Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 20
ROZDZIAŁ 17
MOWA POŻEGNALNA
ОглавлениеNadszedł w końcu dzień mego odlotu, świtając słonecznym srebrem i malując blaskiem zielono-czarny krajobraz. Niebo miało barwę burzliwego morza, ale dzień był słoneczny i piękny jak żaden z tych, które dotąd widziałem. Wydawało mi się to w jakiś sposób niestosowne – deszcze i burze, jak przy wyjeździe z Meidui, wydawały mi się znacznie właściwszą pogodą na takie pożegnanie. Oficjalnie miałem być na wahadłowcu następnego ranka i dolecieć nim do handlowego statku Dalekosiężny, który należał do sieci odbywającej regularne kursy wewnątrz Imperium i w swoim czasie dostarczyłby mnie na wygnanie w Kolegium Lorica na Vesperad. Oficjalnie. Wiedziałem jednak z dobrego źródła, że zamiast tego zniknę w środku nocy i zostanę przetransportowany do miasta Karch na wyspie pośrodku Oceanu Apollańskiego, daleko na wschód od Diablej Siedziby, aby spotkać się z tajemniczym kontaktem mojej matki.
Próbując zachowywać się zwyczajnie, czekałem w pobliżu lądowiska, aż pojawi się wahadłowiec ojca, który miał dostarczyć mnie na orbitę, na spotkanie z Dalekosiężnym i moim losem. Emisariusze Diablej Siedziby mieli przybyć, aby dopilnować mego wylotu na wygnanie, a dobre wychowanie nakazywało, żebym ich powitał. Crispin stał obok mnie – nie potrafiłem powiedzieć, czy z nudów, czy z rzeczywistego zainteresowania. Przez kilka ostatnich minut był zadziwiająco cichy, dając mi czas na pozbieranie rozproszonych myśli. Myślałem o medytacji scholiastów, o apatheia. Starałem się odebrać jak najczystszy obraz tej chwili, z wszystkimi detalami. „Skupienie zamazuje”, zwykł mawiać Gibson. „Skupienie zaślepia. Musisz przyjąć w siebie daną rzecz, patrząc na nią całościowo, a nie skupiając się na szczegółach. To ważne zarówno dla władcy, jak i dla malarza”.
Jakaś grudka osiadła mi w gardle, gdy tak stałem obok brata, patrząc na zbliżający się wahadłowiec. Pojawił się najpierw jako maleńki kształt, jak ptak, nieostry przedmiot na krawędzi mego widzenia, spadający z nieba jak lanca. Ptasi kształt rósł, stawał się smokiem i niósł ze sobą szczęk metalowej furii zstępującej z nieba – zrazu było to niskie dudnienie, jak grzmot, potem odgłos setek mieczy ostrzonych na firmamencie. Krążył i zawracał na niebie kilka razy, za każdym nawrotem wytracając część potężnej szybkości, podobnie jak my, kiedy tu przylecieliśmy.
– Chciałbym, żeby pozwolili mi lecieć z tobą – powiedział Crispin. – Nigdy nie byłem na orbicie.
Nie odpowiedziałem mu, zdążyłem w porę przymknąć powieki, aby osłonić oczy przed widokiem płomieni silników hamujących, dzięki którym wahadłowiec wytracił jeszcze więcej szybkości przed ostatnim podejściem. Wokół nas na lądowisku technicy w liberiach rodu Kephalosów uwijali się w gorączce przygotowań. Trzydziestu imperialnych legionistów w nienagannie wypolerowanych białych zbrojach, w szczelnie zamkniętych hełmach, z zatrzaśniętymi na głucho, pozbawionymi twarzy i oczu przyłbicami, stanęło w paradnej pozycji spoczynkowej, ze strzelbami w rękach, ramię w ramię z dziesiątką hoplitów z zamku Marlowe’ów, których przywieźliśmy ze sobą z Meidui.
