Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 6
ROZDZIAŁ 3
KONSORCJUM
ОглавлениеW dniu przybycia Konsorcjum w zamku nie dało się już ukryć oznak wielkich przygotowań. Wong-Hopper, Yamato Interstellar, Rothsbank oraz Wolni Handlarze: te organizacje przekroczyły granice Imperium i połączyły nasz ludzki wszechświat. Nawet na odległym Jadd satrapowie i książęta ulegli wymaganiom przemysłu, a mój ojciec, pomimo swej wielkości, był na tym tle maleńkim lordem. Każdy kamień i dachówka czarnego zamku, który nazywałem domem, zostały wyczyszczone na błysk, a uniformy służby i mundury peltastów lśniły nieskazitelną elegancją. Wszystkie przygotowania, które należało poczynić, zostały ukończone: ogrody przystrzyżono, kotary wytrzepano, podłogi zostały wywoskowane, żołnierze wymusztrowani, apartamenty gości wyszykowane. I co najważniejsze: odsunięto mnie od wszystkiego.
– Po prostu nie mamy wyposażenia, wasza lordowska mość – powiedziała przedstawicielka Gildii Górniczej. Lena Balem rozłożyła dłonie na biurku, a jej paznokcie w kolorze wina połyskiwały w padającym z góry czerwonawym świetle. – Rafineria nad rzeką Redtine pilnie wymaga naprawy i jeśli się tym nie zajmiemy, śmiertelność robotników przekroczy pięć procent pod koniec zakładanego terminu. – Z jej akt dowiedziałem się, że jest dobre dwa razy starsza ode mnie i przekroczyła już czterdzieści standardowych lat. Wyglądała strasznie staro. Jej plebejska krew, nieulepszona przez Wysokie Kolegium, zdradzała ją siwieniem włosów, zmarszczkami w kącikach ust i oczu oraz wiotczeniem skóry na podbródku. Czas już odcisnął na niej swoje piętno, choć w porównaniu ze stuleciami życia, które miałem przed sobą, była zaledwie dzieckiem. Musiałem patrzeć zbyt długo albo zbyt długo milczałem, bo przerwała nagle, po czym powiedziała: – Przepraszam, ale sądziłam, że zwrócę się w tej sprawie do waszego ojca.
Pokręciłem głową i zerknąłem ukradkiem w wiszące za jej biurkiem lustro na dwoje peltastów w czarnych zbrojach, którzy czekali na mnie przy drzwiach, opierając się na drzewcach energetycznych lanc, wyższych niż oni sami. Ich milcząca obecność kazała mi skupić się na chwilę i było to wszystko, co mogłem zrobić, aby powstrzymać się przed krzywym uśmiechem.
– Mój ojciec jest niezwykle zajęty, droga pani Balem, ale ja z przyjemnością zajmę się pani kłopotami. Jeśli jednak woli pani czekać, to mogę przekazać mu wszystkie te problemy bezpośrednio.
Przedstawicielka Gildii zmrużyła brązowe oczy.
– To nie załatwia wszystkiego.
– Słucham?
– Trzeba pieniędzy, żeby wymienić niektóre maszyny! – Plasnęła dłonią w biurko, rozrzucając leżący przed nią plik rachunków. Jeden z nich sfrunął mi pod stopy. Mimowolnie schyliłem się, aby go podnieść i jej podać. Był to błąd, jakiego osoba mojej rangi nie powinna popełniać, i już wyobraziłem sobie bladość twarzy mego ojca, gdyby zobaczył, jak jego syn w taki sposób pomaga plebejuszce. Nie komentując mojego gestu, Lena Balem pochyliła się ku mnie nad biurkiem. – Niektóre kombinezony przeciwpromienne naszych górników mają po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Nie chronią naszych ludzi jak należy, panie Marlowe.
Jedna ze strażniczek, nieproszona, postąpiła pół kroku w głąb pomieszczenia za moimi plecami.
