Читать книгу Dziennik - Jerzy Pilch - Страница 4
21 grudnia 2009
ОглавлениеW Wiśle jak Pan Bóg przykazał: minus czternaście stopni mrozu, plus czternaście centymetrów śniegu. Można powiedzieć: zatrważająca luterska równowaga. W dzisiejszych czasach mało co poza meteorologią Panu Bogu zostało. Ileż ja się nasłuchałem tutejszych opowieści o ulewach cudownie zatrzymanych tuż przed początkiem nabożeństwa na wolnym powietrzu albo o gradobiciu, które czekało, aż ostatni wierny wejdzie do kościoła, albo o śnieżycach, które wszystko, z wyjątkiem naszych ścieżek, zasypały. Dziesiątki przypowieści, osobne ewangelie, bezlik apokryfów. Protestanckich, ma się rozumieć, one Panu specjalnie miłe. Braci katolików On też wysłuchuje, ale mniej uważnie. Nawet jak na najwyższym szczeblu modły o deszcz czy choćby o orzeźwiającą mżawkę wznoszą.
Nie zaczynam od pogody, zaczynam od Pana Boga, a jak od pogody, to z powodów teologicznych. W minionym roku od narodzenia Chrystusa dwa tysiące i dziewiątym utraciłem wiarę. Jeszcze parę innych rzeczy godnych, a nawet godniejszych uwagi się zdarzyło: umarł Leszek Kołakowski, zgasła gwiazda Leo Beenhakkera, do poezji wrócił Janek Polkowski, kolejny raz przeczytałem Sklepy cynamonowe, Bouvarda i Pécucheta, Śmierć Iwana Ilicza i parę innych książek. Do bezliku dawno przeczytanych raz po raz zaglądałem, by rytualnie skonstatować, że nic a nic nie pamiętam nawet z najważniejszych. Kupiłem sporo nowych i niektóre stare i zawsze wybierałem tomy grube, a nawet opasłe.
W zdziczałych sopockich ogrodach karmiliśmy zaprzyjaźnioną sforę kotów, upadła gazeta, w której pisałem felietony, prawa ręka zaczęła wieść kompletnie samodzielne życie, mimo to, a może nawet dzięki temu z większą dokładnością ułożyłem ładnych kilkadziesiąt stron nowej prozy. Parę razy lądowałem w Krakowie, dwie, trzy podróże były zupełnie fantastyczne; poza Bachem nie słuchałem żadnej muzyki. (Dopiero koło samego Bożego Narodzenia zwabiony udziałem Magdaleny Kożeny puściłem parę razy Czech Christmas Mass Jana Jakuba Ryby – kompozytora, o którego istnieniu nie miałem, rzecz jasna, zielonego pojęcia i którego okolicznościowa prostota pasowała mi na święta. Inna rzecz: z tych samych, czyli kolędowych względów ten właśnie zachwyt nie bardzo się liczy).
Parę kryzysów miałem solidnych, euforii mniej, ale były; w sumie pół biedy – i tak w zasadzie jest już po zawodach. Z każdym otoczeniem, w którym byłem, czyli najczęściej z samym sobą, toczyłem zajadłą walkę, by do szesnastej mieć święty spokój. Udawało się rzadko – najwyraźniej jako taki słabnę, jako swój wróg krzepnę.
Polityka nie ciekawiła mnie prawie wcale, Cracovia wygrała cztery mecze z rzędu, w tym jeden z Wisłą – o Boże, jak się wtedy żyć chciało – setki, a może i tysiące mniej lub bardziej godnych odnotowania rzeczy się wydarzyło, a ja w tej lawinie, a może z dala od tej lawiny, niezauważalnie pozbyłem się P. B.
Nawet nie umiem powiedzieć, czy oko opatrzności, które od początku mi się przyglądało, zamknęło się nagle, czy powieka została opuszczona, czy przez dziesięciolecia sprawiająca najrealniejsze w świecie wrażenie fatamorgana tego oka pierzchła wreszcie, czy na tyle dorosłem, by wiadoma baśń przestała przekonywać, czy limit czasu, jaki mi dał Wiekuisty, bym weń wierzył, wyczerpał się na jednym z ostatnich zakrętów, czy ubocznym skutkiem trawiących mnie dolegliwości jest fideistyczna zatrata? Czy co? I jak?
Nie wiem, którego dnia to się zdarzyło ani o której godzinie, porę roku też określam z trudem. Jeszcze na wiosnę było jako tako, ale latem, o jesieni nie wspominając – fiasko zupełne.
Jednego upalnego i zupełnie zachwycającego dnia siedzieliśmy w Loży, przed nami tętnił swoim niepojętym rytmem rynek (krakowski rynek w czerwcu – osobna piosenka). Było harmonijnie jak nigdy. Wszystko w duszy, w sercu, w rozumie, a nawet – nie uwierzycie – w świecie zewnętrznym miałem poukładane jak się patrzy, niczego się nie bałem, nawet prawa ręka na blacie stolika była spokojna czy może skutecznie pozorowała spokój, i nagle nienowa przecież, ale tym razem przeraźliwa jak tytanowe ostrze myśl: wszystko trzeba zostawić. Prędzej czy później, ale nawet jeśli później, to i tak lada chwila. Czas teraźniejszy przestał istnieć, przyszły sypie się jak piach z wykolejonego wagonu, o przeszłości szkoda gadać – co z tego, że mam ją w głowie. Dziesięć, dwadzieścia, a może i trzydzieści lat? One już minęły. Nawet w ekspansywnie optymistycznej wersji. Nieśmiertelna linijka Bronka Maja: „Twój czas minął – już jesteś”. Jeszcze jestem? I to nie. Dziś już jestem w dniu jutrzejszym, który przelatuje jak pojutrze. Jadę ekspresem do Warszawy i zarazem siedzę w powrotnym InterCity; wstanę, zanim legnę; zamknę, zanim otworzę; wyjmę, zanim włożę; w kwietniu wigilia za pasem. Rynek zanurzony w masach upalnego powietrza, nad nimi olbrzymi kryształ mrozu, nie wisi, już spada, zanim na dobre spadnie, prawie całkiem stopnieje – z tego mam się cieszyć? No wała! Lada chwila trzeba krakowski rynek zostawić, istniał on będzie dalej, i to podobno miliardy lat (nie przesadzałbym z ekstazą, przelecą jak wszystko) istniał będzie ten największy plac Europy – ale nie moim już spojrzeniem omiatany – i nawet z osobliwą pieczołowitością rozwijane przeświadczenie, że wszyscy, co teraz przez ten rynek idą, wszyscy łącznie z końmi, psami i niemowlętami, też umrą i też przestaną się gapić – nie przynosi ulgi, a jak przynosi – to marną.