Wahadłowiec zniżał się już zgodnie z przyjętym wektorem podejścia, ukośnie skierowany w górę, ta pozycja zapewne pomagała mu nadal wytracać prędkość, wspomagana pokładowym polem tłumiącym przeciążenie. Wahadłowiec wyglądał bardziej jak nóż niż statek powietrzny, zupełnie inaczej niż ten ptak-padlinożerca, który przywiózł tu mnie i Crispina. Dwadzieścia metrów czarnego adamantu, kadłub wzmocniony tytanowym rusztowaniem zdolnym wytrzymać uderzenia mikrometeorów nawet bez projektorów tarcz zamontowanych z przodu i z tyłu, małych wklęsłych talerzy lśniących jak żywe srebro.
Gdy wylądował, spód jego kadłuba był osmalony na skutek tarcia po wejściu w atmosferę, a cały statek spowijały smużki dymu jak jakiegoś złego smoka. Technicy natychmiast się rzucili, by schłodzić rozżarzony adamant chemicznymi rozpylaczami, a gdy opuszczono schody, cały statek syczał jak gniazdo żmij. Przez jedną okropną chwilę myślałem, że w drzwiach ukaże się i zejdzie po stopniach barczysta postać ojca, a cały misterny plan matki i ofiara Gibsona pójdą na marne i wszystko będzie stracone.
Ale to był tylko Tor Alcuin z ogoloną na łyso głową i ciemną skórą. Z ramion spływały mu wielkie poły szaty, łopocząc na wietrze jak flagi przed ambasadą. Za nim szedł sir Roban, równie ciemnoskóry, bez zbroi, w prostym, półoficjalnym czarnym stroju. Przy jego boku, przypięty do pasotarczy, kołysał się miecz z wyższej materii. Mój komitet pożegnalny. Trio poślednich funkcjonariuszy podążało za nimi, a na samym końcu szli starszy oficer-pilot i… Kyra. Pani porucznik wyglądała zupełnie obco w ich towarzystwie, młodsza od nich o dobre dziesięć lub więcej lat. Zastanawiałem się, jakie to nieszczęśliwe zrządzenie losu sprawiło, że spośród wielu pilotów mego ojca właśnie ją wybrano do pilotowania wahadłowca. Niemal uwierzyłem, że istnieje Bóg i że mnie nienawidzi.
Młody scholiasta oraz funkcjonariusze ukłonili się głęboko. Roban zasalutował, przykładając pięść do piersi, a inni oficerowie poszli za jego przykładem.
– To honor – powiedział Alcuin przymilnym tonem – towarzyszyć ci w twojej podróży, lordzie Hadrianie.
Skłoniłem głowę i zerknąłem krótko na Kyrę, która stała w drugim szeregu całej grupy. Modliłem się, żeby się nie zaczerwienić. Ośmielony nieobecnością ojca i planem matki powiedziałem:
– Byłbym bardziej uhonorowany, doradco, gdyby Gibson mógł do nas dołączyć. – Jeśli spodziewałem się jakiejś reakcji ze strony scholiasty, to się pomyliłem. Ciemna twarz Alcuina pozostała obojętna, a oczy płaskie i gładkie jak agat. Pozostali zdradzali niepokój niepewnym szuraniem stóp. Żarzący się gdzieś głęboko we mnie węgielek zapłonął nagłym ogniem gniewu na tego człowieka – tę maszynę do liczenia – który nie czuł nic, zupełnie nic z powodu brutalnego potraktowania swego towarzysza i brata we wspólnocie przez człowieka, któremu obaj służyli. Alcuin musiał dobrze wiedzieć, że Gibson został potraktowany niesprawiedliwie.
Ale wcale go to nie obchodziło, nie mogło obchodzić. Troska o innych była dla niego pojęciem tak obcym jak cielcińscy ksenobici w labiryntach swoich statków. Tak obcym jak rasy kolonów uwięzione w swoich własnych światach. Tak obcym, doprawdy, jak mroczni bogowie szepczący coś cicho w środku nocy. Powiedział tylko:
– Zdrada Gibsona była niefortunna.
– Hadrianie – odezwał się Roban, postępując krok ku mnie i wyciągając rękę – dobrze zobaczyć cię jeszcze, zanim nas opuścisz.
Uścisnąłem mu dłoń, ale moja uwaga wciąż skupiona była na twarzy Alcuina.