– Będziesz zwracać się do syna archona „sire” albo „wasza lordowska mość”. – Jej głos, stłumiony przez przyłbicę rogatego hełmu, zabrzmiał bezosobowo i niegroźnie.
Przedwcześnie zwiotczała twarz Leny Balem pobladła, gdy kobieta uświadomiła sobie swój nietakt.
Poczułem nieodpartą chęć, by machnąć w stronę strażniczki i skłonić ją do milczenia, ale w głębi duszy czułem, że miała rację. Ojciec rozkazałby wychłostać przedstawicielkę kopalni za ten afront, ale ja nie byłem moim ojcem.
– Rozumiem pani zmartwienie, pani Balem – powiedziałem ostrożnie, skupiając uwagę na punkcie nieco powyżej jej spadzistych ramion – ale pani organizacja ma swoje powiernictwa. My wymagamy rezultatów. – Ojciec był bardzo precyzyjny, gdy mówił, co wolno mi powiedzieć na tym spotkaniu, co będzie akceptowalne, by zmusić tę kobietę do posłuszeństwa. Wszystko to powiedziałem.
– Ród waszej lordowskiej mości od dwustu lat utrzymywał normy na tym samym poziomie, nie robiąc nic, aby zrekompensować nam straty w wyposażeniu. Walczymy w przegranej bitwie, a im więcej uranu wydobywamy w górach, tym głębiej musimy się wwiercać. Straciliśmy cały zestaw wiertniczy w zawałach wzdłuż rzeki.
– Ilu robotników?
– Słucham?
Z największym spokojem odłożyłem podniesiony z podłogi kwit na brzeg jej lichego biurka, zapisaną stroną do góry.
– Ilu robotników straciliście w tych zawałach?
– Siedemnastu.
– Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.
Błysk zaskoczenia pojawił się w oczach tej prostej kobiety, jakby ostatnią rzeczą, jakiej się po mnie spodziewała, była elementarna ludzka życzliwość, nawet tak pusta i pozbawiona znaczenia. Słowa często takie bywają, czułem jednak, że powinienem próbować. Była to tragedia, nie statystyka, a kobieta siedząca przede mną straciła ludzi. Zdziwienie sprawiło, że na chwilę rozdziawiła usta.
Potem jej przeszło.
– Na co rodzinom tych ludzi wasze kondolencje? Musicie coś z tym zrobić! – Za sobą posłyszałem, jak peltastka, która odezwała się wcześniej, poruszyła się znowu, więc powstrzymałem ją ruchem ręki, czego Balem nie zauważyła i ciągnęła dalej: – To nie są zwykłe wypadki, wasza lordowska mość. Te maszyny są bardzo stare, niektóre mają tyle lat co mój dziadek, niechaj Ziemia przyjmie go do siebie. To nie tylko sondujące wiertła i nie tylko barki, którymi spławiamy to żółte ciasto w dół rzeki. Każda część tej operacji jest na skraju katastrofy i rozpadu.
– Ojciec bardzo sobie ceni nadwyżkę zysku. – Smutek i gorycz w moim głosie zaskoczyły mnie. – Musi pani jednak zrozumieć, pani Balem, że nie jestem władny zaoferować teraz żadnych odszkodowań.
– To muszą znaleźć się pieniądze, żeby zastąpić chociaż część tych maszyn, wasza lordowska mość. – Sięgnęła ręką ponad blatem i wyłowiła spośród sterty papierów małą kostkę. – No więc mamy mężczyzn i kobiety, którzy pracują w tunelach z kilofami i łopatami. Na trzynastogodzinnych zmianach. – Mówiła coraz głośniej. – Czy masz pojęcie, ilu ludzi potrzeba, żeby zrównoważyć przerób tych maszyn?
Poczułem, jak mój życzliwy uśmiech blednie, gdy Lenie Balem zaświtało wreszcie w głowie, że właśnie podniosła głos na jednego z parów. Wyobraziłem sobie Crispina, jak przywołuje strażników i każe im ją uderzyć, i na tę myśl zacisnąłem szczęki. Nie byłem Crispinem ani moim ojcem.
