Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 4
ROZDZIAŁ 1
HADRIAN
ОглавлениеŚwiatło.
Światło tego zamordowanego słońca wciąż mnie pali. Widzę je przez powieki, jak płonie w historii, w nieopisanym ogniu, od tamtego krwawego dnia. Jest jak coś świętego, jakby było rajskim światłem samego Boga, które spaliło świat i miliardy istnień wraz z nim. Noszę to światło w sobie, na zawsze wyryte w moim umyśle. Bez usprawiedliwień, bez zaprzeczeń, bez przepraszania za to, co zrobiłem. Wiem, czym jestem.
Scholiaści zaczęliby od początku, od naszych odległych przodków w ich niedoskonałych statkach, torujących sobie drogę z Systemu Starej Ziemi ku nowym i żywym światom. Ale nie. Takie podejście wymagałoby większej liczby ksiąg i atramentu, niż moi gospodarze raczyli zostawić mi do dyspozycji, i nawet ja, który mam więcej czasu niż ktokolwiek inny, nie mam go dość, aby tego dokonać.
Czy zatem powinienem być kronikarzem tamtej wojny? Zacząć od obcych, Cielcinów, nadlatujących wielkimi gromadami z przestrzeni w swoich statkach przypominających lodowe zamki? Możecie znaleźć opisy wojny, przeczytać, ile ofiar pochłonęła. Poznać statystyki. Żaden kontekst nie pozwoli wam jednak zrozumieć, jakie były prawdziwe koszta. Zniszczone do cna miasta, spalone planety. Nieprzebrane miliardy naszych ludzi wyrwane ze swoich światów, aby służyć jako mięso lub jako niewolnicy tym bladym potworom. Rodziny stare jak imperia skończyły w ogniu i świetle. Nieskończone są te opowieści, lecz niewystarczające. Imperium ma swoją oficjalną wersję, która kończy się moją egzekucją, powieszeniem Hadriana Marlowe’a, aby wszystkie światy mogły to zobaczyć.
Nie wątpię, że ta księga skończy, gromadząc kurz w archiwach, gdzie ją zostawiłem, jeden manuskrypt pośród miliardów innych na Colchis. Zapomniany. Może tak i lepiej. Światy miały już dość tyranów, dość morderców i ludobójstwa.
Może jednak to przeczytacie, skuszeni myślą, by poznać dzieło takiego potwora jak ten, którego obraz noszę w swoim umyśle. Nie pozwolicie mi popaść w zapomnienie, bo będziecie chcieli wiedzieć, co znaczyło stanąć na pokładzie tego niezwykłego statku i pozbawić gwiazdę jej serca. Zechcecie poczuć żar dwóch spalonych cywilizacji i spotkać smoka, diabła noszącego imię, które dał mi mój ojciec.
Pomińmy zatem historię, odejdźmy od polityki i marszowego kroku imperiów. Zapomnijmy o początkach rodzaju ludzkiego w ogniu i popiołach Starej Ziemi, a także o Cielcinach, którzy wychynęli z lodowatej ciemności. Wszystkie te relacje zostały już spisane gdzie indziej, we wszystkich językach ludzkości i poddanych jej rodzajów. Przejdźmy do jedynego możliwego początku, do którego mam prawo: mojego własnego.
Urodziłem się jako najstarszy syn i dziedzic Alistaira Marlowe’a, archona Prefektury Meidui, Rzeźnika z Linon i pana Diablej Siedziby. Ten pałac z ciemnego kamienia nie był miejscem stworzonym dla dziecka, ale był on jednak moim domem, pośród logothetów i zbrojnych peltastów służących memu ojcu. Lecz mój ojciec nigdy nie chciał dziecka. Chciał dziedzica, kogoś, kto odziedziczy po nim ten plasterek Imperium i poniesie w przyszłość naszą rodzinną schedę. Nazwał mnie imieniem Hadrian, starożytnym imieniem mówiącym coś jedynie tym, którzy nosili je przede mną. To imię cesarza, kogoś stworzonego do rządzenia i przewodzenia innym.
