Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 16

Berlin, 19 marca 1919 roku nad ranem, siedziba dowództwa kontrwywiadu wojskowego tymczasowych sił zbrojnych14 Republiki Niemieckiej na Unter den Linden

Оглавление

Ból głowy nie chciał ustąpić. Postawny mężczyzna w mundurze, wyglądający na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości, zażył wszystko, co miał w swojej apteczce, a mimo to tępe uderzenia w czoło i skroń nie zamierzały ustąpić. Liczący sobie czterdzieści lat hauptmann15 Klaus Wirbel czuł się fatalnie — wcale jednak nie z powodu nasilającej się w ostatnich tygodniach migreny czy źle gojącej się rany ramienia, przestrzelonego przez polskich buntowników w Posen. To był ból fizyczny, zewnętrzny, dający się zneutralizować siłą woli, charakteru czy środków medycznych. Gorsza była rana wewnętrzna, mentalna, sącząca się w nim już od grudnia 1918 roku, a może nawet od listopada, kiedy to podły Kajzer porzucił swoich wiernych żołnierzy, pozostawiając ten nieszczęsny kraj na pastwę losu, zdradzieckich rewolucjonistów i wszelkiej maści wrogów wewnętrznych, którzy natychmiast wbili dzielnej armii nóż w plecy. Ale dotknęła ich kara — armia krwawo poskromiła ich zamach, kładąc trupem w samym tylko Berlinie ponad tysiąc buntowników. Ciągle zbierano ich sine zwłoki z zaułków miasta…

Przecież oni nie przegrali wojny! Przecież wróg nie wdarł się ani na kilometr na niemiecką ziemię! Na wschodzie jeszcze jesienią 1918 roku utrzymywali pod okupacją wielkie obszary Ukrainy i Białorusi, mieli też pod kontrolą tych wrednych Polaczków! Ale potem wszystko posypało się jak wielki dom z kart. Oczywiście z powodu polityków. To oni przegrali tę wojnę! To oni zhańbili honor niemieckiego żołnierza, podcięli mu nogi i wyrwali broń z rąk!

Wirbel czuł się zdradzony — jak setki, tysiące, ba! miliony mężczyzn w niemieckich mundurach, którzy przeżyli lata w zalanych wodą lub skutych lodem okopach, byle tylko urzeczywistnić marzenia o światowej potędze cesarstwa. Za tę wierną, ofiarną do szaleństwa służbę dostali cios w plecy — kapitulację i upokarzające negocjacje pokojowe. A jakby tego było mało, w grudniu poderwali się Polacy w Poznańskiem. Wyczuli, że lew jest schorowany, i wyszarpnęli mu spory ochłap terenu. Z zaskoczenia, po zbójecku, zupełnie niehonorowo! Z opanowanego przez buntowników Posen wrócił w sanitarnym ambulansie, poważnie ranny w zajściu zbrojnym pod Bankiem Rzeszy. Starał się tam zabezpieczyć i wywieźć do Berlina zapasy złota, ale te cholerne Polaczki jakimś cudem zwęszyły sprawę i wmieszały się w ich zadanie. Efekt był taki, że złota z Posen nie wywieźli. Aż się w nim gotowało na myśl, co z cennym kruszcem zrobili Polacy. Za taki majątek można by przecież wyposażyć cały pułk piechoty! A może nawet dwa!

Wirbel podszedł do komody i chwycił za stojącą na niej karafkę z wodą. Nie bawiąc się w ceregiele z nalewaniem do szklanki, łyknął wprost z naczynia sporą porcję płynu. Chciało mu się pić, bo w środku płonął z oburzenia — i bezradności. Zza kordonu tajnych negocjacji pokojowych co rusz przenikały do armii coraz to gorsze, haniebne informacje. Mają rozwiązać armię! Mają ją pozbawić artylerii i broni pancernej! Tymczasowe siły zbrojne mają zostać ograniczone do stu tysięcy piechurów! Dobre sobie! Tyle to liczy już zapewne armia tych polskich buntowników z Provinz Posen! Chodziły też plotki, że zlikwidują także wojskowy wywiad i kontrwywiad, co oznaczało, że całe potężne niegdyś Niemcy staną się teraz obszarem bezwładnym, niepotrafiącym rozpoznać wroga i niedecydującym o swoim losie. A on, kapitan Klaus Wirbel, zostanie być może zdegradowany, a w najlepszym wypadku zwolniony ze służby! To się po prostu nie mieściło w głowie! Świat walił mu się na nią, a on nie mógł nic zrobić!

Łyknął raz jeszcze wody — i odstawił karafkę na meblu. I wtedy jego wzrok spoczął znowu na smukłej postaci widocznej na zdjęciu umieszczonym w złotej ramce z czarną przepaską. Widniał na nim leutnant16 Heinz Gnade, jego najdoskonalszy agent od zadań specjalnych za linią wroga. Niezrównany wykonawca najtrudniejszych nawet misji, zwanych w potocznym języku mokrą robotą. Człowiek, dla którego nic nie było za trudne, prawdziwa perła w elitarnych jednostkach specjalnych dawnego cesarstwa. Taki właśnie fachowiec został pochowany jak ostatnie ścierwo, wrzucony do anonimowego grobu gdzieś na warszawskim podwórku w listopadzie 1918 roku. Wtedy, gdy Polaczki zbudziły się do tej swojej niepodległości! Został potraktowany jak jeszcze jedno anonimowe truchło, nieznana, niezidentyfikowana ofiara czasów zamętu17.

Gnade był ofiarą bardzo konkretnego mordercy! Hauptmann Wirbel był o tym aż nadto przekonany. Heinza zgładził wyjątkowo wredny typ z Posen, którego leutnant od dawna śledził, zresztą na osobiste polecenie Wirbela. Polak, który miał ich zaprowadzić do samej centrali antyniemieckiego spisku w Provinz Posen! I który zranił również jego — Klausa Wirbela — wtedy, w grudniu 1918 roku, pod Bankiem Rzeszy w Posen! To ten drań strzelił do niego na Wilhelmstrasse, miażdżąc mu ramię i niwecząc misterny plan wywiezienia sztab złota z Banku Rzeszy w bezpieczne miejsce…

Na to wspomnienie w okolicy zbiegu uratowanego przez chirurgów obojczyka z ramieniem poczuł znowu ból. Rozchodził się promieniście we wszystkie strony, powiększając jego złość.

— Donnerwetter!18 — zaklął i ruszył w kierunku biurka.

Musiał, musiał sobie coś przypomnieć. Coś! Jedno polskie słowo, z tym ich idiotycznym, dziwacznym języczkiem doklejonym przy sylabie. Jak on się nazywał, do kurwy nędzy?! Jak było tej gnidzie?! Te ich cholerne, słowiańskie nazwiska…

Z pasją szarpnął za szufladę i po raz bodaj setny sięgnął po wymiętą teczkę. Karta niezapomnianego wroga leżała na samym wierzchu. Ze zdjęcia śmiał mu się zuchwało w twarz młodociany rekrut w pickelhaubie na głowie. Zdrajca i dezerter w jednej osobie. Zabójca Gnadego…

— Joseph Jęczkowiak — wymamrotał Wirbel, a zaraz potem opadł na odsunięty nieco od biurka fotel.

— Ty zdrajco… — wyszeptał. — To jeszcze nie koniec… My się jeszcze policzymy!

Na całego

Подняться наверх