Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 6
CZĘŚĆ 1 – TAM I Z POWROTEM I. Jak już pójdziemy Dzień wcześniej. Noc z 17 na 18 marca 1919 roku. Wieś Dołhomościska, na zachód od Lwowa
ОглавлениеPóźnym wieczorem we wsi wystawiono warty, kuchnia polowa zagotowała strawę i wydała żołnierzom gorącą kawę. Kto nie miał służby w ubezpieczeniu, udał się do stodół, by przespać się choć kilka godzin. Oka nie zmrużyli jedynie dowódcy. Szef batalionu zwołał dowódców kompanii i plutonów na odprawę. W jednej z zajętych chat, której wnętrze oświetlała jedynie zawieszona u powały lampa naftowa, zgromadziła się kadra dowódcza. Było ich tak wielu, że nie pomieścili się w jednej izbie, niektórzy musieli zadowolić się postojem w sieni.
Sierżant Jęczkowiak, szczupły, wysoki mężczyzna z bystrym, wyzywającym spojrzeniem, słuchał dowódcy oparty o framugę drzwi. Sytuacja nie przedstawiała się różowo: osiemnaście kilometrów linii kolejowej do Gródka Jagiellońskiego znajdowało się w rękach Ukraińców. Sam Gródek i teren na wschód od niego, wzdłuż torów kolejowych aż po Lwów, były już w polskich rękach.
— Nasze zadanie brzmi: jutro, w ciągu jednego dnia, musimy odrzucić nieprzyjaciela od linii kolejowej do Gródka i przywrócić tym samym łączność kolejową z Lwowem. — Spokojny głos dowódcy rozchodził się płynnie w ciszy izby. — Chodzi o to, panowie, by nasze pociągi z żywnością, które jadą z Poznania, mogły tam dotrzeć jak najprędzej. Liczy się każdy dzień. Co tam dzień! Liczy się każda godzina. We Lwowie głód, naszym grozi kapitulacja…
— Gdy trwoga, to do Boga… — mruknął pod nosem Jęczkowiak, ale nikt z obecnych nie zwrócił na niego uwagi.
— …dlatego rozkazuję: batalion pierwszy naciera jutro po południowej stronie torów, batalion drugi po lewej — północnej stronie linii. Szerokość natarcia — do trzech kilometrów, na więcej nie starcza nam ludzi. Trzeci batalion zostaje w odwodzie — ciągnął dowódca.
— A co z batalionem cekaemów, panie poruczniku? — wyrwało się któremuś z podoficerów.
— Zasili nacierające bataliony, ale nie w całości. Ogień otwierać tylko w razie pilnej potrzeby, szanować amunicję! Początek natarcia — godzina szósta rano.
— Tak jest!
— Pobudka o czwartej.
— Tak jest!
Stukot obcasów i ogólne poruszenie oznaczały, że narada sztabu właśnie się zakończyła. W dłoniach dowódców oddziałów zaczęły krążyć sporządzone ołówkiem prymitywne szkice rejonu natarcia, z zaznaczonymi torami, głównymi miejscowościami na osi natarcia oraz odległościami. Prawdziwe mapy posiadali tylko najwyżsi rangą oficerowie.
Batalion obstawia front szerokości trzech kilometrów, przemknęło przez głowę Jęczkowiaka, gdy szybkimi ruchami własnego ołówka kopiował w czterech egzemplarzach szkic terenów położonych na południe od linii kolejowej do Gródka. To oznaczało, że na każdą kompanię wypadało po kilometrze. Ubogość ludzi biła po oczach. Jeszcze rok wcześniej, gdy brał udział w atakach we Francji, kilometrowy front obsadzał cały niemiecki pułk. A bywało, że nawet dwa…
Ale to nie była Francja, nie było tu ciągnącego się setkami kilometrów frontu, znaczonego nitkami okopów i zasiekami z drutu kolczastego. To wszystko się skończyło, przeminęło wraz z dezercją z niemieckiej armii — choć ciągle trwało w jego pamięci, przypominając o dawnej hekatombie. Tu, w Galicji, były bezkresne przestrzenie, ograniczane jedynie zalesionymi wzgórzami. Pozorny spokój wydawał mu się jednak o wiele groźniejszy niż ustawiczny huk i kanonada na polach Pikardii. Tam wiedział, co i gdzie go czeka. Tutaj nie wiedział niczego. Może poza tym, po co tu przyjechali.