Imiona bywają niebezpieczne. Są rodzajem przekleństwa, określającego nas, abyśmy mogli do niego dorastać, a przy tym mieli od czego uciekać. Przeżyłem długie życie, dłuższe niż genetyczne terapie wielkich rodów z kręgu parów potrafią zapewnić, i nosiłem wiele imion. Podczas wojny byłem Hadrianem Półnieśmiertelnym i Hadrianem Nieumierającym. Po wojnie zostałem Pożeraczem Słońc. Dla biedaków z Borosewa byłem myrmidonem o imieniu Had. Dla Jaddyjczyków nazywałem się Al Neroblis. Dla Cielcinów byłem Oimn Belu, a nawet gorzej. Miałem wiele wcieleń: byłem żołnierzem i sługą, kapitanem i jeńcem, czarownikiem i uczonym, i kimś niewiele lepszym od niewolnika.
Zanim jednak stałem się którymkolwiek z nich, byłem synem.
* * *
Matka spóźniła się na moje narodziny, a potem oboje rodzice patrzyli ze specjalnej platformy ponad chirurgicznym teatrem, jak wyjmują mnie z kadzi. Opowiadano, że wrzeszczałem, gdy scholiaści mnie rodzili, i że miałem w ustach wszystkie zęby. Tak od zawsze przychodzili na świat nobilowie: bez obciążania matki i pod czujnym okiem Wysokiego Imperialnego Kolegium, z gwarancją, że wprowadzone genetyczne zmiany nie staną się genetycznymi wadami i nie skażą nam krwi. Poza tym rodzenie tradycyjnym sposobem wymagałoby od moich rodziców dzielenia ze sobą łoża, na co żadne z nich nie miało ochoty. Jak wielu nobilów, rodzice moi pobrali się z politycznej konieczności.
Moja matka, jak dowiedziałem się później, wolała towarzystwo kobiet od przebywania z ojcem i rzadko spędzała czas w rodzinnej posiadłości, widując ojca jedynie podczas oficjalnych wystąpień. Mój ojciec, dla kontrastu, wolał poświęcać się pracy. Lord Alistair Marlowe nie był typem człowieka, który ulega swoim słabostkom. W istocie ojciec nie był kimś, kto w ogóle ma jakieś słabości. Zajmował się swoim biurem i dbaniem o dobre imię naszego rodu.
W czasie, gdy się urodziłem, Krucjata trwała już od dobrych trzystu lat, licząc od pierwszej bitwy z Cielcinami o Cressgard, ale rozgrywała się daleko, dwadzieścia tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej od nas, tam gdzie Mgławica zachodzi na Ramię Węgielnicy. Podczas gdy ojciec starał się jak mógł, aby wywrzeć na mnie wrażenie opisami powagi sytuacji, sprawy w domu toczyły się spokojnie, poza podatkami, jakie Imperialne Legiony ściągały od plebejuszy w każdym dziesięcioleciu. Jednak od frontu wojny dzieliły nas również dziesięciolecia lotu, nawet najszybszymi statkami, a mimo że Cielcinowie byli największym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki spotkał się od czasu śmierci Starej Ziemi, sprawy nie wyglądały aż tak tragicznie.
Jak można było się spodziewać po rodzicach takich jak moi, niemal od razu zostałem oddany w ręce sług mego ojca. Ojciec z pewnością wrócił do pracy już godzinę po moim urodzeniu, poświęciwszy tyle czasu, ile zdołał, na rzecz tak rozpraszającą uwagę, jak narodziny syna. Matka udała się do domu swojej matki, aby spędzać tam czas w towarzystwie rodzeństwa i kochanek; jak już powiedziałem, matka nie angażowała się też w nudny interes rodzinny.
Tym interesem był uran. Posiadłości mego ojca leżały na najbogatszych złożach uranu w tym sektorze, a nasza rodzina od pokoleń zajmowała się jego wydobyciem. Pieniądze, które ojciec czerpał z tego za pośrednictwem Konsorcjum Wong-Hoppera oraz Związku Wolnych Handlarzy, uczyniły go najbogatszym człowiekiem na Delos, bogatszym nawet od wicekrólowej, mojej babki.
Miałem cztery lata, gdy urodził się Crispin, i nagle mój brat zaczął udowadniać, że jest idealnym spadkobiercą, co oznaczało, że jeśli już komuś był posłuszny, to tylko memu ojcu. W wieku dwóch lat był niemal tego wzrostu co ja w wieku lat sześciu, a gdy skończył pięć lat, przerastał mnie o głowę. Ta różnica już nigdy się nie zmniejszyła.
