Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 17
Tysiąc kilometrów na wschód, znowu pod Gródkiem, o tej samej porze
ОглавлениеBiniu Kaczmarek z niepokojem przyglądał się, jak obozowy lekarz zmienia opatrunek na postrzelonej dłoni sierżanta Jęczkowiaka. Czoło jego przyjaciela było ciągle rozpalone, Józefa musiała toczyć wysoka gorączka, której jednak nie mogli zdiagnozować z braku termometru. Był wszakże przytomny, można było nawiązać z nim kontakt. A najbardziej optymistyczne było to, że Jęczkowiak nie dał się do końca nieść na noszach i sam przeszedł ostatnie metry, dzielące go od chłopskiej furmanki wymoszczonej słomą. Ta zawiozła go — i kilkunastu innych rannych — wprost do zaimprowizowanego szpitala polowego we wsi o wdzięcznej nazwie Bar.
W Barze wszakże nie było żadnych rozgrzewających trunków — może poza gorącą herbatą, parzoną w kotle nad ogniskiem. W chacie, w której położyli Jęczkowiaka, stał za to żelazny piecyk starej austro-węgierskiej produkcji. Rozżarzony niemal do czerwoności, dawał pacjentom aż nadto ciepła. I szybko suszył wiszący nad nim mundur rannego sierżanta, który teraz wylegiwał się w polowym łóżku.
Zanim dał się położyć, Jęczkowiak dowiedział się, co z jego bratem Ludwikiem. Był ciężko ranny, ale żył. Lekarze dawali mu spore szanse na przeżycie. Choć sam był ranny, wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Opatrzność najwyraźniej nie porzuciła braci Jęczkowiaków.
— Ależ cię załatwili, diabły jedne — bąknął Kaczmarek, ciągle zaniepokojony błyszczącymi od wysokiej temperatury oczyma Jęczkowiaka.
— Nic to — mruknął Józek, cytując mimowolnie tekst swojego ulubionego bohatera sienkiewiczowskiej Trylogii, pułkownika Michała Wołodyjowskiego. — Do wesela się zagoi. Zobaczysz, Biniu, jeszcze zatańczysz na moim weselu.
— A jakże, Józek, a jakże! — ożywił się Kaczmarek. — Byle tylko berbeluchy pod dostatkiem było…
— Ja ci dam berbeluchę! — zaperzył się Jęczkowiak, dziękując jednocześnie lekarzowi za nowy opatrunek. — U mnie na weselu będą porządne trunki. Wódka Baczewskiego na ten przykład… Berbeluchę zachowamy na twoje wesele, kamracie…
Kaczmarek chciał podjąć polemikę, ale zaraz się zmiarkował, że słowa przyjaciela to najlepszy sygnał, że nie będzie z nim źle. Uśmiechnął się więc tylko z głupia frant i poprawił na nieco zbyt wąskim zydelku.
W tym samym momencie do izby wszedł ksiądz Kanikowski, pułkowy kapelan, dobrze znany Kaczmarkowi i Jęczkowiakowi z Biedruska. Obrzucił szybkim spojrzeniem kilka łóżek i zdecydował, że w pierwszej kolejności podejdzie do Jęczkowiaka.
— Synu, może wyspowiadasz się i pojednasz się z Bogiem? — zaproponował łagodnym tonem.
Kaczmarek zauważył, że w tej podniosłej chwili Jęczkowiak omal nie parsknął śmiechem.
— Proszę księdza — Józek podparł się na zdrowej ręce i jakby ściszył głos, żeby inni ranni nie słyszeli — ksiądz wybaczy, ale na Pana Boga odrobinę za wcześnie. Lepiej by mi zrobiła szklanka ciepłej herbaty. A najlepiej — butelka dobrego wina…
Kapelan zerknął na niego zaskoczony, ale nie dał się długo prosić. Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wyszedł z izby.
— Chyba przegiąłeś, Józek — jęknął Kaczmarek. — Z Bogiem zawsze dobrze się pojednać… W takich sprawach…
Nie skończył wszakże swojej przemowy, bo zawiasy drzwi jęknęły i w chacie znowu pojawiła się nieco pochylona sylwetka kapłana. W dłoni dzierżył długą, wąską butelkę.
