Читать книгу Dziennik - Jerzy Pilch - Страница 18
18 stycznia 2010
ОглавлениеZ regularnym chodzeniem do kina fiasko zupełne, a nawet gorzej. W weekend podeszliśmy do twórczości filmowej z systematycznością patologiczną: w piątek Rewers, w sobotę Biała wstążka, w niedzielę Avatar.
Pierwszy utwór frapujący z bezliku powodów, od wzruszającego faktu, że akcja toczy się w roku 1952 poczynając, na konsekwentnie utrzymanej tonacji kończąc. Jest wprawdzie w tej brawurowej historii jakieś potknięcie czysto techniczne, które powoduje, że pomyślana jako jedna z mocniejszych, a może nawet najmocniejsza scena imprezy z trupem w kadzi nie ma takiego napięcia ani takiej komiczności, jakie mieć powinna, ale to detal. Daj Panie Boże takie jednym ruchem dźwigni usuwalne usterki – powszechny podziw podzielam bez zastrzeżeń i wyrażam (tak jest: zrzędliwą) nadzieję, że tak świetny debiut nie stanie się ciężarem, że tak wysoko ustawioną poprzeczkę młody reżyser w następnych dziełach będzie pokonywał łatwo i z pozwalającym dalej ją podnosić zapasem. Generalnie sytuację ma trudną – fantastyczny debiut jest wielkim darem, ale jest też jedną z najniebezpieczniejszych rzeczy, jakie mogą się zdarzyć w sztuce. Nieraz dalsza twórczość jest ściganiem samego siebie, z natury rzeczy wyścig to trudny, ale przez wielkich zawodników do wygrania, wystarczy ta właśnie bagatela: Wielkość.
Powszechnego natomiast zachwytu dla rzekomej głębi Białej wstążki nie podzielam najmniej z trzech powodów: po pierwsze teza tego utworu (wbrew przypisywanym mu wieloznacznościom) jest nachalnie widoczna. Po drugie brzmi ona, że źle traktowane dzieci źle będą otaczający świat traktować – przy najlepszej woli nie jest to myśl nadmierną świeżością tchnąca. Aby było jasne: nie domagam się żadnej „nowości”, „oryginalności”, o „rewolucyjności” nie wspominając! Proszę bardzo – powtarzanie nie jest złe; niektórzy powiadają (nie bez racji), że wszystko jest powtórką. Język wszakże musi być inny, powtarzać można, ale innymi sposobami, a tu jest i w tej materii powtórka, słowem – i to jest po trzecie – obrazy i ujęcia piękne i można by je z grzybkami podać, gdyby niejaki Ingmar Bergman wcześniej takich rzeczy nie uczynił.
Wtórność wyłazi zwłaszcza z dławiąco szczelnej powagi utworu. Miałem o tym rozmowę ze Zbyszkiem Mentzlem; nie pierwszy raz myślimy podobnie. Bergman, tragik i pesymista, jakich mało w dziejach – w największych swych arcydziełach nie bał się śmiechu i wychodziła mu pełnia świata. Austriak pilnuje śmiertelnej aury, jakby się bał, że kara, jaką wymierza światu, nie będzie dość dotkliwa – w efekcie ani kara, ani dotkliwa.
„Dałem Bogu szansę, by mnie zabił” – mówi w filmie kroczące nad przepaścią (niekoniecznie pascalowską) dziecko i – jakkolwiek to brzmi – jest to wątek do pociągnięcia. Może nawet w tym miejscu powinno być źródło energii utworu – zaniechana ta „szansa” została. Film niby czarno-biały, w istocie szary. Pełen powagi autor poważne filmy oglądał, poważne książki czytał – we Wstążce tylko ich form używa. Tym większy mój kłopot, że z wrodzoną przychylnością reaguję na protestanckie klimaty i wszystkie „straszne czwartki w domach pastorów” mają u mnie w zaraniu dodatkowe punkty. Haneke daje pretekst wyłącznie do negatywnego namysłu, w jego obrazie jak na dłoni wychodzi stereotyp surowości obecny w większości dzieł opiewających rzeczywistość protestancką. Rzecz jasna, że surowe zimy i surowi pastorzy rządzą ewangelickimi krainami – tym bardziej pora na luterską komedię. Nie tylko z woli uzupełnienia braku siedzę nad Wieloma demonami.