Otrzymałem najlepsze wykształcenie, jakiego można się spodziewać po synu prefekturalnego archona. Kasztelan ojca, sir Felix Martyn, nauczył mnie władać mieczem, pasotarczą i ręczną strzelbą. Nauczył mnie strzelać z energetycznej lancy i poprzez ćwiczenia nadał memu ciału odpowiednią sprawność. Od Helene, zamkowej szambelanki, nauczyłem się dobrych obyczajów: zawiłości ukłonów i uścisków dłoni oraz oficjalnych sposobów zwracania się do różnych osób. Nauczyłem się tańczyć, jeździć konno, pływać lekką łodzią i latać wahadłowcem. Od Abiathy, starego kantora, który zajmował się dzwonnicą i ołtarzem w świętym przybytku Zakonu, nauczyłem się nie tylko modlitw, ale i sceptycyzmu oraz tego, że również kapłani miewają wątpliwości. Od jego przełożonych, przeorów Świętego Zakonu Terrańskiego, nauczyłem się skrywać te wątpliwości głęboko, uznając je za herezje. No i oczywiście była też moja matka, która opowiadała mi rozmaite historie: opowieści o Simeonie Rudym, Cidzie Arturze oraz Kasi Soulier. Opowieści o Kharnie Sagarze. Uśmiejecie się, ale jest jakaś magia w tych opowieściach, której nie można traktować obojętnie.
Poza tym był jeszcze Tor Gibson, to on uczynił ze mnie mężczyznę, którym jestem, dał mi pierwszą lekcję. „Wiedza jest matką głupich – powiedział. – Pamiętaj, że największą częścią mądrości człowieka jest poznanie swojej ignorancji”. Ciągle mówił takie rzeczy. Uczył mnie retoryki, arytmetyki i historii. Nauczał biologii, mechaniki, astrofizyki i filozofii. To on uczył mnie języków i miłości do słów; mając dziesięć lat, mówiłem po mandarsku równie dobrze jak każde dziecko z międzygwiezdnych korporacji i potrafiłem czytać płomienną poezję jaddyjską jak prawdziwy akolita ich wiary. Co zaś najważniejsze, to on nauczał mnie o Cielcinach, tych grasujących mordercach, obcej pladze, która wgryzła się w obrzeża cywilizacji. Ale to również on nauczył mnie fascynacji ksenobitami i ich kulturami.
Ufam, że historyczne książki nie potępią go za to.
* * *
– Mam nadzieję, że jest ci wygodnie – powiedział Tor Gibson głosem, który zabrzmiał jak lodowaty wiatr w spokojnej sali ćwiczeń.
Powolnymi ruchami rozprostowałem się ze skomplikowanej, zwiniętej pozycji, którą wcześniej przybrałem, i przeszedłem do innej, wyginając kręgosłup.
– Sir Felix i Crispin będą tu za chwilę. Chcę być gotowy.
Przez maleńkie łukowe okienka umieszczone wysoko w kamiennych ścianach mogłem tylko słyszeć krzyki morskich ptaków, których hałas tłumiły nieco ekrany ochronne domu.
Stary scholiasta o twarzy obojętnej jak kamień obszedł mnie dokoła, powłócząc po mozaikowej posadzce obutymi w pantofle stopami, i stanął na linii mego wzroku. Przygarbiony już nieco, wiekowy nauczyciel stał nade mną, a na jego kościstej twarzy, pod grzywą siwych włosów, zagościł uśmiech. Bokobrody sprawiały, że przypominał wyglądem lwy, które wicekrólowa trzymała w swojej menażerii.
– Zamierzasz przewrócić małego pana, żeby klapnął siedzeniem na podłogę, prawda?
– Jakim siedzeniem? – Skrzywiłem się, robiąc głęboki skłon, aby dotknąć palcami stóp. – Tym, które ma między uszami?
Nikły uśmiech Gibsona zniknął.
– Lepiej, żebyś nie mówił o swoim bracie w taki sposób.
