Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 15
ROZDZIAŁ 12
BRZYDOTA ŚWIATA
ОглавлениеNie miałem pojęcia, jak wyrwać się poza nasz świat. Myślałem w roztargnieniu o tym, żeby zaciągnąć się na jakiś statek handlowy i dostać się na Teukros albo Syracuse, w każdym razie gdzieś, gdzie jest przyzwoite athenaeum. Ale nie byłem kosmicznym żeglarzem ani nie posiadałem żadnych szczególnych umiejętności, żeby zatrudnienie mnie było atrakcyjne dla jakiegokolwiek kapitana. Poza tym coś takiego bez cienia wątpliwości wymagałoby przeskanowania mojej krwi, co natychmiast ujawniłoby moje wysokie pochodzenie i zaalarmowało biuro ojca. Każdy pasażerski liniowiec również wymagałby takiego skanowania, co wiązało się z polityką zapobiegania ucieczkom przywiązanych do planety chłopów pańszczyźnianych.
Tak więc logika podpowiadała mniej skrupulatną kastę biznesmenów, choć tak czy inaczej ostrożność nakazywała mieć się na baczności.
Ale czy miałem wybór?
Będąc tak młody i niedoświadczony, żywiłem wcześniej dziecinną nadzieję, że Kyra zechce ze mną poflirtować czy nawet odbyć schadzkę. W moim długim życiu znałem wielu palatynów, mężczyzn i kobiet, którzy w ten sposób wykorzystywali swoich podwładnych. Są słowa na ich określenie, ale żadne z nich nie stosuje się do mnie. W swej niewinności myślałem, że jestem inny. Nie sądziłem ani przez chwilę, że wcale tak nie jest. Żadne pokłady uczciwości i szczerych intencji z mojej strony nie zdołałyby zniwelować przepaści między Kyrą a mną, a gdyby mi uległa, to nie z pożądania, tylko z obowiązku albo, co gorsza, ze strachu. Popełniłem poważny błąd i byłem, choćby tylko przez chwilę i wbrew swoim intencjom, najgorszym typem mężczyzny, który prawie nie jest mężczyzną.
Tak więc zacząłem się przed nią ukrywać, podobnie jak przed większością mieszkańców zamku, z wyjątkiem moich nauczycieli. Tor Alma przed moim wyjazdem zaaplikowała mi cały zestaw zabiegów, poddając mój i tak bardzo silny układ immunologiczny serii niewielkich ulepszeń mających ochronić moje komórki przed patogenami spoza naszego świata oraz przed subtelnym promieniowaniem, które występuje nawet w najspokojniejszych rejonach kosmosu. Sir Felix zakończył nasze szermiercze treningi na miesiąc przed moim odlotem, kiedy ogłoszono, że udam się najpierw do Haspidy i spędzę tydzień z matką w jej letnim pałacu. No i oczywiście był jeszcze Gibson i nasze niekończące się spacery po zamkowych terenach.
– Piraci to okropny pomysł! – powiedział Gibson, stękając, gdy pomagałem mu wspiąć się po schodach do skalnego ogródka przy jego klasztorze. – A przynajmniej wynajmowanie ich w jakiejś bocznej uliczce. Oni nie są… najbardziej godni zaufania, wiesz?
Zbyłem to wzruszeniem ramion i pozwoliłem scholiaście oprzeć się na mnie, gdy przechodziliśmy przez dziedziniec, uważając, aby nas nie podsłuchano. Mówiliśmy po jaddyjsku, w którym śpiewne sylaby następowały po sobie jak jakaś szalona poezja w takim tempie, że nawet uważny słuchacz mógł nie zrozumieć siedmiu słów na dziesięć.
– Nie potrafię myśleć o niczym innym – powiedziałem, obracając się lekko w bok, żeby spojrzeć na starca i mówić bardziej bezpośrednio do jego słabo słyszących uszu.
– Być może nie będziesz musiał – odparł, po czym przyłożył sękaty palec do ust na znak milczenia, gdy z naprzeciwka nadeszło trzech służących w ciemnoczerwonych uniformach domowej służby sprzątającej.
Jeden z mężczyzn ukłonił się na mój widok, a ja posłałem im blady uśmiech i machnąłem ręką, żeby szli dalej. Zachowaliśmy milczenie do chwili, gdy znaleźliśmy się pod kolumnadą, której wewnętrzne filary były obrośnięte bluszczem tak ciemnym, że prawie granatowym. Niespokojnie powiodłem spojrzeniem po wścibskich małych kamerach pod sklepieniem, ukrytych, ale niezupełnie zamaskowanych przez profile gzymsów. W ten sposób dotarliśmy do ogrodu ze sztucznie formowaną roślinnością. Krzewy, fantastycznie przycięte w sylwetki ludzi i smoków, wydawały się niemal czarne w srebrzystym świetle słońca.
