Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 22
ROZDZIAŁ 19
KRANIEC ŚWIATA
ОглавлениеWolny handlarz wcale nie wyglądał tak, jak się spodziewałem, ale w tamtym czasie jeszcze nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Demetri Arello był Jaddyjczykiem, chudym jak rapier, a skórę miał w kolorze naoliwionego brązu. Uśmiechnął się, błyskając zębami tak białymi, że od razu rozpoznałem w nich ceramiczne implanty.
– To dziwne, żeby szlachcic był tak zdesperowany, aby zniżać się do mojego poziomu. – Zachichotał skromnie i rozparł się wygodnie na krześle, potrząsając jasną jak gwiazdy czupryną. Jego włosy były jaśniejsze od zębów: miały kolor świetlistej, żywej bieli.
– Twego poziomu? – zapytałem, dolewając sobie ze szklanej karafki wina pochodzącego z mojej własnej winnicy. Za łukowo sklepionymi drzwiami dzień był gorący i parny, a z na pół ukończonego budynku przy dokach dobiegały ciężkie odgłosy prac konstrukcyjnych. – Co masz na myśli?
Arello się uśmiechnął.
– Mój statek jest szybki, ale to nie luksusowy wycieczkowiec. – Popatrzył na mnie oceniająco, zagryzając wargi. – Może nie być zbyt komfortowo. – Potarł szczupły podbródek upierścienioną dłonią, wciąż się uśmiechając.
– Nie chodzi mi o wygody – odparłem – tylko o przelot na Teukros.
Przyjrzał się siedzącej między nami Kyrze.
– Jasne, że nie chodzi o wygodę, bo inaczej zabrałbyś ją ze sobą, co? – Znów się uśmiechnął. Cały czas się uśmiechał.
Kyra nie zareagowała. Czułem płynące od niej fale niecierpliwości. Chciała to załatwić, i to szybko.
– Gdybym szukał wygody, messer, zostałbym w domu.
– Właśnie. Jeśli dobrze rozumiem, nie masz domu, w którym mógłbyś zostać, prawda? – Odstawił swoją szklaneczkę. – Jak wy, imperialsi, możecie pić te końskie szczyny? – Pokręcił głową. – W mojej ojczyźnie ukamienowaliby człowieka, który ośmieliłby się to sprzedawać.
Kyra nie wytrzymała i zapytała:
– Pański statek jest szybki?
– Dostatecznie szybki dla tej lady, która mnie wyczarterowała. – Pomimo narzekań mężczyzna złapał karafkę i ponownie napełnił swoją szklankę gęstym czarno-czerwonym płynem. Pociągnął łyk, tym razem wolniej. – Przynajmniej jest mocne. – Odstawił szklankę, odchylił się do tyłu i wygładził luźne fałdy szaty na bezwłosej piersi. – Posłuchaj, proszę, jeśli chcesz lecieć na Teukros, to Eurynasir cię tam zabierze. Polecimy przez Obatalę i Sienę. Trzynaście lat podróży.
– Przez Obatalę… – Zmarszczyłem czoło. – To nie jest bezpośrednia droga? – Spojrzałem na Kyrę, która przyleciała tu tylko po to, żeby się przekonać, że dotrę na statek handlarza. Zmieniła mundur pilota na zwykłe ubranie, w jakim chodzi się po ulicy, obcisłe legginsy i luźną tunikę z nadrukowaną salamandrą lorda Albana i imieniem jakiegoś gladiatora z Kolosso. Było jej w tym do twarzy.
Arello ściągnął śnieżnobiałe brwi.
– Bezpośrednia? Na Teukros? To cholernie długa podróż, mój przyjacielu. Nie chcę zawracać sobie głowy jakąś jedną trasą. To nie jest robota kurierska. Mam załogę do wyżywienia i opłacenia, a skoro już lecimy tak daleko, to przysięgam na pańską bladą palatyńską dupę, że będziemy zatrzymywać się, żeby pohandlować. Wojna stworzyła całą masę potrzeb i można się obłowić jak król.
Kyra nachyliła się ku mnie i szepnęła:
– Naprawdę nie mam ochoty tracić czasu w ten sposób, wasza lordowska mość. Wkrótce zaczną mnie szukać.
