Читать книгу Poezje - Tadeusz Gajcy - Страница 6

II. Pieśń mimowolna

Оглавление

Właśnie mnie ciemność wydała nogom, u których po pięć

palców węszących boleśnie. Jednym podstępnym ukłuciem

usta rozdarła i mózg mój w białe zmieniła skiby,

w których się noc przewala zębata, ściśnięta jak pięść.

A zanim gołąb mnie odbiegł i gałąź wydarli mi ludzie

z dłoni szerokiej jak taca, abym pozostał szczęśliwy

wśród nich —

tlący na cienkiej łodydze jak lilipuci instrument

urzekł mnie ptasi skrzyp.

Nigdy nie było łaskawiej. Mąciłem spokój rzeczy

ciałem czystym jak kreda, głowę dźwigałem jak kościół,

odlot drzew żegnałem codzień nadrzeczny,

liczyłem wypluski ryb

na piasku ciężkim od ości.

Dzwony chłodziły mi szyję weselne albo żałobne,

a od tego dzwonienia las z wosku na ołtarzach

w lusterkach trzymanych przez świętych nad głową

może dla mnie powtarzał,

może dla cienia mego, który był

w fałdach mej skóry białej,

że powalony w własnych krzakach żył

zrzucę swe ciało.

Cóż, potem niebo mi obce

błyskając krawędzią gromu

zeszło po listku na którym haft —

I wzywałem donośnym głosem

obok szatan o rogach złoconych:

Ach, zatrzymaj mi, ach zatrzymaj bieg niebieskich lat!

Przypływ księżyca prowadził.

Wciąż na wieżach ludzie w wieczór

żałosnymi językami odczytywali gwiazdy, a gniew

palił im włosy w nieładzie,

bo powietrze gorące od przeczuć

tuliło się małe do pięt.

Sen mój był żółty i straszył

twarzą jak Tatar:

Przyszły

wielkie obłoki schylone nad ziemią pędzącą jak światło,

jak chrust płonęło żelazo i beton bojowych maszyn,

mosty skakały jak owce przez niebo wtopione w Wisłę,

wydęły kamienne dziewczyny usta spragnione pokarmu

i w dzbany parków jak mleko wlewał się ogień i marmur.

Napróżno człowiek z łbem sępa ręką zakwitał jak laurem;

schodziły w ziemię latarnie wciąż parskające, za nimi

wróble z ponurym wyciem, gołębie z płaczem wprost ludzkim

i było biało od planet i mroźno niczem od zimy.

Z gromnicy wysokiej jak sosna wyszedł z pętlicą na krtani

Traugutt i wargą poruszał, gestem tłumaczyć chciał;

łamał się werbel pod krokiem, a on pełen cichego kochania

wzrokiem pytał: Czy znasz ten kraj...

Nagły jaszczur w smolistej łusce

wypadł z nory pod Męką Pańską

i zanucił dziecięciu jak listek

— a tym dzieckiem pewnie byłem ja —

o jeziorze, gdzie kąpał się w blasku,

pełnym siarki, fioletu i darni —

A wciąż noce wtulone w ogromne

skrzydła —

kołysały kraj.

Ten kraj.

Dalej... Sen mnie z nóg zrzucił...

Wracałem, gdzie dym jak pies leżał

przed każdym wschodem księżyca.

— O mieście mówili, że wielkie, o wieży, że jest potężna —

Tam patrząc na lot jej zazdrośnie

znowu zacząłem swój głos

wysilać niby cięciwę, — obok złocony szatan:

Ach, jeśli nie latom niebieskim — to pozwól mojej młodości,

aby przez ciało przebrnęła i twardą zębatą noc!

Wieczność siedząca za nami ziewała szczęką czerwoną,

mały anioł po sznurze schodził ku mojej pomocy,

po pięć palców u stopy ciągle boleśnie węszących

spoczęło wreszcie. Był dzień,

w którym przy mięsie ofiarnym Kain ugodził brata,

więc kipiał wełniasty step

w gwiazdach lecących na północ.

Wtedy ostrożnie mi zdjęto głowę, przykryto całunem

i gałąź wyrosła w mej ręce, a z nią boskości mej zapach.

Poezje

Подняться наверх