Wciąż trzymając się jaddyjskiego, spytałem:
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że być może nie będę musiał?
Gibson pokręcił głową i podkasał swoją ciężką zieloną szatę, aby nie przydepnąć jej na stopniach, gdy dotarliśmy do wewnętrznych schodów prowadzących w górę do przejścia w ścianie i do jednego z licznych zamkowych mostków.
– Jeszcze nie. Zaczekaj. – A potem: – Czy jesteś już gotów do wyjazdu?
– Skończyłem pakowanie. Mniej więcej. Nie bardzo wiem, co jeszcze zabrać. Nieważne, co się zdarzy, nie spodziewam się, żebym mógł posiadać zbyt wiele. – Nie wspomniałem o dwudziestu tysiącach marek na uniwersalnej karcie. – Nie mogę stąd zabrać niczego, czy tak?
Gibson przystanął na chwilę, żeby złapać oddech, po czym machnął na mnie, żebyśmy szli dalej.
– Zakon pozwala, o ile dobrze pamiętam, mieć jeden kufer osobistych rzeczy. Czy nie było tego w instrukcji, którą przekazał ci ojciec?
Otworzyłem szeroko oczy. Nie czytałem jej. Myślałem, że od członka Zakonu będzie się oczekiwać, że porzuci wszystko, co posiada, więc nie poczyniłem żadnych większych przygotowań.
W końcu się przyznałem.
– Przepraszam. Nie przeczytałem jej.
Gibson popatrzył na mnie długo i surowo, a potem przeszedł z jaddyjskiego na klasyczny angielski.
– Lepiej o to zadbaj. – Uniósł brwi w sposób, który mówił wyraźnie: albo ludzie zaczną zadawać pytania.
Gibson ruszył dalej i przeszliśmy obok dwójki peltastów z błyszczącymi w słońcu lancami. Zasalutowali, kiedy ich mijaliśmy, po czym skierowali się do zewnętrznej wieży ze spiralną klatką schodową prowadzącą na mur chroniący zamek od strony morza.
Widząc morze, ludzie myślą, że to woda przede wszystkim przyciąga ich uwagę i każe im marzyć o morskich podróżach, dalekich i nieznanych krajach. Mylą się. Najważniejszym aktorem morskiej sceny nie jest woda, lecz wiatr. Uderzyło mnie to po raz pierwszy w pełni, gdy wspięliśmy się na ogromny, prawie półkolisty łuk muru z czarnego kamienia, który stanowił najbardziej na wschód wysuniętą część Diablej Siedziby. Choć czasy oblężeń skończyły się na długo przed upadkiem Ziemi, moi przodkowie wznieśli ten gigantyczny mur, jakby mieli się bronić przed inwazją armady. Szańce najeżone były trójkątnymi merlonami, tworzącymi jakby zęby piły, a pomiędzy nimi nawet niski mężczyzna mógł wyjrzeć i zobaczyć stalowoszare fale tłukące o podnóże klifu.
Wciągnąłem do płuc głęboki haust powietrza i westchnąłem, po czym po raz pierwszy tego dnia odezwałem się w standardowym języku:
– Chciałbym, żeby było już po wszystkim, Gibsonie.
Czując się tu bezpieczniej niż w innych częściach zamku, Gibson dostosował się do mojego standardowego, choć tylko na chwilę.
– Rozumiem ten szczególny ból. Okresy zmian mogą być trudne, ale zawierają w sobie największą sposobność do rozwoju, jak mi się wydaje. Stawisz czoło temu, co nadejdzie…
– Albo nie stawię – wtrąciłem.
Scholiasta prychnął i pozwolił mi poprowadzić się wzdłuż łuku muru do sękatego palucha Wieży Sabiny, widocznego w odległości mili od klasztoru scholiastów i niżej położonych ogrodów. Po chwili tej wędrówki Gibson znów w klasycznym angielskim szepnął cicho:
– Strach jest trucizną, chłopcze.
– Kolejny aforyzm? – Uśmiechnąłem się swoim najlepszym półuśmiechem Marlowe’a.
– No cóż… tak – burknął Gibson – ale ma tu zastosowanie.