— Nie wiem, czy dobre. Mszalne — powiedział tak, jakby się usprawiedliwiał. — No, tu jest kubek… W dobrej sprawie, to i Pan Bóg wybaczy…
Chwilę później w sprawnej dłoni rannego pojawił się cynowy kubek, napełniony w połowie kwaśnym trunkiem.
— Jak na mszalne, to prawdziwy cymes — mruknął Jęczkowiak, popijając z wolna, z właściwą winu mszalnemu atencją.
Oczy kapelana, zwykle poważne i smutne, nagle się roześmiały.
— A pamiętasz, szczunie, jak twojej kompanii proponowałem za patrona świętego Jerzego? Wtedy, w Biedrusku, zanim tu wyjechaliśmy? — zapytał.
Co miał nie pamiętać! Cała kompania potem się z niego śmiała: „Sierżant obrazkowy! Sierżant obrazkowy!”. A wszystko dlatego, że ksiądz Kanikowski zaproponował mu, żeby obrazek świętego nosił podczas walki na plecach. Bo nie miał tornistra, w którym mógłby go chować. Też wymyślił!
— Pamiętam — przyznał bez entuzjazmu.
Tym bardziej niechętnie, że scena ta przypomniała mu się jakimś odpryskiem, gdy wpadał ranny w lodowatą rzekę.
— A widzisz, Józefie. — Kapłan ucieszył się, że mimo wszystko podjął ten wątek. — Takie były śmichy-chichy, a tymczasem… Gdybyś miał świętego Jerzego ze sobą, pewnie nie oberwałbyś tej kulki i nie leżał tutaj, synu…
— Wie ksiądz co? — Jęczkowiak ożywił się niespodziewanie. — A ja myślę, że święty Jerzy jest z naszą kompanią nawet mimo tego obrazka.
— Jak to?
— A tak to! Gdyby nie jego wsparcie, pewnie bym nie tu leżał, ale w jakimś cichym dole.
— Co ty opowiadasz, synu!
— Prawdę mówię. A skoro żyję, to znaczy, że patrona nad sobą mamy i nam pomaga mimo świętego obrazka. Bo widzi ksiądz, patrona trzeba mieć w sercu, nie na plecach.
— Ha, ha, ha! — Kaczmarek nie wytrzymał i buchnął gromkim śmiechem.
Ależ Józek załatwił tego klechę! Ale mu powiedział!
Ksiądz Kanikowski nie wyglądał wszakże na pognębionego.
— Dobrze powiedziane, synu. Mądrze i ładnie. Od razu widać, żeś ze skautów… A ty, Kaczmarek, czego się tak rechoczesz? — ofuknął starszego strzelca i potraktował go surowym spojrzeniem. — A ty kiedy ostatni raz pojednałeś się z Panem?
Mina Kaczmarka natychmiast zrzedła. Za żadne skarby nie chciał się teraz spowiadać, nie był na to zupełnie przygotowany. Co tu robić?, rozmyślał gorączkowo. Święty Jerzy, wymyśl coś! Święty, święty… Zaraz, a którego dzisiaj? Dziewiętnastego marca? O Matko Boska, to przecież…
— Proszę księdza, to dobrze się składa, że ksiądz kapelan tu do nas przyszedł — zagaił z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy.
— Taaak? A niby czemu?
— A jakiego dzisiaj mamy świętego, ha?
— Dzisiaj… No tak, dziś będzie świętego Józefa…
— To ma ksiądz niepowtarzalną okazję pobłogosławić naszemu solenizantowi. Józek, wszystkiego najlepszego, bracie!
Kaczmarek uścisnął głowę sierżanta Jęczkowiaka, a widząc niepewność na twarzy kapłana, powinszował sobie w duchu fortelu.
Był pewny, że tym razem spowiedź go ominie.
I całe szczęście, bo niedawno miał cokolwiek nieskromny sen. Z ukochaną Juliette w roli głównej.