Wbrew moim obiekcjom nalegała, żeby mi towarzyszyć do tego szynku i podczas spotkania z jaddyjskim kapitanem, choć potrzebowała pięciu godzin na powrót do Haspidy. Był już późny ranek i według zegara wiszącego na jednej ze ścian pozostała ledwie godzina do mojego planowego odlotu z letniego pałacu na Dalekosiężnego i na Vesperad. Zostawiłem mój terminal w Haspidzie, bo nie chciałem, żeby mnie wytropili po jego sygnale.
– Przypuszczalnie już cię szukają – stwierdziłem trzeźwo, wciąż nie patrząc jej w oczy. Młodsza czy nie, ale była oficerem pilotem i mogli jej oczekiwać przy kontroli systemów. Miałem tylko nadzieję, że matka zrozumiała, że trzeba grać na czas. Może wymyśliła, że uciekając, ogłuszyłem Kyrę i porzuciłem ją w jakimś ustronnym miejscu, gdzie trudno było ją znaleźć. Przynajmniej miałaby jakieś alibi.
– Czy to prywatna rozmowa? – zapytał Demetri, a jego śpiewny akcent zabrzmiał leniwie, trochę po kociemu. – Można się przyłączyć, hm? Nie cierpię bezczynności, podobnie jak wy, ale muszę wiedzieć, że się porozumieliśmy. – Przyłożył dłoń do serca jak wasal przysięgający wierność swemu lennemu panu.
Spoważniałem i zmrużyłem oczy.
– O jaki rodzaj porozumienia chodzi? Wszystko zostało już opłacone, mam rację?
– Tak, tak – potwierdził energicznie Demetri Arello. – Pięć tysięcy hurasamów z góry i dziewięć tysięcy marek z twego banku na Teukros, kiedy dotrzesz na miejsce. – Tu machnął ręką, jakby chciał odpędzić te kwestie niczym chmarę natrętnych much. – Wszystko jest w najlepszym porządku, ale jakby to powiedzieć? Jesteś nobilem. Nobile są… jakby to rzec… – Wodził uważnie wzrokiem od twarzy Kyry do mojej. – Skomplikowani? – Odpowiedziałem mu spojrzeniem prosto w oczy. Każdy z nas czekał, aż ten drugi mrugnie. Milczenie, jak po wielekroć się przekonałem, jest najbardziej skutecznym sposobem konwersacji. Czekałem więc, aż handlarz odezwie się pierwszy. Łomot dobiegający z budowy ucichł na chwilę. Jakiś człowiek w oddali wołał coś w ulicznym żargonie. – Nie jesteście chyba żadnymi przestępcami, co?
Uniosłem brwi i spojrzałem na niego zdumiony.
– Co takiego? Nie. – Co matka mu powiedziała?
– Chodzi tylko o to, że nie chcę narażać moich ludzi na niebezpieczeństwo – wyjaśnił Demetri, przypatrując mi się uważnie w trakcie napełniania szklaneczki, nie potrafił przy tym ukryć niesmaku na twarzy, gdy dobiegł go chlupot trunku. – Mamy dość własnych kłopotów bez mieszania się do delijskiej polityki.
Spojrzałem w bok na wyblakły plakat jakiejś opery przedstawiający nagą czarną dziewczynę z mieczem z wyższej materii wciskającą but w twarz imperialnego legionisty. Tytuł głosił: Tiada, księżniczka z Thraxu.
– Właśnie wywozisz mnie daleko od delijskiej polityki. – Kiedy Demetri zbierał się, żeby coś odrzec, przeszedłem na jaddyjski i powiedziałem: – Proszę posłuchać, messer. Pochodzisz z Księstw, tak?
Cudzoziemiec otworzył szeroko oczy, a zaskoczenie zarumieniło mu pociągłą twarz.
– Tak, tak. Si. – Patrzył na mnie teraz spod przymrużonych powiek.