– Czy oni tak zawsze? – Zastanowiłem się, uwalniając się z uchwytu starego scholiasty i przechodząc na lothriadzki, gdy znów minął nas patrol, choć ta część naszej wymiany zdań była zupełnie niewinna. Mieliśmy w zwyczaju zmieniać języki podczas rozmowy, poruszając się między standardowym, lothriadzkim, jaddyjskim i klasycznym angielskim, czasem dodając do nich mieszane języki Demarchii. Okazjonalnie zdarzało się nam też przechodzić na język cielciński, którym, nawet w tamtych wczesnych latach, władałem całkiem biegle. Rezerwowaliśmy go sobie jednak na bardziej prywatne lekcje, gdyby coś związanego z ksenobitycznymi Bladawcami mogło przyciągnąć uwagę jakiegoś fanatycznego zwolennika Zakonu.
– Na Teukros jest znacznie cieplej niż tutaj – powiedział Gibson, dostosowując się do mojego lothriadzkiego. – Masa komet w tym systemie nie była wystarczająca, żeby stworzyć trwały cykl wodny podczas terraformacji. Osadnicy używają tam piaskowego planktonu, żeby regulować powietrze, bo letnie temperatury na powierzchni są na tyle wysokie, że delikatniejsza flora uległaby spaleniu. – Tu przeszedł znów na klasyczny angielski i dodał: – Będziesz mógł porzucić te swoje śmieszne żakiety.
Owinąłem się szczelniej jednym z nich i wtuliłem twarz w wysoki kołnierz.
– Myślę, że ten sobie zostawię. – Prawda była taka, że wiedziałem, iż niebawem się rozstanę z moją garderobą i będę nosił albo piaskowo-biały kolor zakonny, albo zielony scholiastów. – Ale założę się, że kiedy znowu się spotkamy, będę ubrany w zieleń, jak ty.
– Już się nie spotkamy.
Nie powiedział tego z okrucieństwa. Dla scholiasty było to zwykłe stwierdzenie faktu. Uderzyło mnie jednak z taką siłą jak razy ojca i nie odpowiedziałem, potrzebując trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę żadnego z tych ludzi. Imperium było rozległe, a ludzkie uniwersum jeszcze większe, a ja będę podróżował przez tę pustkę, zamrożony w fudze, przez długie lata. Zostawię ich wszystkich za sobą.
W tę ciszę Gibson wtrącił magiczne słowa.
– Napisałem list polecający.
Natychmiast się rozpromieniłem.
– Naprawdę? – Musiałem jednak ukryć swoją radość pod pozorną apatią, jak robił to Gibson, aby nic się nie wydało.
– Do tego kilka pomysłów, jak się wydostać poza nasz świat. Nie należy do nich stawianie na wspaniałomyślność piratów. – Starzec przyciągnął podbródek do piersi i postąpił krok, by stanąć w cieniu jednego z ogromnych merlonów, i wyglądał nagle jak wielka sowa o zielonym upierzeniu, a jego szata łopotała na wietrze. Dłonie wsunął w obszerne rękawy i obracał w nich coś. – Czy wiesz, mój chłopcze, że żyjemy w naprawdę pięknym świecie?
Nie było to pytanie, jakiego można by się spodziewać po scholiaście, nawet tak ludzkim jak Gibson z Syracuse, więc zatrzymałem się i obróciłem, by na niego spojrzeć. Pod jego oczami widniały ciemne kręgi, a przygarbione plecy uginały się jak pod wielkim brzemieniem. Sprawiał wrażenie postarzałego Atlasa u schyłku życia, zbliżającego się do końca swej heroicznej pracy polegającej na dźwiganiu ciężaru świata. Pokonując zaskoczenie i smutek sprzed paru chwil, odparłem:
– Tak, myślę, że tak.
Gibson uśmiechnął się uśmiechem delikatnym jak babie lato w jasnym świetle.
– Nie zabrzmiało to, jakbyś był o tym przekonany.
Mimo woli odwróciłem się i spojrzałem na budowlę z czarnego granitu i szkła, w której znajdowały się Wielki Stołp i bastion mego domu. To samo światło, które srebrzyło powierzchnię morza jak lustro, nie było dość silne, by rozświetlić zamek moich praojców, który, choć mieliśmy słoneczny dzień, zdawał się spowity jakimś chmurnym cieniem. Usłyszałem śmiech scholiasty.
– Chyba mi nie uwierzysz, ale wcale tego nie widzisz.
Wiedziałem, że ma na myśli ocean.
– Widzę.
– Kwatz – rzucił scholiasta, zwracając mi uwagę. – Ty tylko patrzysz. Ale nie widzisz.
Rozejrzałem się.
