Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 12
Znowu w Milatynie pod Lwowem, godzinę później
Оглавление— Spalimy wieś, jeśli dalej będziecie do nas strzelać! — Głos Jęczkowiaka brzmiał mocno, choć w kluczowym momencie zadrżał, jakby dowódca plutonu sam przejął się swoją groźbą.
Z niskich, krytych strzechą domostw ciągle ktoś do nich strzelał. Najczęściej od tyłu, w plecy. Nie mógł na to pozwolić, odpowiadał przecież za swoich żołnierzy! Musiał znowu się cofnąć, by wraz z ludźmi i karabinami gotowymi do strzału przejrzeć gospodarstwo po gospodarstwie.
Pobieżna lustracja nie ujawniła śladów wroga, ale Jęczkowiak doskonale wiedział, że to tylko pozory. Przecież nie strzelały do nich duchy! Kule były ostre, jak najbardziej materialne! I już mieli rannych!
Stał teraz przed grupką mieszkańców wsi, w przeważającej większości kobiet, strasząc ich puszczeniem domów z dymem. Spoglądały na niego harde, pewne swoich racji twarze wieśniaków. Chłopki zdawały się nieczułe na wybrzmiałą przed chwilą groźbę. Kilku wyrostków krzywiło się na widok jego munduru i niemieckiego Stahlhelmu na głowie. W oczy Jęczkowiaka rzuciło się natychmiast, że w grupie niemal nie ma dorosłych mężczyzn…
Gdzie oni są?
No gdzie?
Starł wierzchem dłoni pot z czoła i w jednej chwili podjął decyzję.
— Starszy strzelec Kaczmarek! — krzyknął donośnie.
— Na rozkaz! — Biniu w trzy sekundy był przy sierżancie.
— Bierz ludzi i wycofajcie się ze wsi!
— Tak jest! — odkrzyknął machinalnie Kaczmarek, ale zaraz potem zwątpił: — Ale, jak to… „wycofajcie”?
— Nie dyskutuj, kolego — mruknął Jęczkowiak, z nieznacznych uśmiechów na twarzach wieśniaków wnioskując, że jego słowa zostały właściwie odebrane. — Wracajcie na linię frontu, w stronę torów. Jakby Wierzejewski pytał, co ze mną — tu ściszył głos — to powiedz mu, że w dwie godziny dołączę.
— Się robi — odpowiedział bez entuzjazmu Kaczmarek. — A ty, Józek?
— Ja zostanę tu na jakiś czas z Radzimskim.
— Ale…
— Odmaszerować.
— Tak jest.
Kaczmarek nic nie rozumiał, ale wykonał rozkaz. Chwilę później pluton Jęczkowiaka dość demonstracyjnie wycofał się spośród drewnianych chat i ruszył zwartym szykiem w stronę, z której niedawno przybył.
Miejscowi zaczęli się z wolna rozchodzić do swoich domostw i gospodarstw. Zerkając spode łba w stronę dwóch Polaków w nieznanych im mundurach, przypominających barwą te niemieckie z czasów Wielkiej Wojny, dziwili się zapewne nie mniej niż Kaczmarek. Jęczkowiak nie dbał jednak o to. Jak gdyby nigdy nic rozsiadł się wygodnie na belce, leżącej w poprzek podwórza. Zupełnie, jakby wojny nie było, a on był turystą, który zapędził się nieopatrznie w nieznane mu rejony poza zasięgiem mapy i usiłował rozeznać się w sytuacji. Tyle że miał na sobie wojskowy łach i ekwipunek.
Żeby do końca rozpędzić obawy miejscowych, zdjął z głowy hełm i oparł karabin o stodołę.
— Radzimski! — zawołał do równie zaskoczonego gońca plutonu. — A skocz no do tej chałupy i przynieś mi coś do picia.
— Co, panie sierżancie?
— Co popadnie. Mleko czy wodę. Ale najpierw niech gospodarz weźmie ze trzy głębokie łyki…
— Tak jest!
Gdy zaaferowany Radzimski, piegowaty ejber9 spod Śremu, w nieco przyciasnym mundurze wchodził do chaty, ostatni wieśniacy opuszczali właśnie miejsce niedawnej, przymusowej zbiórki. Jęczkowiak nie mógł się pozbyć wrażenia, że nadal, mimo ścian z bali, niewidoczne dla niego, czujne oczy przyglądają się jego poczynaniom.
Nagle gdzieś po prawej coś się poruszyło.
Gwałtownie, niespodziewanie.
Zza węgła wyskoczył mężczyzna w na poły cywilnym, na poły wojskowym ubraniu. Z karabinem z osadzonym bagnetem rzucił się w kierunku Jęczkowiaka, celując mu ostrzem prosto w pierś.
— Jezus Maria… — zdążył wyszeptać Polak.
W ułamku sekundy pojął, że nie zdąży chwycić znowu za mauzera, przeładować i strzelić do napastnika.
Wróg był niemal na wyciągnięcie ręki!
Odruchem wyniesionym jeszcze z frontu zachodniego sięgnął po zwisający na sznurku rewolwer i strzelił z pozycji siedzącej, spod biodra. Ukrainiec oberwał prosto w pierś, zabrakło mu jakichś trzech metrów, by ugodzić Jęczkowiaka. Padł przed Polakiem, wyrzucając ręce do przodu. Bagnet jego karabinu trącił czubek buta sierżanta.
W chmurze pyłu, za leżącym napastnikiem pojawił się Radzimski z kubkiem mleka w dłoni. Naczynie wypadło mu z dłoni. Skoczył ku leżącemu na ziemi karabinowi i przebił bagnetem Ukraińca.