– Co czujesz w stosunku do Zakonu Terrańskiego? – Twarz Demetriego przybrała nagle taki wyraz, jakby wypił dużo więcej tego kwaśnego wina. Zadowolony, ciągnąłem po jaddyjsku: – Tak myślałem. Ja czuję to samo, mi sadji. Wysłali mnie tam do seminarium. Ty pomagasz mi uciec. – Uśmiechnąłem się znowu, niechcący trochę krzywo, jak wszyscy w mojej rodzinie. Przedtem świadom byłem mojego akcentu, poloru mowy imperialnej elity, syna starego rodu z wewnętrznych światów Imperium. Ten głos zaś był głosem prostego człowieka z rodzaju tych przedstawianych w pozbawionych gustu operach reklamowanych plakatami, którymi oklejone były ściany szynku.
Demetri wysunął szczękę. Pochylił się w moją stronę i syknął, tym razem w imperialnym galstani:
– Zwalimy to na Zakon, co? – Zerknął ponad moim ramieniem na dwóch nałogowców jubali siedzących w drugim końcu sali ze swoimi hookah. Palacze byli jedynymi gośćmi w barze, być może pierwszymi klientami tego dnia albo ostatnimi z minionej nocy. Przypatrzył się im uważnie. – Słyszałem już o tym od naszych przyjaciół z Konsorcjum. Chcę się tylko upewnić, że nie kryje się za tym nic innego. Nic… brudnego.
W tym momencie w moim umyśle zakwitł na podobieństwo kwiatu obraz leżącego na podłodze, bezwładnego Crispina. Sądząc po ściągniętej twarzy Kyry, pomyślała o tym samym.
– Nie, nie. Nic takiego.
Demetri najwyraźniej nie dbał o to, czy mówię prawdę. Jednym haustem dopił wino, krzywiąc się na jego obrzydliwy smak. Potem zmrużył oczy i ściszonym głosem zapytał:
– Kim jesteś?
– Powiedziałem ci już – odparłem. – Mam na imię Hadrian.
Pogroził mi długim palcem. Zauważyłem na wierzchu jego dłoni delikatny odblaskowy tatuaż.
– Nie, nie, nie, nie. Może nie pochodzę z waszego Imperium, ale nie jestem jakimś kundlem, żeby mnie kopać i okłamywać. Jesteś jakimś Hadrianem. – Potem wskazał palcem na Kyrę. – A ta mała kobietka nie jest twoją przyjaciółką, tylko sługą, no nie? A może jakąś ochroniarką? – Kiedy się zawahałem, jego szelmowski uśmieszek rozszerzył się, a on rozsiadł się na krześle, śmiejąc się cichutko do siebie i trącając palcem zawieszony na szyi trójkątny złoty medalion. – Z którego rodu? Feng nie chciała powiedzieć. – Nie widząc już sensu w wymówkach, obróciłem na kciuku pierścień i pokazałem mu go. Choć był cudzoziemcem, zmarszczył brwi. – Powinienem był odmówić tej dziwce.
– Jeśli się pospieszysz, nie będzie problemu – rzuciła Kyra przez zaciśnięte zęby. Słowo dziwka w odniesieniu do mojej matki, jej sekretnej pani, coś w niej poruszyło.
– Marlowe… – Arello nie zwracał na nią uwagi, kręcąc szklaneczką na blacie, tak że zaczęła stukać. – Marlowe… Czy to nie ty zostałeś zaatakowany? Jakiś czas temu? Obity po mordzie, gdy wychodziłeś z burdelu, co?
W obecności Kyry było to szczególnie dotkliwe. Rąbnąłem w blat otwartą dłonią, czując, jak powraca wściekłość z poprzedniego wieczoru.
– To nie był burdel!
Demetri znowu się roześmiał śmiechem przypominającym odgłos szlifowania drewna, który przyciągnął spojrzenia dwóch palaczy jubali siedzących przy drzwiach prowadzących na zewnętrzny taras.
– Czyli to byłeś ty!
Skrzywiłem się. Dałem się nabrać na najstarszy, książkowy trik.
– To było Kolosso.
– Nieważne. – Demetri machnął ręką, a potem dolał mi wina do szklanki. – Twoja piękna ochroniarka ma rację, domi. Powinniśmy już iść. I to prędko. – Uniósł własną pustą szklankę w udawanym geście toastu. – Ale moja babcia powiada, żeby nigdy nie marnować wina, nawet takiego sikacza. Twoje zdrowie, mi sadji. Buon atanta.
– I tuo – odpowiedziałem i wlałem do gardła te pomyje.
