Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 15

Niedaleko Gródka Jagiellońskiego, późnym wieczorem

Оглавление

Pierwszy zobaczył go Stachu Mikołajczak, syn akuszerki spod Obornik i żołnierz trzeciego batalionu.

— Tu leży! — krzyknął przeraźliwie w stronę swoich kompanów.

Chwilę później nad skutą lodem rzeczką zrobiło się szarozielono od mundurów. Wszyscy chcieli pomóc, ale chwycić ciało za ramiona mogli tylko nieliczni.

Jęczkowiak leżał zanurzony po piersi w lodowatej wodzie, pod załamaną, cienką taflą zmarzniętego szkliwa. Owal jego hełmu zakłócało ostre wgięcie na wysokości skroni. Kula jednak nie przebiła stali, tylko ześliznęła się gdzieś w dal. Szczęśliwym trafem głowa sierżanta i jego prawa ręka wspierały się na skarpie, więc nie zachłysnął się wodą, nie utopił.

— Żyje! Oddycha! — krzyczał Mikołajczak, jakby nie zważając na realne zagrożenie.

— Nie drzyj się, idioto! — zgromił go jakiś podoficer. — Chcesz, żeby nas też ostrzelali?

Miał rację, nieprzyjaciel mógł ciągle kryć się w pobliskim lesie lub zaroślach, które porastały brzegi cieku. Ukraińcy musieli uznać, że Jęczkowiak nie żyje, żaden z nich nie pofatygował się jednak po jego broń. Porzucony mauzer leżał ledwie metr od Polaka, już na drugim brzegu rzeki. Mikołajczak dostrzegł, że karabin ma nadłamany bagnet.

— Ranny w lewą dłoń — zawyrokował batalionowy łapiduch. I natychmiast zadysponował: — Nosze! Nosze, do jasnej cholery! Sooofort!13

Nie minęło pół minuty i nieprzytomny Jęczkowiak był holowany do tylnej linii. Dzięki sanitariuszom miał już obandażowaną przestrzeloną dłoń, jego ciałem targało jednak ostre zimno.

— Przykryć mi go jakimś pledem, ale szybko! — Łapiduch natychmiast dostrzegł to niedopatrzenie.

Musieli jak najszybciej wynieść rannego ze strefy zagrożenia. Spieszyli się więc, potykali. Kilka razy noszami szarpnęło — i wtedy się ocknął.

Piekący ból dłoni i pulsujący głowy — to było pierwsze, co poczuł. Zaraz potem zrozumiał, że skoro szarpie go w dłoni, ciągle znajduje się wśród żywych. Odruchowo przeżegnał się zdrową ręką.

— Panie sierżancie! Ocknął się!

— Przecież widzę, Bamber! Czego się drzesz? — Lekarz już był przy Jęczkowiaku. — Hej, człowieku? Panie sierżancie, wszystko w porządku? Czego panu trzeba?

— Zzzzzimno — syknął Jęczkowiak, a jego ciałem wstrząsnął makabryczny dreszcz.

Kostucha ciągle była blisko. Czuł jej lodowaty oddech, zaglądała mu teraz za kołnierz i koszulę.

— Dawać jeszcze jeden koc! — rozkazał zażywny łapiduch. — Pan wytrzyma jeszcze kwadrans, panie sierżancie! Przy ognisku będzie lepiej, wtedy się pan rozgrzeje i osuszy…

Serdeczna obietnica sprawiła mu niemałą przyjemność. Niosła w sobie prostą, skautowską radość.

— Rozgrzeje… — wyszeptał. — Osuszy…

A potem znowu stracił przytomność.

Na całego

Подняться наверх