– Też dobrze cię widzieć, Robanie. – W końcu oderwałem wzrok od twarzy scholiasty, by spojrzeć na grubo ciosaną twarz rycerza-liktora, na jego szeroki nos i głęboko osadzone oczy pod gęstymi brwiami. Spokojny, lecz trochę niepewny, dodałem: – Powinienem podziękować ci bardziej… stosownie za uratowanie mi życia. I za wszystko. – Przypomniawszy sobie nagle, wyciągnąłem szyję i zwróciłem się do Kyry stojącej za trojgiem funkcjonariuszy. – I tobie, pani porucznik. Dziękuję.
Skłoniła się leciutko, a Roban klepnął mnie w ramię.
– Ostatnia nasza podróż, co? Pakowanie skończone?
Posłałem mu uśmiech, który chyba nie znalazł odzwierciedlenia w moich oczach, i powiedziałem:
– Oczywiście!
– Wiem, że nie jest to przyszłość, jaką dla siebie zaplanowałeś, paniczu – rzekł Alcuin głosem jak szelest suchych liści – ale twoja obecność w Zakonie posłuży większej chwale waszego rodu. Jeden Marlowe w Zakonie pozwoli…
Ku memu zdziwieniu przerwał mu Crispin:
– On nie potrzebuje takich mów. Wie.
Alcuin zesztywniał i zamilkł, po czym skłonił głowę. Pragnąc wnieść w tę sytuację nieco spokoju, powiedziałem:
– Rozumiem wyższą konieczność, Alcuinie. – Po czym przybrałem zupełnie obojętną minę i patrzyłem na scholiastę, który był głównym doradcą mego ojca, wzrokiem równie pustym jak jego spojrzenie. Tyle że mój spokój miał ledwie grubość naskórka, był warstewką lodu na wzburzonej toni.
Alcuin zamarł, zmrożony. Wciąż słyszałem krzyki bólu Gibsona pod spadającymi nań uderzeniami bicza i czułem się coraz dalszy od tej sztucznej ceremonii na lotnisku. Czułem gwałtowną potrzebę samotności.
– Oczywiście, paniczu. – Tor Alcuin skłonił się do kolan, chowając dłonie w powiewających długich rękawach. – Wybacz mi.
– Tu nie ma nic do wybaczania, doradco – odparłem chłodno. Musiałem odkryć jeszcze jedną tajemnicę, więc odwróciłem się i czując wypływający na twarz rumieniec, przemówiłem do Kyry: – Pani porucznik, jestem zaskoczony, widząc cię tutaj. – Jakie są szanse? Chciałem zapytać, zażartować, spróbować rozładować niezręczną sytuację, zatuszować mój niedawny błąd.
Kyra prędko odwróciła wzrok i skłoniła głowę, tak że wąski daszek oficerskiej czapki zasłonił jej oczy.
– Zostałam o to poproszona.
Poczułem nagle, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Przez kogo?
Podniosła wzrok i spojrzała bystro, a w jej oczach nie było śladu lęku, jakiego się spodziewałem, tylko jakaś twardość.
– Przez waszą lordowską mość.
Kłamie, pomyślałem, uśmiechając się do niej. Oboje o tym wiedzieliśmy. Widziałem to w jej twarzy, w sposobie, w jaki pochwyciła moje spojrzenie, czego nie robiła przedtem. Przekonałem się, że kłamcy często tak robią: uważnie i z bliska przypatrują się naiwnej osobie, oczekując chwili, w której kłamstwo się zagnieździ. Świadomy obecności świadków odrzekłem:
– Och, tak! Oczywiście, prawie o tym zapomniałem! Chciałem prosić o parę słów na osobności w stosownej chwili. – W duchu zmarszczyłem brwi. Coś tu się działo, tylko jeszcze nie wiedziałem co. Wiedziałem, że przyleci delegacja, i choć matka miała wszystkiego dopilnować, nie uśmiechało mi się uciekać z pałacu w Haspidzie pod nosem Robana i Tor Alcuina.
– Gdzie lady Kephalos-Marlowe? – zapytał Alcuin, wysuwając się krok do przodu.
Crispin podszedł do doradcy i obrócił się, wskazując kopuły pałacu na wzgórzach nad nami.
– Tędy. Zapraszamy.