Ocean wyglądał tak, jak już powiedziałem: połać lekko pomarszczonego szkła z ołowianym, płomiennym połyskiem przy brzegu. Wietrzne Wyspy były o tej porze i z tej wysokości niewidoczne, a kilka chmur rzucało na morze głębokie cienie, zmieniając srebrzystą wodę w czerń, która przypominała otchłań kosmosu. Gibson miał rację. To było piękne.
– Pomimo tego, co dzieje się tam, wokół tych dalekich słońc – wygłosił Gibson monotonnym głosem, wciąż trzymając dłonie w długich rękawach swej szaty – i pomimo całej tej brzydoty, Hadrianie, świat jest piękny. – Wysunął dłonie z rękawów, w jednej trzymał małą, oprawną w brązową skórę książeczkę. – Trzymaj ją mocno. – Odetchnął głęboko. – Ostatnia lekcja, zanim odlecisz.
– Gibsonie? – Przyjąłem książeczkę i głośno przeczytałem tytuł: – Król o dziesięciu tysiącach oczu? Kharn Sagara? Otworzyłem okładkę i przewróciłem kilka kartek aż do pierwszej strony tekstu. Wepchnięta ciasno aż po grzbiet tkwiła tam mała koperta w kolorze złamanej bieli. List, który Gibson na moją prośbę napisał do scholiastów. Prędko zamknąłem książeczkę, lękając się, że wyposażony w kamerę dron może w każdej chwili przelecieć nad naszymi głowami, choć niebo było czyste, tylko w oddali krążyło stado mew. – Król piratów? Gibsonie, to powieść!
Podniósł dłoń, żeby mnie uspokoić.
– Po prostu taki podarunek od starca, w porządku? – Wzniesioną dłonią wykonał niedbały gest. – A teraz posłuchaj. To lekcja, której żaden prymas z kolegium cię nie nauczy ani żaden anagnosta Zakonu, jeśli w ogóle można tego nauczyć. – Znów się obrócił i spojrzał na morze. – Najłagodniejszą drogą świata jest ocean. Zapytaj każdego żeglarza, a powie ci, co mam na myśli. Nawet gdy staje się najgwałtowniejszy, Hadrianie… skupiaj się na jego pięknie. Brzydota świata uderzy w ciebie ze wszystkich stron. Nie da się tego uniknąć. Żadne szkolenie tego nie zmieni. – Byłem tak zachwycony, słuchając logika tej miary co Gibson mówiącego w taki sposób, że nie mogłem odgadnąć, co miał na myśli, gdy wspomniał o brzydocie świata. Teraz się zastanawiam, czy już wówczas wiedział, co tamten dzień chowa jeszcze dla nas w zanadrzu i jak prędko but opadnie, podobnie jak opadł na twarz tego biednego niewolnika podczas Kolosso. – W większości miejsc w galaktyce nie dzieje się nic. Natura rzeczy jest spokojna i w tym tkwi potęga. – Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale obeszło się bez tego, gdyż Gibson zamknął temat, mówiąc: – Postąpisz dobrze, cokolwiek zrobisz.
Wsunąłem książkę pod pachę, po czym wiedziony nagłym impulsem znów uściskałem tego starego człowieka, który był dla mnie lepszy niż ojciec.
– Dziękuję, Gibsonie.
– Myślę, że żadnemu z nas nie sprawisz zawodu. – Wydałem z głębi siebie słaby odgłos protestu, ale gdy spróbowałem zdobyć się na jakieś słowa, Gibson dodał: – Swoim rodzicom też nie. Dowiedzą się, kiedy już cię tu nie będzie.
– Nie jestem tego taki pewien. – Wypuściłem starca z objęć. Miałem dwa tygodnie na poczynienie przygotowań, na pożegnania. Jednakże poza Gibsonem nie było chyba nikogo wartego pożegnań.
Uśmiechnął się, ukazując równy rząd małych białych zębów.
– Nikt nigdy nie ma pewności.
Czy była to tylko gra mojej wyobraźni? A może jakiś psikus srebrzystego światła? Miałem wrażenie, że na twarz scholiasty padł cień, jakby słońce schowało się za chmurą. Kiedy wspominam Gibsona, to widzę go takim, jaki był w tamtym momencie: przygarbiony, targany wiatrem, stojący przy parapecie muru obronnego, skurczony i smutny. Stary człowiek wsparty na lasce. Wspominanie go w jakimkolwiek innym świetle niż światło tamtego pięknego dnia zdaje się swoistym bluźnierstwem, jakby wszystkie nasze pozostałe dni były brzydkie.