Читать книгу Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów - Dmitrij Mereżkowski - Страница 6
KSIĘGA I
Biała diablica
(1494)
VI
ОглавлениеRozbrzmiały dzwony w kościółku miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej jak skarga lub okrzyk oburzenia.
– Chryste, zmiłuj się nade mną! – zawołał Grillo, chwytając się za głowę. – Widzicie ten tłum na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!
W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. Nie były to jednak owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.
Beltraffio, pomimo zachwytu dla bogini, zwrócił uwagę na twarz jednego męża z orszaku. Nieznajomy zeskoczył z konia i oglądał posąg ciekawie, ale spokojnie.
– Wiecie, co mi na myśl przychodzi – rzekł Cipriota po chwili namysłu – moja willa jest nieopodal; drzwi okute, wytrzymają najsilniejszy atak. Wenus będzie bezpieczna pod ich osłoną.
– Prawda! – zawołał Grillo uszczęśliwiony. – No, bracia, dalejże, podnieście ją w górę!
Wydobyto posąg szczęśliwie. Zaledwie robotnicy przestąpili próg domu, na szczycie wzgórza, za młynem zarysowała się groźna postać ojca Faustyna, z rękoma wzniesionymi ku niebu.
Cały parter willi był niezamieszkany. Olbrzymia sala sklepiona służyła za skład narzędzi rolniczych. W rogu leżał stos słomy. Na tej skromnej, wiejskiej podściółce złożono grecką boginię.
Tymczasem rozległy się okrzyki; szturmowano drzwi pięściami.
– Otwierajcie! – wołał ojciec Faustyn. – Zaklinam was w imię Boga. Otwierajcie i pozwólcie nam zabrać bałwana, któregoście wygrzebali na starym cmentarzu.
Cipriota Bonnacorsi postanowił użyć wojennego fortelu i głosem spokojnym, dobitnym zawołał:
– Strzeżcie się! Wezwałem komendanta gwardii z Florencji. Za dwie godziny przybędzie tu oddział konnicy. Nikt nie przekroczy tego progu bezkarnie.
– Wybijcie drzwi! – komenderował proboszcz. – Nie bójcie się! Bóg z nami! – Porwał siekierę z rąk starca o twarzy łagodnej i smutnej i uderzał z całej siły.
Ale tłum nie poszedł za jego przykładem. Wielu już uciekało, w obawie przed gwardią miejską.
– Każdy może kopać na swoim gruncie – mówili jedni.
– Gwardia za pasem! – szeptali drudzy.
Tymczasem Giovanni wpatrywał się wciąż w marmurowe kształty bogini.
Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.
I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.
Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, goniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.
„Co on robi? Kto to taki?” – myślał Giovanni, patrząc na nieznajomego ze zdziwieniem.
Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.
– Zdrajcy! – wołał proboszcz. – Boicie się policjantów, a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem ani pasterzem dusz waszych.
Wśród ciszy zalegającej salę Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:
– Szukacie proporcji. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je sercem.
Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.
– Panie – szepnął Giovanni na ucho starca – panie, jak się ten człowiek nazywa?
– Jak to! Nie poznałeś go? – rzekł, odwracając się, Merula. – Toż to twój ukochany. To mistrz Leonardo da Vinci.
Przedstawił Giovanniego malarzowi.