W ciągu jednego dnia przebyli pociągiem szmat drogi z poznańskiego dworca — via Kraków i Przemyśl — aż pod Sądową Wisznię. Tam po raz pierwszy od dłuższego czasu usłyszał wrogą artylerię. Biła chaotycznie, mocno niecelnie. Wysypali się z wagonów, zalegając na ziemi. Gdy nieprzyjaciel zaprzestał ostrzału, ruszyli w kierunku na Dołhomościska. A teraz, już we wsi, odpoczywali przed jutrzejszym skokiem na wschód, w stronę Gródka i Lwowa.
— Odmaszerować! — Rytualny rozkaz zakończył naradę wojenną.
Jęczkowiak schował kopie mapy w przytroczonej do pasa torbie i wolnym krokiem wyszedł na podwórze. Powietrze było zimne, wilgotne, pachniało orną ziemią. Zbliżając się do kilku ognisk, poczuł bijący od nich żar.
Zachęcony tym najprostszym, miłym uczuciem, przysiadł się do ognia.
— No i co tam, panie sierżancie? — usłyszał gdzieś z boku lekko ironicznie brzmiące pytanie. — Jutro zapędzą nas do roboty?
Obejrzał się w stronę, z której dobiegał do niego znajomy głos.
Widok starszego strzelca Zbigniewa Kaczmarka, krępego niskiego mężczyzny z rubasznym uśmiechem na szerokiej twarzy, od razu poprawił mu humor.
— A jak myślisz, Biniu? — postanowił podroczyć się z kolegą. — Sądzisz, że przyjechałeś tu na wywczasy?
— Po całym dniu rajzy przydałaby się jakaś blauka1 — zaprotestował Kaczmarek.
— To nie buda, draniu, tylko wojna.
— Przecie widzę, że coś na kształt wycieczki. No, pod Lwowem jeszcze nie byłem.
— Kiedy już do nas strzelali!
— Nie żartuj, Józek! Chyba wcześniej popili się jakąś berbeluchą2 i celowniki im się poprzestawiały…
Lubił Kaczmarka bez dwóch zdań, w końcu wychowali się razem na Świętym Marcinie. Znali się od gzuba3…
— Niech będzie, że to wycieczka. — Machnął ręką, bo zmęczenie wyłaziło z niego każdym porem skóry.
Ciepło ogniska obezwładniało, prowokowało do snu. Powieki miał ciężkie jak nigdy.
Ale Kaczmarek nie odpuszczał.
— Jak tak dalej będzie, to padniemy, nim dojdziemy — marudził. — Mówię ci, Józek, tak jak dzisiaj, to mnie nawet Szkiebry pod Werdunem4 nie goniły! Ja wszystko rozumiem: trzeba się spieszyć z pomocą. Ale ta pomoc też musi mieć czas, by odpocząć…
Jęczkowiak ziewnął, osuwając się w wysuszoną, zwiędłą trawę. Od wczesnego rana był ciągle na nogach, marzył o chwili snu. Choćby małej drzemki.
— Wiesz ty co, Biniu? — Zerknął na przyjaciela zdecydowanie mniej chętnie, niż przed chwilą. — Zamknij na moment tę swoją kalafę5 i daj dobrym ludziom odpocząć, dobrze?
— Kiedy…
— Bo jak nie, to wyślę cię zaraz na patrol — mruknął ostatkiem sił.
Zegarek na jego dłoni wskazywał pięć minut do północy. Jak dobrze pójdzie, złapie jeszcze ze cztery godziny snu.
Kaczmarek umilkł w jednej chwili jak zacięty karabin maszynowy.
Jęczkowiak podłożył łokieć pod głowę i zamknął oczy.
Tej nocy przyśniła mu się matka.
Miała smutną twarz.