Читать книгу Dziennik - Jerzy Pilch - Страница 21

21 stycznia 2010

Оглавление

Swoją drogą: wczoraj wyszedłem na miasto w dwu różnych butach. Przypadek? Początek? A może już środek?

Fakt faktem: czułem się niespecjalnie, kończyny fruwały – niczym Duch Święty – kędy chciały. Zamiary trzeba było miarkować. Ryszard Krynicki wydał wybór wierszy, wieczorem wybierałem się na urządzane z tej okazji spotkanie z autorem w Czułym Barbarzyńcy, teraz z brawurowych planów nici. Wiedziałem, że na taką odległość za żadne skarby nie dam rady dotrzeć, ale na Boga! – po gazety chyba się doczołgam? Było marnie, ale w końcu bywało daleko gorzej. Zwłaszcza w poprzednich wcieleniach. Poza tym, jak mawiali mój stary i król Salomon: „Kto siebie pokona, więcej uczyni niż ten, co miasta dobywa”.

Z najwyższym trudem parę rachitycznych linijek wydusiłem, zamknąłem laptop i od razu nagroda za wytrwałość: udało mi się nie tylko po gazety wyskoczyć, ale i gorącą czekoladę w kawiarni szarpnąć! Mało tego! Jeszcze po drodze w zaprzyjaźnionym kiosku karton coraz trudniej dostępnych gauloise’ów nabyłem! Nigdy nie były to papierosy zbyt rozlegle na ziemiach polskich obecne, tu i ówdzie jednak się trafiały. Obecnie nikną w oczach. Nie tylko wielkie represje, czystki, przesiedlenia, wypędzenia i wszelkie możliwe (tak jest, nie ma co owijać w bawełnę – łącznie z fizycznymi) eksterminacje palaczy czekają – wybrane marki już teraz sprząta im się sprzed nosa. Nie dziwota, że każda zdobycz się liczy.

Jak przed nadciągającym kataklizmem: gromadzę zapasy, wyznaczam szlaki ewakuacyjne, typuję miejsca, w których będzie można się schronić – ma to swoje plusy. Peerelowski atawizm bydlęcego szczęścia, kiedy się udało coś upragnionego zdobyć, odżywa z całą mocą – niosę karton gauloise’ów „spod lady” i jestem co najmniej tak szczęśliwy jak w stanie wojennym.

W sumie dzień udany, a nawet przyjemny. Wracałem do domu może nie na skrzydłach, ale w całkiem dobrej formie. Rozważałem nawet, czyby jednak nie pojechać do Czułego Barbarzyńcy, ale po namyśle zdecydowałem, że dla z wolna odzyskiwanej równowagi korzystniej będzie zostać w domu. Tym więcej, że o 20.30 zaczynała się transmisja meczu Polska – Szwecja.

Przedwczesne wasze śmiechy! Szczypiorniaka owszem lubię, ale jakaś królewska moja dyscyplina to nie jest, a już myśl, by tę akurat grę w jakimkolwiek wymiarze porównywać czy wręcz przedkładać nad wielkie wiersze Krynia, a zwłaszcza nad ich narkotycznie zniewalające czytanie przez autora, nawet przez łeb mi nie przeszła. (Co innego futbol – z jego nawet nikczemną ligową postacią każda literatura przegrywa).

Słowem, myśli płaskiej nie miałem, ale miałem dojmujące przeczucie, że mecz wygrają nasi – na skołatane nerwy to jest bezpieczniejsze od głębokich wzruszeń. Wiem, co mówię – praktycznie przestałem słuchać muzyki, nawet Bacha już nie puszczam, bo rozstraja do szczętu.

Wracam przeto bezpiecznie do siebie, otwieram drzwi, zapalam światło i widzę rzecz bardzo dziwną: jeden mianowicie z pary zimowych butów, które mam na nogach, nonszalancko stoi w przedpokoju. Co więcej, obok jednego z pary zimowych butów, które mam na nogach, stoi jeden z pary lekkich półbutów, które przed wyjściem zdjąłem i które zaraz – zdjąwszy wpierw, ma się rozumieć, parę zimowych – obuję. Tak jest, nie mam zamiaru nikogo ekscytować, ale po domu chodzę w butach, nie mam żadnych „pantofli”, o jakichś bez pawia niewymawialnych „kapciach” nie wspominając. (Pamiętacie schwytanie Saddama Husajna? Pamiętacie brudnozielone „paputki” przy wyrku dyktatora? Kto ma takie „kapcie”, w jeden tylko sposób może skończyć).

Kieruję stężały wzrok ku stopom. Sytuacja, jak się domyślacie, analogiczna: jeden taki, drugi taki; jeden zimowy, drugi letni; jeden półbut, drugi wysoki; jeden skóra, drugi nubuk; jeden w stylu adidasa, drugi kamasza – oba na szczęście czarne. Oba na zgubę na moich nogach.

Dziennik

Подняться наверх