Читать книгу Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów - Dmitrij Mereżkowski - Страница 8
KSIĘGA I
Biała diablica
(1494)
VIII
ОглавлениеBeltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej głosić kazanie brat Savonarola.
Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyźni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckimi ostrołukami świątyni panował mrok jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.
Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.
Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.
– Idzie! Idzie! Idzie! – podawano sobie z ust do ust.
Giovanni ujrzał wstępującego na ambonę zakonnika w dominikańskim habicie. Przepasany był powrozem. Twarz miał żółtą, jak wosk, usta wydatne, mięsiste, nos krogulczy i niskie czoło. Lewą rękę opuścił na poręcz ambony, prawą podniósł.
Milczał, wodząc po tłumie bystrym wzrokiem. Zaległa cisza tak wielka, że było słychać tętno serc.
Oczy mnicha nabierały blasku, iskrzyły się jak rozpalone węgle. Kaznodzieja milczał, wyczekiwanie stało się torturą.
Jeszcze chwila, a z tysiąca piersi padnie jeden okrzyk przerażenia.
Nagle wśród grobowej ciszy zagrzmiał głos piorunujący:
Ecco ego adduco aquas super terram! 4
Dreszcz zgrozy przebiegł po słuchaczach. Zjeżyły im się włosy. Giovanni zbladł śmiertelnie, zdało mu się, że ziemia drży pod nim, że za chwilę runą sklepienia katedry. Opasły kotlarz, stojący obok niego, drżał jak liść i dzwonił zębami. Za nim mężczyzna wysoki, o twarzy bladej, wsunął głowę między ramiona, jak gdyby dostał po niej obuchem; twarz mu się zmarszczyła, przymknął oczy.
Strach ogarnął tłumy, Giovanni słuchał, nie rozumiejąc wiele. Dochodziły go urywki słów:
– Patrzcie! Widzicie! Pociemniało już niebo. Słońce oblekło się purpurą, we krwi zastygło. Uciekajcie! Spadnie na was deszcz ognisty, spadnie grad kamieni i skał rozżarzonych. Fuge, o Sion, quae habitas apud filiam Babylonis!… O! Włochy, spływać na was będą kary za karami. Po głodzie przyjdzie wojna, po wojnie – zaraza morowa. Zewsząd kary!
Nie starczy żywych dla grzebania umarłych. Grabarze będą biegali po ulicach, od domu do domu, pytając: „Gdzie trupy?”. I brać je będą na wozy, i utworzą z nich stosy, a potem je spalą.
O Florencjo, o Rzymie o Włochy! Minęły już czasy uczt i wesela! Wybiła dla was godzina śmierci. Bóg mi świadkiem, że chciałem słowami moimi podtrzymać te ruiny. Ale już nie mogę, sił mi braknie. Nic mi już nie pozostaje, jak zalać się łzami. Litości, Panie, litości! O mój biedny ludzie! O Florencjo! – Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.
Savonarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana, wybuchnął płaczem.
Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk oceanu.
Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:
– Misericordia!5
A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:
– Misericordia! Misericordia!
Dokoła Giovaniego wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie własne grzechy, wszak chciał opuścić ojca Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie własny zachwyt dla Białej Diablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:
– Zgrzeszyłem w obliczu Twoim, przebacz mi, o Boże!
W chwili tej, podnosząc twarz łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawej ręce trzymał swój nieodstępny zeszyt – ręką lewą, bo był mańkutem – rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.
On jeden w tłumie pozostał obojętny i chłodny. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy wyschły od razu na policzkach Giovanniego, modlitwa zamarła na ustach.
Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.
Nie była to twarz Savonaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacji.
Giovanni przypomniał sobie słowa, które słyszał w ustach malarza, gdy wracali razem z Florencji: L’ingegno del pittore vuol essere a similitudine dello specchio. Dusza malarza powinna być jako zwierciadło, odtwarzające wszystkie przedmioty, wszystkie poruszenia, wszystkie barwy, z zachowaniem własnej przejrzystości niewzruszonej. Uczeń fra Benedetta podniósł oczy na Leonarda i uczuł, że choćby miał zgubić duszę, choćby Leonardo był istotnie poplecznikiem Antychrysta, on, Giovanni, pójdzie za nim, bo pójść musi.
4
(łac.) Oto spuszczam wodę na ziemię.
5
(łac.) Miłosierdzia!