Wzruszyłem ramionami, poprawiając cienkie paski, dzięki którym kamizela używana podczas ćwiczeń przylegała płasko do koszuli. Pozostawiając Gibsona tam, gdzie stał, przeszedłem boso do stojaka, który znajdował się tuż obok drewnianego szermierczego kręgu o średnicy około dwudziestu stóp. Na stojaku czekała ćwiczebna broń różnego rodzaju, przeznaczona do próbnych pojedynków.
– Czy tego ranka mamy lekcję, Gibsonie? Myślałem, że odbędzie się dopiero po południu.
– Co takiego? – Przechylił głowę, przysuwając się nieco bliżej, a ja uświadomiłem sobie nagle, że pomimo swej postury Gibson nie był już młodym człowiekiem. Nie był młody, kiedy scholiaści skierowali go, by wychowywał mego ojca, a ten z kolei miał już ponad trzysta standardowych lat. Gibson przyłożył stuloną dłoń do ucha. – Co ma znaczyć to pytanie?
Odwróciłem się i wyraziłem nieco jaśniej, prostując przy tym plecy, aby zrobić lepsze wrażenie, jak mnie uczono. Kiedyś miałem zostać archonem tego starego zamku, a siła przemowy miała być moją najlepszą bronią.
– Myślałem, że nasza lekcja jest później.
Nie mógł zapomnieć. Gibson nie zapominał niczego. Byłaby to wyjątkowa zaleta, gdyby nie fakt, że należała ona do podstawowych wymagań stawianych tym, do których należał: scholiastom. Jego umysł został wyćwiczony tak, by stanowił substytut daimona, inteligentnej maszyny objętej najświętszym zakazem Zakonu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne zapomnienie.
– Słusznie, Hadrianie. Oczywiście, że później, tak. – Kaszlnął w zielony rękaw i zerknął w stronę drona, który unosił się pod sklepieniem sali. – Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać chwilę prywatnie.
Stępiony ćwiczebny miecz wysunął się odrobinę z mojej dłoni.
– Teraz?
– Zanim twój brat i kasztelan przybędą, tak.
Odwróciłem się i odłożyłem miecz do stojaka, na jego miejsce pomiędzy rapierami i szablami, sam zerknąłem szybko na drona, dobrze widząc, że jego obiektyw skierowany jest na mnie. Byłem w końcu najstarszym synem archona, czyli kimś najstaranniej chronionym i będącym obiektem czujnej obserwacji, podobnie jak ojciec. Były w Diablej Siedzibie miejsca ustronne, w których można było odbyć prywatną rozmowę, ale żadne z nich nie znajdowało się w pobliżu sali ćwiczeń.
– Tutaj?
– W klasztorze. – Przerwawszy na chwilę, Gibson spojrzał w dół na moje stopy. – Nie masz butów?
Nie miałem stóp godnych rozpieszczonego nobila. Wyglądały raczej jak stopy niewolnika, pokryte nagniotkami tak grubymi, że obwiązywałem sobie stawy paluchów, aby nie obetrzeć skóry.
– Sir Felix mówi, że najlepiej trenować boso.
– Czy teraz też tak mówi?
– Powiada, że to zmniejsza ryzyko skręcenia kostki. – Zamilkłem, uświadamiając sobie upływ czasu. – Nasza rozmowa… czy nie mogłaby poczekać? Oni lada chwila powinni nadejść.
– Skoro musi. – Gibson kiwnął głową, wyrównał krótkimi palcami przód szaty i złocistą szarfę.
W porównaniu z nim w moim treningowym stroju czułem się nędznie ubrany, choć po prawdzie jego strój był zupełnie zwyczajny: zwykła bawełna, choć pięknie barwiona na odcień zieleńszy niż samo życie.
Stary scholiasta miał właśnie powiedzieć coś więcej, kiedy dwuskrzydłowe drzwi ćwiczebnej sali otwarły się z hałasem i do środka wkroczył mój brat, szczerząc zęby w wilczym grymasie. Crispin był wszystkim, czym ja nie byłem. Wysoki, kiedy ja byłem niski, mocno zbudowany, kiedy ja byłem cienki jak trzcina, i miał kwadratową twarz, podczas gdy ja miałem pociągłą. Mimo to nasze podobieństwo nie budziło żadnych wątpliwości. Obaj mieliśmy czarne jak atrament włosy Marlowe’ów, tę samą marmurową cerę, takie same orle nosy, wysokie brwi nad fiołkowymi oczami. Byliśmy w widoczny sposób produktem tej samej genetycznej konstelacji, a nasze genomy zostały zmodyfikowane w podobny sposób, aby pasowały do tego samego wzorca. Palatyńskie rody – większe i mniejsze – posunęły się do takich ekstrawagancji w wyglądzie, że ktoś o odpowiedniej wiedzy mógł rozpoznać rodowe pochodzenie po genetycznych markerach twarzy i ciała z równą łatwością, jak po emblematach na ubraniu czy sztandarach.
