto albo na czerwono i czarno, klepiących się nawzajem po ramionach i oblewających się piwem, wrzeszczących i śmiejących się z radości. Widok krwi przyprawiał mnie o mdłości, podczas gdy wieści o masakrze Cai Shen nie. Bo tu było coś konkretnego, bezpośredniego. I ludzie się w tym lubowali.

Zawsze byłem ciekaw, co starożytni pomyśleliby o nas, o naszej przemocy. Słyszałem, jak mówiono, że te pokolenia, które unicestwiły Starą Ziemię, gardziły przemocą w codziennym życiu. Cóż za ironia, że ci sami ludzie, którzy rozpętali nuklearną wojnę w swoim ojczystym świecie, nadzorowali obozy uchodźców i zniszczyli ekosferę, wzdragali się przed tym krwawym sportem. Czy ci ludzie ze starożytnych czasów nazwaliby nas barbarzyńcami?

Wzmocniłem ołówkiem kontur twarzy Kyry. Dość filozofowania. Crispin darł się teraz radośnie:

– Wchodzę po pierwszej walce!

– O co chodzi? – Nie podniosłem wzroku znad rysunku na moich kolanach i podkreśliłem czernią kosmyk włosów. Mój umysł przebywał teraz gdzie indziej. Skupiłem się na Cai Shen, na moim ojcu. Na samym Crispinie. Wciąż słyszałem w myślach skierowane do mnie słowa ojca, które wypowiedział pod Kopułą Barwnych Rzeźb. „A kto ci powiedział, że masz rządzić po mnie?”. To było na użytek Crispina. Każde słowo. Miano się mnie pozbyć, spakować i odesłać. Wydać za jakiegoś barona lub baronessę, dla której byłbym pożądaną ozdobą, albo zmusić do wstąpienia do Legionów.

– Mogę wejść! – Crispin, który wyglądał na autentycznie podnieconego, uśmiechnął się. – Ojciec powiedział, że mogę dziś walczyć.

– Och. – Spojrzałem na niego przelotnie. – Wiedziałem. Wciąż to powtarzasz. – Nacisnąłem tak mocno, że grafit się złamał i zamazał szczupły nos Kyry. Zakląłem w duchu, uświadamiając sobie przy okazji, że żywię do brata urazę. Od dawna go nienawidziłem, ale nienawiść jest czymś czystym, jest ogniem we wnętrznościach. Uraza natomiast tkwiła we mnie jak rak. Nie pragnąłem tego, co do niego należało. Raczej czułem urazę, że zabrał coś, co w naturalny sposób uważałem za swoje. Nie chciałem tronu ojca, ale nie chciałem też, żeby przypadł w udziale Crispinowi.

– Ojciec mówi, że mogę walczyć tylko z niewolnikami myrmidonami, ale przecież mógłbym zabrać ze sobą Marcoha. A może mógłbym zabrać Marcoha i Robana? – Crispin stanął na krześle. Ubrał się na tę okazję w zbroję ceramiczno-tytanową z czerwonymi akcentami. Płyta napierśnika obciągnięta była czarną skórą z wytłoczonym krwawym diabłem Marlowe’ów. Przez lewe ramię przewieszoną miał krótką pelerynę z aksamitu – karmazynowego, gdy padało nań światło, czarnego, gdy pozostawał w cieniu.

Rycerz o okrągłej twarzy przeciągnął dłonią w rękawicy po krótkich, kręconych włosach.

– Oczywiście, że byś mógł, paniczu.

– On lubi te wielkie miecze, jak one się nazywają? – Crispin pociągnął ze szklanki łyk jakiegoś energetycznego niebieskiego napoju, pstrykając palcami w stronę Robana.

– Montante – powiedziałem. Wypisałem imię Kyry małymi schludnymi literkami w prawym dolnym rogu rysunku, używając w tym celu innego ołówka wyjętego ze skórzanego etui leżącego pod moimi stopami.

– Właśnie o to mi chodziło! – wymamrotał Crispin i zaśmiał się cicho, po czym wziął garść oliwek z chińskiej miseczki stojącej na małym stoliku między nami. – Jacy oni są powolni.

Roban nie ruszył się ze swego miejsca przy drzwiach.

– Panicz ma świętą rację – powiedział.