– Pani Balem, te maszyny są produkowane poza naszym światem. – Nie miałem pojęcia gdzie. – Kiedy Cielcinowie atakują nasze kolonie w Mgławicy, międzygwiezdny handel ma pierwszeństwo. Bardzo trudno…
– Musi się coś znaleźć – przerwała mi, obracając kostkę w dłoniach.
To tylko papier, stwierdziłem, przypatrując się uważniej. Przez chwilę sądziłem, że to kryształ pamięci z rodzaju tych, w których przechowuje się symulacyjne gry i wirtualne środowiska. Ale nie, niższe klasy nie miały dostępu do takich rzeczy. Nawet do know-how pozwalającego wymienić ich zużyty sprzęt górniczy. Środki produkcji pozostawały wyłącznie w rękach arystokratycznych rodów i niewielkiej grupy rzemieślników-wytwórców, którzy dla nich pracowali. Nowoczesne technologie, nawet służące do rozrywki, jak choćby gry symulacyjne, były obszarem dostępnym tylko elicie. To była tylko kostka papieru i nic poza tym.
– Przypuszczalnie coś się znajdzie. – Ściszając głos, odwróciłem oczy od jej stalowego spojrzenia. Zanim podjąłem przerwaną myśl, Lena Balem się wtrąciła:
– A obecne kopalnie nie przetrwają długo, wasza lordowska mość. Bez tych wierteł nie możemy drążyć nowych szybów, chyba że wasz ojciec zażyczy sobie, żebyśmy robili to rękami.
Mógłby sobie tego zażyczyć, pomyślałem, przełykając ślinę.
– Rozumiem, pani Balem – powiedziałem i odetchnąłem głęboko.
– To dlaczego nic się nie robi, żeby rozwiązać ten problem? – Jej głos znów nabrał mocy.
Zaczynałem tracić kontrolę nad tą rozmową, jeśli już jej nie straciłem. Jedna dłoń Leny Balem zamknęła się na twardej kostce, a jej czerwone paznokcie wyglądały jak krwawe szpony zaciśnięte wokół serca.
– Przedstawicielka Gildii powinna pamiętać, że mówi do syna lorda Alistaira Marlowe’a. – Tym razem odezwał się drugi peltasta; oboje byli niczym psy mego ojca.
Policzki Leny Balem znów pobladły. Ponownie odchyliła się na krześle i oparła. Imię mojego ojca robiło takie wrażenie w jego włościach i na całej Delos. Choć nasz ród był tylko jednym ze stu dwudziestu sześciu mniejszych rodów zaprzysiężonych księżnej-wicekrólowej całej planety, to był zdecydowanie najbogatszy, najszlachetniejszy i najbliższy lady Elmirze. Ojciec spędzał w ostatnich latach długie okresy w Artemii, zamku wicekrólowej, a przed wieloma laty służył nawet jako jej egzekutor, gdy wyjeżdżała poza nasz świat. Prawdopodobne było, że w niedługim czasie zostaniemy poproszeni o pozostawienie naszej Diablej Siedziby oraz włości w Meidui, aby objąć lenno i tytuł w jakimś nowym świecie, tym razem będącym bez reszty naszą własnością.
– Przepraszam, wasza lordowska mość. – Lena Balem odłożyła papierową kostkę, jakby ją parzyła. – Proszę mi wybaczyć.
Machnąłem niedbale dłonią i przywróciłem na twarz najuprzejmiejszy z moich uśmiechów.
– Nie ma nic do wybaczania, pani Balem. – Ugryzłem się w język, pomyślawszy o żołnierzach za moimi plecami, którzy uważali, że jest co wybaczać. – Oczywiście przekażę ojcu pani skargę. Jeśli ma pani jakieś kalkulacje co do korzyści i kosztów zastąpienia tych maszyn, to sądzę, że zarówno lord Alistair, jak i jego doradcy zechcą je zobaczyć. – Sprawdziłem godzinę na moim nadgarstkowym terminalu, czując, że chciałbym już wyjść. Wciąż była szansa, że zdążę na przyjazd gości Mandari. – Pani Balem, sugeruję też, aby uszeregowała pani swoje potrzeby, zaczynając od najwyższych priorytetów, zanim porozmawia pani z moim ojcem i konsylium jego doradców. Teraz jednak muszę już panią przeprosić. – Znów zrobiłem pokaz spoglądania na terminal. – Mam jeszcze ważne spotkanie. – Wstałem, a odsuwane krzesło zgrzytnęło na płytkach posadzki.