Za Crispinem podążał pomarszczony kasztelan, sir Felix Martyn, ubrany w ćwiczebny skórzany strój do pojedynków, z rękawami podwiniętymi powyżej łokci. To on odezwał się pierwszy, unosząc dłoń w rękawicy:
– Oho! Już tutaj?
Wysunąłem się przed Gibsona, aby wyjść im na spotkanie.
– Tylko się rozciągałem, sir.
Kasztelan pochylił głowę, drapiąc się w motek zmierzwionej siwej czupryny.
– Dobrze więc. – Dopiero teraz zauważył Gibsona. – Tor Gibson! To dziwne widzieć cię poza klasztorem o tej porze!
– Szukałem Hadriana.
– Potrzebujesz go do czegoś? – Rycerz wsunął kciuki za pas. – Mamy teraz lekcję.
Gibson prędko pokręcił głową i skłonił się lekko przed kasztelanem.
– To może poczekać. – Po czym spokojnie opuścił salę. Drzwi trzasnęły, wydając stłumione bum, które rozległo się w sklepionym wnętrzu.
Przez krótką chwilę Crispin szyderczo przedrzeźniał przygarbioną sylwetkę i chwiejny krok Gibsona. Spojrzałem na brata, który na szczęście się zmieszał i przeciągnął dłońmi po czarnej jak węgiel czuprynie.
– Tarcze naładowane? – spytał Felix, klaszcząc dłońmi w rękawicach, które wydały suchy, skórzany odgłos. – Bardzo dobrze.
W legendach bohater zawsze uczony jest sztuk walki przez jakiegoś spalonego słońcem mistrza, mistyka, który każe swoim uczniom gonić koty, czyścić pojazdy i pisać wiersze. Podobno na Jadd mistrzowie miecza – meskolosi – robią wszystkie te rzeczy i mogą upłynąć lata, zanim uczeń dotknie miecza. Nie ja. Pod kierunkiem Felixa mojej edukacji towarzyszył rygorystyczny dryl. Wiele godzin dziennie spędzałem pod jego opieką, ucząc się, jak walczyć i się nie poddawać. Żadnego mistycyzmu, tylko praktyka, długa i staranna, aż ruchy podczas ataków i parowania stały się tak naturalne jak oddychanie. Bo wśród palatyńskiej arystokracji Solarnego Imperium – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – biegłość we władaniu bronią jest uważana za jedną z podstawowych cnót, nie tylko dlatego, że któreś z nas mogłoby aspirować do zostania rycerzem albo służby w Legionach, ale dlatego, że umiejętność pojedynkowania się jest uznawana za swoisty zawór bezpieczeństwa w razie napięć i konfliktów, której inaczej mogłyby prowadzić do aktów wendety. W ten sposób każdy potomek swego rodu w razie czego może sam sięgnąć po broń w obronie czci własnej lub swojej rodziny.
– Wciąż jestem ci coś winien za ostatni raz, chyba wiesz – powiedział Crispin, kiedy skończyliśmy wstępne ćwiczenia i stanęliśmy naprzeciw siebie po dwóch stronach szermierczego kręgu. Rozciągnął swoje grube wargi w szczerbatym uśmiechu, który sprawił, że wyglądał rzeczywiście jak tępy instrument, którym był.
Uśmiechnąłem się, aby nie pozostać mu dłużnym, choć spodziewałem się, że efekt na mojej twarzy będzie dużo lepszy niż u niego.
– Musisz zaatakować mnie pierwszy – powiedziałem, unosząc lekko czubek miecza do pozycji zasłony i czekając na hasło Felixa. Gdzieś z zewnątrz dobiegł do mnie stłumiony świst latacza przelatującego nisko nad zamkiem. Wzbudził drgania przejrzystego aluminu w szybach okiennych i zjeżył mi włosy na głowie. Położyłem dłoń na uchwycie przy moim grubym pasie, który miał aktywować tarczę energetycznej kurtyny.