* * *
Wyspa Karch leżała na krańcach globu, tak daleko od cywilizacji, jak tylko było to możliwe na planecie takiej jak Delos. Gdyby nasi kartografowie mieli równie romantyczną wyobraźnię jak starożytni, mogliby dorysować smoki i węże morskie w otaczających ją wodach. Podczas gdy miasto Meidua było wysokie, a jego dumne wieże mierzyły jak palce suplikanta prosto w szare niebiosa, Karch było niskie i przysadziste. Stanowiło zbieraninę dwu- i trzypiętrowych budynków wzdłuż kamienistego wzniesienia nad zatoką. Na jej niebieskoszarych wodach unosiły się jak śmieci splątane ze sobą pontonowe mosty i platformy zakotwiczone do betonowych słupów sterczących z toni jak ości ryby. Tłoczyło się tam mnóstwo statków: żaglowych, parowych i gwiezdnych.
Do tego ludzie. Na Ziemię i Imperatora, ci ludzie! Potworna ciżba, tłok, smród i hałas. A ja byłem tu wysokim mężczyzną i o ponad głowę przerastałem najwyższego plebejusza w tłumie. Zacząłem się więc garbić, z torbą przewieszoną przez ramię, z koszulą rozpiętą na piersi w tym niezwykłym upale. Dwaj legioniści mojej matki, w zwyczajnych ubraniach, lecz z pistoletami przy boku, nieśli przede mną mój kufer z takim zdecydowaniem, że tłum sam rozstępował się na ich drodze. Pontony kołysały się pod naszymi stopami, wzbudzając łagodne fale.
Demetri ruszył przed nami, toteż gdy zbliżyliśmy się do ciemnego rombu jego statku spoczywającego na falach, wyszedł nam na spotkanie. Rozpiął pomarańczowo-zieloną szatę i jedwab powiewał teraz na nim luźno. Podniósł rękę i pomachał nam. Odpowiedziałem mu tym samym gestem i przyspieszyłem kroku, wymijając dwóch barczystych marynarzy, którzy rozładowywali mały transportowiec. Ledwo ich zauważyłem, całą uwagę skupiwszy na matowym, czarnym kadłubie statku osiadłego na powierzchni zatoki.
Jaddyjski statek przypominał mi katamaran z dwoma wybrzuszonymi pływakami po bokach, wystającymi nieco z przodu i z tyłu blisko czterdziestometrowego kadłuba. Pomiędzy pływakami, niczym przymknięte oko, wyzierała alumglasowa kopuła, za którą sterczała wąska stożkowa wieżyczka w towarzystwie dwóch ciężkich stateczników zastępujących stery, gdy statek znajdował się w wodzie. Cały był czarny jak przestrzeń kosmiczna, a na kadłubie z adamantu rozmieszczono tu i ówdzie elementy ceramiczne i tytanowe. Z mojego opisu wynika, że wygląda nader imponująco. Gdybym był jakimś prowincjonalnym technikiem zarabiającym ledwie dwa hurasamy, taki zapewne by mi się wydał. Ale mnie, syna archona, to, co zobaczyłem… zaniepokoiło.
Spękania grubości włosa, miejscami uszczelniane i spawane, pokrywały ceramiczną powierzchnię. Na przedzie statku widniał spłowiały wizerunek dwóch złożonych dłoni, których stykające się palce obejmowały wypisaną jaddyjskimi literami nazwę statku: Eurynasir.
Sól delijskiego oceanu naznaczyła dolne partie kadłuba, a dym wydobywający się z tyłu z nagrzanych silników turboodrzutowych skojarzył mi się ze starożytną, opalaną węglem lokomotywą. Być może statek miał generatory tłumienia przeciążeń, ale ich nie zauważyłem.
– Fajny statek! – zawołałem i opuściłem rękę. – Mam nadzieję, że nie kazałem ci czekać, kapitanie. – Minęło może pół godziny od chwili, gdy rozstaliśmy się w obskurnym, przesiąkniętym zapachem jubali szynku. Na pływającej platformie cuchnęło ozonem odrzutowych silników i olejem napędowym z zewnętrznych motorów.
Demetri Arello uśmiechnął się, białe zęby błysnęły w świetle dnia.