– To nie wystarczy, wasza lordowska mość. – Lena Balem też wstała i wbiła we mnie wzrok. Kierunek spojrzenia podkreślał jej wydatny nos. – Ludzie umierają w tych kopalniach regularnie. Potrzebują przynajmniej odpowiednich kombinezonów ochronnych. Moi ludzie giną od radonu, od promieniowania… mam zdjęcia. – Poszperała chwilę w plikach wydruków na biurku i wyciągnęła błyszczące fotografie pokrytych ranami ciał i chropowatej skóry.
– Wiem. – Odwróciłem się, a moja straż wystąpiła naprzód, by stanąć po moich bokach. Czułem na udzie dotyk paradnego sztyletu. Miałem w tej chwili wrażenie, że ta kobieta mogłaby mnie zaatakować. W obecności mego ojca nigdy nie ośmieliłaby się tak zachować. Okazałem się zbyt miękki. Ojciec kazałby ją wychłostać i nagą wystawić w dybach na głównej ulicy w Meidui. Crispin stłukłby ją osobiście.
Ja po prostu wyszedłem.
* * *
– Sukces, mój panie? – zapytała młoda porucznik, gdy latacz wzbił się w powietrze, zostawiając za sobą zabudowania Gildii w dolnej części miasta, pod wapiennymi klifami.
Wznieśliśmy się powoli nad pokryte dachówką dachy i wysokie wieże Dolnego Miasta, aby włączyć się w rzadki powietrzny ruch. Pod nami miasto Meidua rozwijało się wzdłuż brzegu morza jak anatomiczny rysunek pod potężnym akropolem, na którym moi przodkowie wznieśli starożytną twierdzę naszego domu.
Spojrzałem na nią i pokręciłem głową.
– Obawiam się, że nie, Kyro.
Wahadłowiec przelatywał właśnie nad pióropuszem białej piany wznoszącym się nad przybrzeżną elektrownią atomową, kiedy lecieliśmy szerokim łukiem nad wodą, żeby zbliżyć się do Diablej Siedziby od wschodu. Na szczycie akropolu z białego kamienia czarny granit kurtynowego muru i gotyckich wież za nim wysysał szare światło słoneczne i wydawał się zupełnie nie na miejscu na tym wapiennym urwisku, jakby jakaś nieludzka moc wyrwała z serca planety osmalone od żaru kamienie.
– Przykro to słyszeć, sire. – Kyra wsunęła brązowy lok pod brzeg lotniczej czapki.
Spojrzałem ukradkiem na dwoje peltastów siedzących na tylnym siedzeniu małego wahadłowca, czując na sobie ich spojrzenia.
Wychylając się w zapiętych pasach do przodu, powiedziałem:
– Jesteś z nami już od dość dawna, prawda, pani porucznik?
– Tak, sire – odkrzyknęła przez ramię, zerknąwszy krótko w moją stronę. – To już cztery lata!
Popołudniowe słońce wpadało przez przednią osłonę kabiny, rozświetlając jej twarz śnieżnym ogniem, a ja poczułem nagłe bicie serca. Było w niej coś prawdziwszego niż u naszych panien palatynek, którym mnie przedstawiano, coś bardziej żywego. Bardziej… ludzkiego.
– Cztery lata… – powtórzyłem, uśmiechając się ukradkiem do tego fragmentu jej twarzy, który był widoczny z mojego tylnego siedzenia. – I zawsze chciałaś być żołnierzem?