Crispin, naśladując mnie, oparł swój miecz płazem na ramieniu.
– Crispinie, co ty robisz? – Głos kasztelana jak rózga przeciął tę chwilę ciszy.
– Co?
Jak każdy dobry nauczyciel, Felix czekał, aż Crispin sam uświadomi sobie popełniony błąd. Kiedy uświadomienie nie przyszło, stuknął chłopaka w ramię własnym treningowym mieczem. Crispin krzyknął i wybałuszył oczy na trenera.
– Gdybyś oparł w ten sposób na ramieniu miecz z wyższej materii, odciąłbyś sobie rękę. Ostrze z dala od ciała, chłopcze. Jak często mam ci to powtarzać? – powiedział Felix.
Nieśmiało poprawiłem własną zasłonę.
– Nie zapomniałbym o wyższej materii – odparł Crispin niepewnie.
Była to prawda. Crispin nie był szaleńcem; brakowało mu tylko tej powagi, która zapowiada wielkość człowieka.
– A teraz słuchajcie mnie obaj – warknął Felix, ucinając dalsze argumenty Crispina. – Wasz ojciec odda mnie katarom, jeżeli nie zrobię z was pierwszej klasy szermierzy. Radzicie sobie przyzwoicie, ale ta przyzwoitość nie pomoże wam w prawdziwej walce. Crispinie, musisz zacieśnić formę. Po każdym ruchu otwierasz się szeroko na kontrę. Teraz ty! – Wskazał ćwiczebnym mieczem na mnie. – Twoja pozycja jest dobra, Hadrianie, ale potrzebujesz więcej zaangażowania. Zostawiasz przeciwnikom zbyt wiele czasu na pozbieranie się.
Zaakceptowałem tę krytykę bez komentarza.
– En garde! – rzucił Felix, trzymając swój miecz między nami. – Tarcze! – Sięgnęliśmy obaj do uchwytów, żeby aktywować nasze tarcze. Kurtyny energetyczne nie zmieniały wiele, gdy chodziło o ludzką szybkość w szermierce albo zapasach, ale dobrze było do nich przywyknąć, przyzwyczaić się do niewielkich odchyleń światła przenikającego przez ich przejrzyste membrany. Bariera pola Royse’a bez trudu odbijała uderzenia obiektów o dużej szybkości; odbijała pociski, uderzenia gorącej plazmy, rozpraszała wyładowania elektryczne przerywaczy atakujących układ nerwowy. Ale nie mogła nic poradzić przeciwko mieczowi. Felix opuścił miecz jak dowódca, którym czasem bywał, i stuknął jego tępym końcem o podłogę. – Allez!
Crispin zszedł lekko z linii i cofnął miecz, zginając przy tym łokieć, aby włożyć więcej siły w uderzenie. Widziałem zbliżające się ostrze całe lata świetlne wcześniej i uchyliłem się, a ono przemknęło ze świstem nad moją głową. Obrotem przyjąłem pozycję po prawej ręce Crispina, zyskując doskonały kąt do zadania ciosu w jego odsłonięte plecy i ramię. Zamiast tego odepchnąłem go.
– Stop! – warknął Felix. – Miałeś doskonałą okazję, Hadrianie!
Ćwiczyliśmy tak jeszcze długo, zdawało się nam, że trwa to długie godziny, a Felix od czasu do czasu wymierzał nam razy swoim mieczem. Crispin walczył jak trąba powietrzna, uderzając dziko to z góry, to z boków, świadom większego zasięgu swoich ramion i większej siły. Zawsze byłem od niego szybszy. Za każdym razem zauważałem w porę jego ciosy i zastawiałem się mieczem, po czym cofałem się ku brzegom kręgu. Zawsze byłem wdzięczny, że moim pierwszym partnerem do ćwiczeń był Crispin. Walczył jak jeden z tych ogromnych dronów-kombajnów, których ramiona wymiatają całe pola. Jego większe siła i wzrost przygotowały mnie do walk z Cielcinami, z których najmniejszy mierzył dobre dwa metry.