– Znacznie lepsze są krótki miecz i sztylet w lewej ręce – stwierdził Crispin, stawiając jedną stopę na niskim stoliku i trącając miseczkę, która spadła ze stolika, a oliwki potoczyły się po płytkach posadzki. Crispin nie zwrócił na to uwagi, nie zwrócił też uwagi na służbę, która rzuciła się zbierać oliwki i skorupy miseczki. – Wiesz, kogo mi dadzą do walki?

Sir Roban wzruszył ramionami.

– Jakichś niewolników, jak sądzę.

– Więcej niż jednego? – Zęby Crispina błysnęły w padającym z góry przyćmionym sztucznym świetle. Był zwrócony plecami do areny, a jego twarz pozostawała w cieniu.

– Być może, sire. – Roban wsunął hełm pod prawe ramię. – Nie poinformowano mnie. Pozostawili to vilicusowi całego Kolosso. Powiedziano mi, że przyjdzie tu po nas, kiedy wszystko będzie gotowe.

Crispin usiadł i rozparł się na krześle, sącząc swego drinka, który trzymał w dłoni w rękawicy, a po chwili wychylił się nad poręczą. Na arenę, w tumulcie i przy dźwięku trąb, wyszły z windy Diabły z Meidui. Wszyscy ubrani byli w imperialne barwy kości słoniowej i szkarłatu, głowy mieli zakute na głucho w hełmy o kościanej barwie, a na plecach czerwonym kolorem wypisane imiona i numery identyfikacyjne. Tom Marcoh stał pośrodku z wielką dziewiątką na plecach. Był barczystym mężczyzną. Na białych ceramicznych naramiennikach miał wymalowane pasy, które wskazywały na jego stopień centuriona, choć wcale centurionem nie był. Był aktorem, żołnierzem-zabawką, i w porównaniu z prawdziwymi żołnierzami, jakich znałem, był nikim.

– Było lato 987 roku! – Głos prezentera wypełniał koloseum, podniecając wiwatujący tłum, wymachujący chorągiewkami, transparentami i ręcznie malowanymi znakami, wykrzykujący: „Diabły! Diabły! Diabły!” i niemal zagłuszający sztucznie wzmacniany głos zapowiadającego. To wystarczyło, by przykuć nawet moją uwagę. Znałem tę datę i dobrze wiedziałem, co za chwilę zobaczymy. – Ostatni ludzie z 617. Legionu zostali osamotnieni na Delos, ich statek się rozbił, a ich braci i siostry wymordowano! Nikt nie przybył im na ratunek!

Na dany znak zainstalowana na końcu platformy winda została podniesiona i wypluła z siebie na arenę trzydzieścioro mężczyzn i kobiet. Wszyscy byli niewolnikami, a przedtem zbrodniarzami. Zmuszanie zbrodniarzy do występów na arenie było na Delos, a także w całym Imperium, zwyczajną praktyką. Ich nozdrza były przecięte na znak, że są przestępcami, a na czołach wytatuowano im listę popełnionych przestępstw. Niektórym brakowało ręki, innym oka lub obojga uszu. Wszystkich ogolono na łyso, a ciała wymalowano na biało, żeby bardziej przypominali Cielcinów. Choć ubrani byli w jednoczęściowe kombinezony i trudno było to rozpoznać, to jednak wiedziałem, że mężczyzn wcześniej wykastrowano, a kobietom usunięto piersi, żeby wszyscy bardziej upodobnili się do Cielcinów, ani mężczyzn, ani kobiet, i po to, żeby obniżyć ich morale. Mieli umrzeć tego właśnie dnia. Mieli pasować do opowieści, w której niedobitki 617. Legionu odparły cielcińską hordę, jaka zaatakowała kolonię na Bellos.

Siedmiu mężczyzn spośród Diabłów z Meidui nosiło tarcze i hełmy; niewolnicy ich nie mieli. Diabły miały w rękach miotacze plazmowe oraz energetyczne lance, opuszczone nisko, żeby na początku powodować tylko powierzchowne oparzenia. Niewolnicy mieli miecze ze zwykłej stali oraz pałki, bo Cielcinowie wyrzekli się broni strzeleckiej. Nie była to uczciwa walka. Ale nie miała taka być.