Zesztywniała nagle, jakby coś w moim głosie kazało jej mieć się na baczności. Może akcent. Często mi powtarzano, że mówię jak złoczyńca w eudorańskiej operze.
– Chciałam latać, sire.
– Zatem cieszę się, że ci się udało. – Nie mogłem dłużej koncentrować się na jej twarzy. Zarumieniłem się i spojrzałem przez okno na miasto – moje miasto – chłonąc jego ruch, sposób, w jaki ulice tworzyły pajęczą sieć na urwiskach ponad powierzchnią morza, a poniżej Diablej Siedziby. Widziałem szarozieloną kopułę siedziby Zakonu z jej dziewięcioma minaretami mierzącymi w niebo jak lance oraz, na drugim końcu głównej ulicy, wielką elipsę cyrku, dziś dostępnego dla motłochu. – Jakie to piękne. – Wiedziałem, że bredzę, ale uznałem, że pomoże to odciągnąć moje myśli od tego, ku czemu właśnie zmierzały: mego ojca i gości Mandari, których chciał ode mnie odizolować. Pomyślałem o Crispinie i jego krzywym uśmiechu. – Nie ma się czego obawiać.
– Tylko innych lataczy, wasza lordowska mość. – Zauważyłem, jak unoszą się lekko kąciki jej ust, dostrzegłem błysk białych zębów. Uśmiechała się.
– Tak, oczywiście. – Też się uśmiechnąłem.
– Latasz, sire? – zapytała i zaraz dodała grzecznie: – Jeśli wasza lordowska mość nie ma nic przeciwko temu pytaniu.
Obróciwszy się w fotelu, spojrzałem uważnie na dwoje peltastów siedzących przy rampie wyjściowej w tyle latacza. Ich dłonie w rękawicach trzymały zwisające z szarego sufitu pętle asekuracyjne.
– Ależ nie mam. I owszem, latam. Nie tak dobrze jak ty. Zapytaj kiedyś o to sir Adriana.
– Oczywiście zapytam. – Roześmiała się.
Nie potrafiąc uwolnić się od chmurnego nastroju, który coraz bardziej mnie ogarniał, spojrzałem przez podłogę kabiny i zmieniłem temat:
– Czy delegacja przybyła już do zamku?
– Tak, sire – odparła porucznik i skierowała latacza stromo w dół. Zeszliśmy poniżej korony urwisk, gdzie kończyła się lita skała, a zaczynał importowany granit. Zawsze gdy patrzyłem na to prastare miejsce z dołu, jak teraz, wyobrażałem sobie uderzenie pioruna. – Już parę godzin temu.
Tego właśnie się spodziewałem i obawiałem: zanosiło się na to, że ceremonia mnie ominie.
– Co robi twój ojciec, Kyro? – Nie zamierzałem wypowiedzieć tych słów, po prostu mi się wymknęły; drobiazg, ale niebezpieczny.
– Sire?
– Twój ojciec – powtórzyłem. – Czym się zajmuje?
– Pracuje przy sieci oświetleniowej miasta, sire.
Moje usta rozchyliły się i wypowiedziały kiepski żart:
– Nie miałabyś ochoty się ze mną zamienić?
* * *
Zamek w Diablej Siedzibie, wytwór znacznie starszej epoki, sam był większy od miasta, które go otaczało, choć żyło w nim dziesięć razy mniej ludzi niż za jego murami. Kiedy wzniesiono jego pierwsze mury, Solarne Imperium pewnie osiadło na gwiazdach i nic nie sprzeciwiało się jego potędze i majestatowi. Było wówczas jedyną ludzką władzą w kosmosie. Kiedy te cudowne lata gromu i krwi minęły, zamek wciąż stał z gęstwą oskarpowanych wież i natłokiem rzeźbionej kamieniarki, stercząc jak zbutwiałe kości wystające z ziemi na wzgórzach nad Meiduą. Wielka stara forteca była nieduża jak na dzisiejsze standardy. Ogromny donżon, potężny kanciasty stołp z czarnego kamienia wznosił się tylko pięćdziesiąt pięter nad powierzchnią dziedzińca, w którym go osadzono. Wciąż jednak przerastał inne budowle w obrębie zamku, nawet minarety naszej własnej, prywatnej świątyni Zakonu. Mała, dwunastopiętrowa wieża klasztoru scholiastów wyglądała żałośnie w dalekim zakątku pomiędzy ogrodem a murami. Ruszyłem w stronę stołpu podcieniami kolumnady. Obcasy moich butów zastukały na mozaice.