Jęczkowiak i Radzimski mierzyli się przez chwilę martwym wzrokiem. Pierwszy otrząsnął się dowódca.
— Kto jest w chałupie? — zapytał.
— Stara baba. To ona podała mi mleko. Ale w łóżku leży taki stary, brodaty…
— Prowadź!
Ruszyli ku chacie: Jęczkowiak z rewolwerem w dłoni, Radzimski z mannlicherem10 zabitego. Celując we wnętrze, znaleźli się rychło w półcieniu chaty. Stara kobieta przywitała ich żałosnym zawodzeniem. W łożu stojącym w rogu izby, pod sporej wielkości ikoną, zobaczyli starego mężczyznę, trzymającego kurczowo pierzynę aż pod brodą.
— Panoczku, pomyłuj, ja stary i chory… — mamrotał brodacz.
Jęczkowiak chwycił za okrycie i jednym szarpnięciem ściągnął je z leżącego.
Nie pomylił się w swoich przewidywaniach. „Chory” leżał w łóżku kompletnie ubrany, z przerzuconym przez pierś pasem naboi. Obok jego chudego ciała w pościeli leżał mannlicher, identyczny jak ten zdobyty dopiero co na podwórzu przez Polaków.
— Wstawać! — ryknął Jęczkowiak. Nawet się nie zorientował, że w nerwach przeszedł na niemiecki: — Hände hoch! Aufstehen! Schneller, schneller!11
Baba podniosła lament o jeden ton, a zdemaskowany bojownik z bynajmniej nie pokorną miną wygramolił się z łoża. Język podoficera kompletnie go zaskoczył.
— Radzimski, wyprowadź go na podwórze i dobrze pilnuj!
— Tak jest!
— Ale uważaj, bo to zdaje się niezły gagatek.
— Tak jest!
Radzimski celował do nieprzyjaciela z karabinu, wyprowadzając go na zewnątrz. Nie zdążył jednak przekroczyć progu — a więzień rzucił się na oślep do ucieczki!
Goniec nie zastanawiał się ani chwili. Wystrzał z broni położył Ukraińca w rozdeptanym błocie podwórza. Zawodząca kobieta zamilkła jak nożem uciął.
— Budete proklaty, Lachy…12 — wyszeptała sama do siebie.
Nagła cisza uderzyła w uszy Jęczkowiaka. I właśnie wtedy, gdy lament baby ustał, usłyszał coś, czego wcześniej nie wychwycił: gdzieś spod podłogi, jakby spod ziemi, dobiegły do niego odgłosy szurania ciężkich, męskich butów.
— Kto tu jest!? — Dopadł do kobiety, groźnie marszcząc brwi.
Kobieta gestem pełnym rezygnacji wskazała na niewidoczną na pierwszy rzut oka drewnianą klapę w glinianej podłodze.
Jęczkowiak schylił się nie bez wysiłku i pociągnął za metalowy skobel.
Z dawna nieoliwiony zawias zajęczał żałośnie.
— Kto tam!? — krzyknął sierżant w czerń dziury, mierząc do niej z rewolweru.
— To ja, Polak! — usłyszał niepodziewanie poprawną polszczyznę.
Coś zaskrzypiało i nagle na szczeblach drabiny pojawiła się męska postać.
— Wychodź, my też Polacy! — krzyknął Jęczkowiak.
Nadal jednak celował w dół z rewolweru. Śmierć czaiła się tu przecież za każdym rogiem.
Najpierw zobaczył oczy więźnia. I już wiedział, czuł, że nic mu nie grozi. Wyczytał w nich bowiem bezbrzeżną radość. Mężczyzna był dobrze ubrany, ale brudny i nieogolony. Wyglądał na góra trzydzieści lat, zaciągał lekko jak to Polacy z Galicji.
— Nazywam się Plenkiewicz. Bohdan Plenkiewicz — przedstawił się bez pytania. — Chwała Bogu, żeście się tu, panowie, nawinęli! Chwała Bogu!
— A coś ty, jeniec wojenny? — Jęczkowiak pozostał na razie nieufny, nie spuszczając Plenkiewicza z celownika.
— Jaki tam ja jeniec, panie szanowny! — żachnął się uwolniony. — Ja inżynier miernik. Trzy dni temu ta banda mnie zatrzymała we wsi i aresztowała. Wpędzili mnie do tej nory, od tamtej pory nie dali mi nic jeść ani pić…
Spieczone usta więźnia potwierdzały, że nie kłamie. Jęczkowiak opuścił broń.
— Mówili, że tu sczeznę. Znaczy się, że mi tu zemrzeć przyjdzie… Chwała Bogu! Bóg wam zapłać, ratownicy moi…
— Daj mu mleka — nakazał kobiecie Jęczkowiak. — Ale najpierw sama spróbuj!
Baba posłusznie wykonała polecenie. Plenkiewicz pił łapczywie z glinianego kubka, rozlewając nieco na własną, sfatygowaną marynarkę.
Jęczkowiak tymczasem wyjrzał ostrożnie na podwórze. Trup brodacza leżał twarzą do ziemi tam, gdzie padł. Kilka metrów przed nim spoczywało w błocie drugie martwe ciało. We wsi było teraz cicho, jak makiem zasiał.
— I po dywersantach — mruknął sierżant i zza cholewy buta wyjął paczkę papierosów.
Miał się dotąd za zimnego weterana. Takiego, którego nic już nie złamie ani nie zaskoczy. Ale dopiero teraz, zapalając ogień, zauważył, jak bardzo drżą mu dłonie.