Crispin próbował przechwycić, zablokować i ściągnąć w dół mój miecz, co pozwoliłoby mu zyskać na czasie tyle, by zdążył rąbnąć mnie w żebra. Któregoś razu dałem się złapać w tę pułapkę i wciąż czułem nabrzmiały pod kamizelką siniak. Moje stopy wparły się w drewno, a ja jeszcze raz pozwoliłem Crispinowi na ten manewr. Przeniósłszy całą siłę na miecz, pośliznął się odrobinę, a ja otwartą dłonią uderzyłem go w ucho. Potknął się, a wtedy wymierzyłem mu cios mieczem. Felix klasnął, dając znak przerwania starcia.
– Bardzo dobrze. Byłeś słabiej skoncentrowany niż zwykle, Hadrianie, ale w końcu go trafiłeś.
– Dwa razy – stwierdził Crispin, rozcierając ucho i próbując podnieść się z podłogi. – Do licha, to boli. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale ją odtrącił. Jęknął, gdy wstawał.
Felix odczekał chwilę, po czym ustawił nas ponownie.
– Allez! – Jego miecz stuknął o drewnianą podłogę, a my wznowiliśmy walkę.
Gdy Crispin zaszarżował, przemknąłem obrotem w prawo, żeby odeprzeć jego atak paradą, gdy będzie mnie mijał. Zacisnąłem zęby i zawirowałem – zbyt późno – aby uderzyć go w plecy. Posłyszałem, jak Felix wciągnął powietrze przez zęby.
Crispin zawirował dziko, biorąc zamach szerokim łukiem, aby powiększyć przestrzeń między nami. Opuściłem miecz nisko i zrobiłem wypad. Crispin zbił mój miecz w dół i zaatakował cięciem mój prawy bark. Zdołałem wykręcić nadgarstek i sparować cios, związując miecz Crispina z moim. Utrzymał broń, ale musiał się obrócić, odsłaniając plecy.
– Crispin! – Kasztelan aż spurpurowiał. – Co ty, do licha, wyprawiasz?
Siła głosu Felixa zatrzymała na moment Crispina, a wtedy ja rąbnąłem go z rozmachem w brzuch. Brat jęknął, patrząc na mnie zdumiony spod gęstych brwi. Kasztelan wkroczył do kręgu i wbił czarne oczy w Crispina.
– Jakiej części polecenia „zacieśnić formę” nie rozumiesz?
– Rozproszyłeś mnie! – Głos Crispina zabrzmiał nieprzyjemnie ostro. – Właśnie się uwalniałem.
– Miałeś miecz! – Sir Felix potrząsnął otwartymi dłońmi przed sobą. – Miałeś drugą rękę! Jeszcze raz.
Crispin rzucił się naprzód, oburącz unosząc miecz wysoko. Zrobiłem szybki obrót w prawo i uderzyłem w lewo, aby zablokować szalone uderzenie mego brata. Potem wyprowadziłem cięcie, mierząc w plecy Crispina, ale on obrócił się i zatrzymał moją ripostę paradą. Oczy mu pałały, wyszczerzył zęby. Zbił w bok mój miecz i uderzył mnie barkiem, kucając, aby tym skuteczniej podbić mnie w górę i wyrzucić z kręgu. Rąbnąłem o podłogę tak mocno, że straciłem oddech. Nade mną stanął Crispin – sześć stóp wściekłych mięśni obleczonych w czerń.
– Masz szczęście, bracie. – Jego grube wargi rozciągnęły się w dziwacznym uśmiechu.
Kopnął mnie w żebra, a ja skrzywiłem się z bólu, próbując złapać oddech. Ignorowałem go, gdy ciągnął dalej, opowiadając, że gdybym walczył fair, to nigdy bym go nie uderzył. Nie zauważyłem, czy sir Felix powiedział cokolwiek. Crispin stał blisko, górując nade mną. Skończył gadać i odwrócił się, żeby odejść. Zahaczyłem stopą o jego nogę w kostce i pociągnąłem. Potoczył się na podłogę i wylądował twarzą na krawędzi szermierczego kręgu. W sekundę byłem na nogach i złapałem swój miecz. Postawiłem bosą stopę na plecach Crispina i stuknąłem w bok jego czaszki krawędzią ćwiczebnego ostrza.
– Dość – warknął sir Felix. – Jeszcze raz.