Zgubiłem dwójkę strażników w hangarze przylotów i zostawiłem Kyrę, aby ukończyła wygaszanie napędu latacza. Nie byłem jednak sam; lekkozbrojni peltaści i wyposażeni w tarcze i ceramiczne pancerze hoplici stali w równych odstępach wzdłuż kolumnady i wielkich schodów prowadzących na wiadukt, który wychodził na plac otaczający podstawę stołpu. Tam otarłem się o tłum umundurowanych logothetów, którzy należeli do służby domowej i zajmowali się administracją naszego kawałka Imperium. Gdybym nawet był zupełnie sam w tym miejscu, to w istocie wcale nie byłbym sam. Kamery zawsze obserwowały uważnie.
Przeszedłem pod pomnikiem Juliana Marlowe’a – nieżyjącego już od dawna, lecz wciąż siedzącego na koniu z wyzywająco wzniesionym ku niebiosom mieczem – i wszedłem po biegnących łukiem białych marmurowych schodach. Przekroczyłem główną bramę, zatrzymując się na chwilę, aby pozdrowić damę Uma Sylvię, rycerkę-liktorkę trzymającą straż przy drzwiach.
– Mój ojciec? – rzuciłem, a pytanie zabrzmiało czysto w popołudniowym powietrzu.
– Wciąż w sali tronowej, paniczu! – odparła Sylvia, nie rozpraszając swej doskonale skoncentrowanej uwagi.
Przeszedłem po białych płytach posadzki, potem prosto przez miedzianą mozaikę z imperialnym herbem wschodzącego słońca ku wewnętrznym schodom. Czarne chorągwie zwisały ciężko z wysokich ścian, a hałas trąb i tupot stóp dobiegał do mnie echem przez pustą przestrzeń wewnątrz schodów przez trzydzieści z pięćdziesięciu kondygnacji stołpu. Ta szlachetna chorągiew, od zarania dziejów herbowy znak moich ojców, zbrukana teraz moją ręką. Może ją widzieliście? Czarniejsza niż czerń kosmosu, z brykającym czerwonym diabłem trzymającym trójząb, nad którym biegnie napis: Miecz naszym mówcą. Dwa takie ogromne diabły wisiały naprzeciw siebie po bokach okutych żelazem drzwi wiodących do sali mego ojca, pomniejszając optycznie ich ostrołuk i stojących przed nim strażników.
Dziwna rzecz te drzwi: ich ciężkie skrzydła zrobione były z lanego żelaza i pociągnięte warstwą jakiejś matowej żywicy zabezpieczającej przed rdzą. Każda ich część była trzykrotnie wyższa od człowieka i miała grubość wielu cali, tak że wykonana w reliefie plątanina ludzkich kształtów uwydatniała się czytelnie. Każde skrzydło ważyć musiało wiele ton, ale poruszały się lekko, wyważone dzięki jakiemuś systemowi przeciwwag, i nawet dziecko bez trudu mogło je otworzyć.
– Lord Hadrian! – powiedział sir Roban Milosh, podejrzanie się zachowujący ciemnoskóry liktor o krótkich kręconych włosach. – Gdzie byłeś, panie?
Zmrużyłem oczy i przez chwilę próbowałem się opanować, powtarzając sobie w duchu: Gniew oślepia. Gniew oślepia. Do Robana powiedziałem:
– Zatrzymały mnie sprawy w Gildii Górniczej. Taki był rozkaz ojca. Czy już są w środku?
– Od dobrych trzydziestu minut.
