Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 8

Na wschód od Dołhomościsk, 18 marca 1919 roku nad ranem

Оглавление

Okolica porażała pięknem. Łagodne wzgórza, z wolna odkrywane przez opadające mgły, zdawały się Jęczkowiakowi zatopionymi w głębinach okrętami wynurzającymi się z odmętów. Sierżant nie miał jednak czasu ani głowy, by podziwiać uroki galicyjskiego krajobrazu. Obudził się kwadrans przed czwartą, a równo o czwartej musiał postawić na nogi swój pluton. Podobnie jak inni dowódcy swoich pododdziałów.

Wstawali karnie, spiesznie. Nawykli do wykonywania najtrudniejszych rozkazów, w kwadrans byli gotowi do wymarszu. Po szybkim śniadaniu kompania stanęła w dwuszeregu, wzmocniona dodatkowo sekcją karabinów maszynowych. Przed front wyszedł dowódca kompanii, podporucznik Wincenty Wierzejewski. Na wysokiej wielkopolskiej rogatywce błysnął oficerski trefl.

— No, chłopcy! — zagaił, spoglądając bystro w oczy podwładnych. — Nasze zadanie bojowe na dziś: dojść do Gródka i nawiązać kontakt z naszymi. Tylko w ten sposób do Lwowa dotrze pomoc w żywności i amunicji. Będziemy się posuwać po południowej stronie toru, penetrując teren. Nakazuję maksymalną ostrożność!

Kilku młodych w mundurach poruszyło się niespokojnie.

— Jesteśmy tu na ochotnika, nie z przymusu! — ciągnął Wierzejewski. — Jeśli ktoś ma jakąś obawę czy złe przeczucie, niech wystąpi teraz z szeregu. Nie poczytam tego za tchórzostwo…

Mimowolnie powiódł wzrokiem po zaciętych twarzach podwładnych. Cisza. Nikt nie wykonał najmniejszego nawet kroku.

— Jesteśmy wszyscy ochotnikami, przypominam! Nikt się nie wycofa? Bo jak już pójdziemy, to na całego! — ostrzegł lojalnie.

Pro forma. Już wiedział, że kompania wykona zadanie bojowe w całości.

— Dziękuję! — podsumował krótką przemowę. — Zatem do dzieła!

Nieboskłon od wschodu już z lekka różowiał, gdy ruszyli wzdłuż południowej strony torów, rozstawiając luźną tyralierę i zagłębiając się coraz bardziej w teren na prawo od kolejowego nasypu. Gdy rozwinęli się w końcu w długą na kilometr linię, zrobiło się całkiem widno. Pokrzepieni tym faktem, ruszyli wreszcie do przodu.

Jęczkowiak szedł blisko toru, po prawej ręce miał Kaczmarka i kilku swoich ludzi. Kontury wiejskich zabudowań pozostały za ich plecami, posuwali się naprzód szybkim krokiem. W odsłoniętym terenie sierżant mógł wreszcie oszacować wartość bojową jednostki. Każdy pluton miał trzy lekkie i jeden ciężki karabin maszynowy. Każdy żołnierz — po sto dwadzieścia naboi do karabinu, niektórzy dodatkowo po dwa ręczne granaty za pasem. W niemieckich Stahlhelmach, w uniformach w kolorze feldgrau, na pierwszy rzut oka przypominali nieco armię Kajzera, ale wschodzące słońce ujawniało kolejne szczegóły, różniące to wojsko od dawnej niemieckiej armii. Przewieszone przez piersi na lewym ramieniu zwinięte płaszcze nadawały im dodatkowego kolorytu. Każdy z żołnierzy zaopatrzony był w materiał opatrunkowy, przyszyty od wewnątrz do bluzy munduru. Każdy też miał pod koszulą blaszany znaczek rozpoznawczy z imieniem, nazwiskiem i rokiem urodzenia.

Nie darmo mówili o nich, że poznańczycy zawsze mają porządek.

Szli pod słońce, marszcząc coraz mocniej czoła i brwi. Czerwona kula przeszła w ognistą, rozgrzewającą obłość. Chłodny poranek nabierał z wolna ciepła, a zmarznięta ziemia zaczęła tracić swoją nocną twardość.

Przed frontem przegalopował zwiadowca z oddziału kawalerii rotmistrza Chojnowskiego. Zatoczył szerokie koło o promieniu kilkuset metrów i wrócił w pędzie za własne linie. Pierwsze rozpoznanie nie wykazało obecności wroga.

Jęczkowiak wiedział jednak, że to nic nie znaczy. W dolinie wzdłuż torów teren był niemal płaski. Ukraińcy mogli zasadzić się nieco dalej, w bardziej im sprzyjającej rzeźbie terenu.

— Ki diabeł? — zagadnął go Biniu Kaczmarek. — Wroga wcale nie widać…

Krępy, przysadzisty, w nieco za dużym niemieckim hełmie, wyglądał jak jakiś feldfebel z Bawarii. Jęczkowiak uśmiechnął się mimowolnie.

— To chyba lepiej, bo… — zaczął, ale nie zdążył już dokończyć.

Od strony majaczącego na prawej flance lasu, opasającego łagodne wzniesienie, posypał się w ich stronę grad kul z karabinu maszynowego.

Padli jak na komendę na ziemię. Pociski furgotały nieco przed ich linią, rozrywając z pasją mokrą ziemię. Masz, czego chciałeś, pomyślał nie bez złości Jęczkowiak. Zaraz potem uniósł się lekko na łokciach, by ocenić sytuację.

Na całego

Подняться наверх