To było Kolosso, które w Imperium stanowiło wielkie sportowe widowisko, krwawe widowisko. Najpierw było drażnienie i szczucie azhdarcha; potem ta bijatyka, szansa dla zwycięskich bohaterów, którzy mogli zasłużyć na ulepszenie krwi; potem mniejsze pojedynki, mistrz przeciwko mistrzowi. A pierwszym z tych walczących miał być Crispin, młody i dziarski syn ich lorda, olśniewający w swej wspaniałej zbroi i fryzurze. Całe to widowisko wydało mi się czymś perwersyjnym i haniebnym. Może nasi starożytni przodkowie mieli rację. Może rację miała Valka. Może jednak jesteśmy barbarzyńcami. Chciałem stąd wyjść. Chciałem wrócić do moich pokojów w Diablej Siedzibie.

– Spójrzcie na naszych szlachetnych bohaterów otoczonych przez te blade bestie! – ciągnął prezenter. Za pomocą pałek udarowych ubrani na czerwono douleterzy zaganiali niewolników do kręgu, gdzie czekała na nich siódemka Diabłów z Meidui. – Spójrzcie na naszych bohaterów, jedynych obrońców biednych ludzi z Bellos przed nędznym losem stania się żerem potwornych Cielcinów! Popatrzcie, jak heroiczny stawiają opór!

Zabrzmiał gong i wypełnił arenę dźwiękiem donośnym, smętnym, a zarazem dziwnie pogodnym. Brzmienie tego gongu wciąż jeszcze odzywa się we mnie, zasnuwając cieniem moją przyszłość. Tłum wrzasnął ekstatycznie. Opuściłem wzrok i przewróciłem kolejną kartkę w moim zeszycie, po czym zacząłem ostrzyć złamany ołówek nożykiem, który nosiłem w rysunkowym zestawie.

Pierwsze krzyki, gdy plazmowy ogień poraził atakujących niewolników, poderwały mnie z miejsca. Nie mogli zrobić nic innego, tylko atakować. Douleterzy stojący wokół, w polu widzenia, trzymali rozżarzone lance, które mogły powalić ich na ziemię w jednej sekundzie, oszczędzić do dalszej walki innego dnia albo zabić na miejscu, tam gdzie padli.

Zadrżałem.

Obok mnie Crispin nie mógł usiedzieć spokojnie, wymachiwał obnażonym mieczem, ceramiczną klingą ostrą jak brzytwa, nad głowami widzów siedzących poniżej naszej loży. Wrzeszczał wraz z tłumem, podniecony przemocą. Pomyślałem, że sir Felix solidnie natarłby mu uszu za wyciągnięcia miecza bez potrzeby. Sam nie nosiłem przy sobie broni poza długim nożem, powiedziawszy Robanowi, że do obrony wystarczy mi jego obecność. To ucieszyło rycerza, ale sam czułem się głupio, straszliwie mały i jakby nie do końca ubrany w obecności mego brata tak opancerzonego i uzbrojonego.

Jeden z Diabłów z Meidui opuścił stopę na twarz leżącego niewolnika i złamał mu nos. Czerwona krew spłynęła po twarzy i brodzie, zmywając płatki białej farby. Diabeł uniósł nogę ponownie, a tłum aż wstrzymał oddech, po czym zaczął wiwatować. But opadł znowu na twarz niewolnika. Ten ani drgnął. Nie żył. Już od dłuższej chwili nie żył. To był popis: próżny i niepotrzebny. Nie był przewidziany dla mnie. Był skierowany do takich kreatur jak mój brat, jak wydzierające się na trybunach pańszczyźniane chłopstwo i plebejusze z kebabami i cukrową watą, słodzonymi napojami i tanim piwskiem.

– Paniczu Crispinie. – Chrapliwy głos dobiegł od strony wejścia do loży.

Obróciłem się na krześle, rozejrzałem wokół i z zaskoczeniem dostrzegłem, że to przemówiła kobieta: przysadzista, z brązowymi oczami, ze zmierzwionymi blond włosami przyciętymi równo powyżej uszu. Jej brzydka, ogorzała twarz wykrzywiła się w groteskowym uśmiechu.

Sięgnąłem do Crispina i pociągnąłem go za tę absurdalną, krótką pelerynkę.

Odwrócił się i na widok tej szpetnej kobiety rozchlapał niebieski napój na podłogę.

– Już czas?

– Tak, paniczu.

Crispin niemal zmoczył się z podniecenia, odstawił szklankę na stolik i podskoczył do stojącej w drzwiach grubej douleterki. Odgłosy tłumu dotarły do nas teraz i z drugiej strony, przez otwarte przejście, ostrzejsze i bardziej donośne, bo nie tłumiły ich wygłuszające osłony loży.