Czułem się niezręcznie, świadomy swego niechlujnego wyglądu. Moje długie włosy były w dzikim nieładzie, a oficjalna kurta była wygnieciona i daleka od doskonałości. Mimo to klepnąłem rycerza w ramię.
– Uznajmy, że mamy za sobą nudniejszą część. A teraz mnie przepuść. – Próbowałem go wyminąć i położyłem otwartą dłoń na drzwiach, ale stojący z drugiej strony odpowiednik Robana postąpił naprzód i złapał mnie za ramię. Głęboko oburzony obróciłem się i spojrzałem na hoplitę. Jego hełm, jak hełmy większości bojowych pancerzy, nie miał przyłbicy, lecz był zamkniętą ceramiczną skorupą zasłaniającą twarz. Kamery przekazywały obraz na ekran we wnętrzu tej maski, co sprawiało wrażenie, że ma się do czynienia z posągiem, nie z człowiekiem.
– Lord Alistair powiedział, że nikt nie może wejść, dopóki przyjmuje dyrektorkę. – Uwolnił mnie zdecydowanym ruchem. – Wybacz, młody panie.
Zmuszając się do zapanowania nad nagłym wybuchem gniewu, powtarzałem w duchu aforyzm scholiastów i próbowałem nie skupiać się zanadto na rosnącym we mnie oburzeniu. Powinienem odwrócić się i odejść. Wszystko byłoby łatwiejsze.
Zamiast tego odchrząknąłem i powiedziałem:
– Żołnierzu, odsuń się.
– Hadrianie. – Roban położył mi dłoń na ramieniu. – Mamy rozkazy.
Odwróciłem się i przyznaję, że frustracja mnie zgubiła.
– Ręce precz, Robanie. – I pchnąłem drzwi, zanim liktor i jego porucznik zdążyli mnie powstrzymać. Drzwi nie wydały żadnego odgłosu, kiedy otworzyły się do środka. Stało się. Spojrzałem za siebie na hoplitę, który był już w pół drogi do mnie, próbując mnie złapać. Miałem takie same oczy jak mój ojciec i wiedziałem, jak ich użyć. Żołnierz struchlał.
Żadne fanfary nie towarzyszyły mojemu wejściu, chyba że ktoś policzyłby liczbę ukłonów stojących wewnątrz peltastów. Są jakieś granice rozmiarów przestrzeni, którą ludzkie oko i umysł potrafią ocenić, a po przekroczeniu tych granic wielkość i wspaniałość przytłaczają. Sala tronowa przekraczała te granice, była zbyt wysoka, zbyt szeroka i zbyt długa zarazem. Ciemne kolumny stały w wielu rzędach i dźwigały sklepienie pokryte freskami, na których przedstawiono śmierć Starej Ziemi i późniejszą kolonizację Delos. Choć ludzkie zmysły nie potrafiły tego rozpoznać, odległość między posadzką a sufitem subtelnie się zmniejszała w miarę przechodzenia od drzwi do tronowego podium stojącego w odległym końcu sali, więc idący tam suplikant ulegał złudzeniu, że siedzący na podium archon jest większy niż zwykły człowiek. Powiadają, że Solarny Tron na Forum również wykorzystuje tę sztuczkę, dzięki której Imperator potrafi przytłoczyć ogromem postaci nawet najpyszniejszego księcia ze swojej konstelacji.
Sam tron pozostawał nieco w cieniu, a dwa zakrzywione rogi wystające zza jego oparcia – w istocie były to dwa żebra wielkiego łuskowego wieloryba – sięgały w pół drogi do dalekiego sklepienia, blokując częściowo światło padające z rozety za tronem, tak że postać siedząca na tronie była częściowo zamglona.
Delegacja Konsorcjum stała tłumnie przed tronowym podium. Ich sylwetki były absurdalnie wydłużone za sprawą słabej grawitacji panującej na statkach kosmicznych, na których żyli. Było ich siedmioro, wszyscy ubrani w podobne szaty, a towarzyszyło im kilkunastu żołnierzy ubranych w matowe szare stroje i uzbrojonych w krótkie strzelby zamiast lanc energetycznych, tak cenionych w wojskach mego ojca.
– Wybacz mi spóźnienie, ojcze. – Użyłem mego oficjalnego głosu, wykorzystując retoryczny trening, który odbyłem pod kierunkiem Gibsona. – Przedstawicielka Gildii Górniczej zajęła mi więcej czasu, niż się spodziewałem.
– Dlaczego tu jesteś? – Dźwięk tego głosu w tym miejscu zmroził mi krew w żyłach i poczułem, jakby zimny wiatr wdarł się do mojej duszy. Crispin nie tylko wiedział o przyjeździe delegacji Konsorcjum Wong-Hoppera, ale również został zaproszony.
Zignorowałem wypowiedziane irytującym tonem pytanie Crispina i zbliżyłem się na dziesięć kroków do linii, na której stali przed tronem mego ojca goście z Konsorcjum. Nie znajdowałem się jeszcze w cieniu tego wielkiego krzesła i mój ojciec wydawał mi się tylko ciemnym kształtem na tle czerni oparcia z hebanu i kutego żelaza. Przyklękając przed tronem na jedno kolano, skłoniłem głowę przed przybyszami Mandari.
– Szlachetni goście – odezwałem się, a po marudnym tonie Crispina głębokie brzmienie mego wyćwiczonego głosu sprawiało mi niekłamaną przyjemność – wybaczcie spóźnienie. Zatrzymały mnie sprawy lokalne.
Jedna z wysokich postaci zrobiła kilka kroków w moją stronę.
– Wstań, proszę – powiedziała. Wstałem, a przedstawicielka Konsorcjum odwróciła się i spojrzała na mego ojca. – Jak mamy to rozumieć, lordzie Alistair?
Ojciec poruszył się na tronie.
– To mój starszy syn, dyrektor Feng. – Jego głos, który powinien być równie serdeczny jak mój, był dla mnie głosem obcego człowieka.
Kobieta, która pierwsza odezwała się do mnie, skinęła głową i z szelestem szarych rękawów opuściła swoje pająkowate ramiona wzdłuż tułowia.
– Rozumiem – odparła.
Inni członkowie Konsorcjum zaczęli w zakłopotaniu przestępować z nogi na nogę.
– Siądźcie.
W miarę jak moje oczy przywykały do głębokiego cienia, w którym stał tron, zacząłem lepiej dostrzegać sylwetkę ojca. Był bardziej podobny do mnie niż do Crispina; genetyczne krosna stworzyły mego ojca wysokim, szczupłym i twardym, o orlich rysach. Można rzec, że cały składał się z ostrych kątów i prostych krawędzi. Podobnie jak ja, ojciec wystrzegał się lokalnej mody. Miał długie włosy, zaczesane do tyłu, tak że lekko zwijały się pod uszami. Twarz miał gładko ogoloną, zimną, wydatne wargi, a jego fiołkowe oczy beznamiętnie obserwowały wszystko, co znajdowało się niżej.
Przełknąłem ślinę i przesunąłem się za dyrektor Feng i jej wspólników, skupiając uwagę na rzędzie trzech krzeseł po prawej stronie i poniżej tronu. Crispin zasiadł na krześle stojącym przy ojcu. Zatrzymałem się, patrząc w dół na mego brata równie pewnie, jak ojciec patrzył na mnie.
– Przesuń się, Crispinie – powiedziałem cichym głosem.
Brat tylko uniósł brwi, zakładając, całkiem słusznie, że nie będę robił scen przy naszych gościach. Nie zrobiłem tego. Byłem zbytnio dżentelmenem, by tak się zachować. Ale też za bardzo dzieckiem, by nie pozwolić sobie na sięgnięcie po krzesło z krwawego drewna, które stało przy nim, i przeniesienie go dwa stopnie wyżej, na podium, by ustawić je obok ojca. Usiadłem, nie zwracając uwagi na nieme oburzenie, wyczuwalnie płynące od strony czarnego tronu, na którym siedział ojciec.