– Jesteś w samą porę. Pośpiesz się. – Dostrzegł żołnierzy, którzy nieśli mój kufer, i jego uśmiech przygasł, gdy powiedział: – Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliwości, kim jesteś, to właśnie je rozwiałeś. – Przyglądał się żołnierzom, którzy tymczasem postawili kufer. – Sami wniesiemy go do środka. – Zagryzł wargę, przyglądając mi się, jakbym był jakimś szczególnym okazem w gablocie. Bębnił palcami o udo.
– Jedną chwilę – powiedziałem, odwracając się do Kyry. – Zrobiłaś wszystko, co trzeba, pani porucznik. Zabieraj pozostałych i ruszajcie. Przy odrobinie szczęścia jeszcze was nie szukają.
Pokręciła głową i zatknęła kciuk za pasek tuniki.
– Na to już za późno.
Nagle moją uwagę przykuł czubek buta i zacząłem przemawiać do niego zamiast do stojącej przede mną kobiety.
– Przepraszam. – Chciałem, żeby coś powiedziała. Cokolwiek. Że wszystko w porządku. Pomyślałem o groźbie Crispina i zapewniłem: – Matka cię ochroni. Przysięgam. Poproś ją, żeby zatrudniła cię u mojej babki. Wszędzie, byle z dala od zamku. – Od mego brata, pomyślałem.
– Nic mi nie będzie – powiedziała krótko i odwróciła się, żeby odejść.
Nie mogłem winić jej za pośpiech.
Ale złapałem ją za nadgarstek.
– Kyro, zaczekaj. – Obejrzała się, wciąż na pół odwrócona ode mnie, a jej twarde spojrzenie spoczęło na miejscu, w którym zacisnęła się moja dłoń. Zacząłem się zastanawiać, czy sądzi, że znów zamierzam ją pocałować. Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu wiedziałem, że to bardzo ważny moment, bo jej twarz była ostatnią znajomą twarzą, jaką dane mi było teraz zobaczyć, ostatnim fragmentem mego zakończonego dzieciństwa. Chciałem powiedzieć coś, co by zapamiętała. Ale puściłem jej rękę, przycisnąłem w salucie pięść do piersi i zdołałem tylko powtórzyć: – Przepraszam.
Bardzo chciałem, żeby coś powiedziała. Ale nie zrobiła tego. Skinęła głową, odwróciła się i odeszła, przechodząc między dwoma legionistami, którzy odwzajemnili mój salut i zniknęli w tłumie. Zapamiętałem to tak, że stałem tam długo, obserwując troje żołnierzy ubranych po cywilnemu zanurzających się w ciżbie kłębiącej się na pływającej platformie. Ale to tylko sen. W rzeczywistości upłynęła może sekunda, gdy Demetri złapał mnie za ramię i ponaglająco uścisnął.
– Pospiesz się, chłopcze. Tracimy czas.
– Tak – odparłem słabym głosem, wyciągając szyję i klepiąc się po ubraniu, aby ostatni raz sprawdzić zawartość kieszeni: nóż, stały identyfikator, kilka hurasamów, list polecający, który napisał dla mnie Gibson, oraz uniwersalna karta, którą zdobyłem od Leny Balem i Gildii Górniczej. Dwadzieścia tysięcy marek to była cenna rzecz. Znalazłszy się poza światem, z dala od mego ojca i jego wścibskich oczu, będę mógł rozpocząć życie, jakie sobie wymarzę. Pomimo listu Gibsona mogłem udać się wszędzie. Dwadzieścia tysięcy to było dość, żeby wykupić przelot na statku. Na wielu statkach. Oprócz tego, dzięki mojej krwi mogłem kupić statek na kredyt, zostać kupcem albo najemnikiem. Wyobrażałem sobie, jak żegluję do Judekki jak Simeon Rudy, przełamuję się chlebem z avianem Irchtanim, zwiedzam wszechświat. Mimo woli uśmiechałem się.
Najpierw na Teukros.
Pochyliwszy się, pomogłem Demetriemu wtaszczyć mój kufer. Zszedłem po załadunkowej rampie w chłodny, sterylny półmrok i pożegnałem ostatecznie srebrne słońce i niebo mego świata.