– Czy panicz Hadrian też idzie? – zapytał sir Roban, postępując krok naprzód.

– Nie, Robanie. – Odwróciłem się, ścierając z dłoni ślady grafitu, co poskutkowało jedynie tym, że dodatkowo usmarowałem sobie kciuk. Z powrotem skupiłem się na kartce zamiast na krwawych popisach na arenie. Prawda była taka, że chętnie poszedłbym z Robanem, gdyby liktor udawał się gdzieś indziej, a nie do pomieszczenia dla gladiatorów przy wejściu na arenę.

– Mam więc tu zostać?

– Nie, nie. Crispin będzie potrzebował cię bardziej niż ja. Poza tym loża jest zamykana.

– Tak, panie.

Sam w lordowskiej loży, rozsiadłem się na krześle przeznaczonym dla ojca, podczas gdy w dole siedmiu mężczyzn udających imperialnych legionistów szlachtowało trzydziestu niewolników za pomocą plazmowych miotaczy i energetycznych lanc. Z areny zaczął podnosić się odór smażonego ciała i palonej tkaniny, który mieszał się wyżej z wonią kebabu i popcornu dobiegającą z trybun. Razem dawało to niepokojący, obrzydliwy fetor. Przekartkowałem strony mego szkicownika: wizerunki ludzi i miejsc wokół zamku.

Uwielbiałem rysować, odkąd byłem dzieckiem. Kiedy podrosłem, uświadomiłem sobie jednak, że w procesie rysowania jest coś szczególnego. Fotografia rejestruje fakty związane z wyglądem przedmiotu, kolory i detale, oddając je z największą dokładnością i rozdzielczością, jaką ludzkie oko potrafi docenić. Tak samo zapis pamięci albo zastrzyk RNA mogą przekazać obiekt z dużą precyzją. Jednakże tak, jak uważna lektura pozwala czytelnikowi przyswajać prawdę tego, co czyta, tak rysowanie pozwala artyście uchwycić duszę przedmiotu.

Artysta widzi rzeczy nie tylko w kategoriach tego, co jest lub mogłoby być, ale w kategoriach tego, co być musi. O tym, czym nasz świat musi się stać. To dlatego w oczach ludzkiego obserwatora portret zawsze wykaże wyższość nad fotografią. To dlatego zwracamy się ku religii, nawet gdy nauka się temu sprzeciwia, i dlatego najgorszy nawet scholiasta ma przewagę nad maszyną. Fotografia uchwytuje stworzenie samo w sobie, oddaje fakt. Fakty zaś nudzą mnie teraz, gdy jestem już stary. Interesuje mnie prawda, a prawda jest w graficie ołówka albo w cynobrze, dzięki którego właściwościom zapisuję tę relację. Nie w danych cyfrowych albo świetle lasera. Prawda nie leży w doskonałym zapamiętywaniu, ale w subtelnych niedoskonałościach, błędach, które definiują sztukę i człowieczeństwo zarazem.

Piękno jest prawdą, napisał poeta. Prawda, piękno.

Mylił się. One nie są tym samym.

Na tej arenie nie było piękna, ale była prawda. Gdy ludzie krzyczeli i umierali na piasku, zabijani dla rozrywki siedemdziesięciu tysięcy widzów, dostrzegłem ją. A raczej ją usłyszałem. Była za wrzaskami, wiwatami i śmiechami zachwyconej publiczności, gdy w kłębach dymu Crispin wszedł na arenę, a douleterzy i służba zaciągali do windy zwłoki niewolników. Milczenie. Głęboka, dźwięcząca echem cisza. Nie cisza w uszach, ale w umyśle. Tłum – bo był on jednostkowym bytem – wrzeszczał, by zapełnić czymś tę dojmującą ciszę panującą w jego duszy.

Słyszałem ją, ale nie rozumiałem, czym była. I co znaczyła.

Zapiąwszy żakiet, odwróciłem się, wyszedłem za drzwi i opuściłem lożę. Potrzebowałem powietrza. Nagle zrozumiałem, że nie zniosę dłużej tego widoku. To nie był mój świat, nie było to coś, co chciałbym odziedziczyć wraz z całą resztą. Gawiedź wiwatowała, gdy opuszczałem lożę, wiwatowała dla Crispina.

On do tego pasował.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх