Читать книгу Na całego - Piotr Bojarski - Страница 13

II. Herbata albo dobre wino Gdzieś za Milatynem, w kierunku na Gródek Jagielloński, nadal 18 marca 1919 roku

Оглавление

To był już pościg za uchodzącym nieprzyjacielem. Ukraińcy wycofywali się chaotycznie na wschód, a pluton Jęczkowiaka — jak wszystkie inne spieszące Lwowowi na pomoc — parł do przodu, pchany niewidzialną, acz namacalną siłą entuzjazmu i euforii. Wyglądało na to, że potyczka pod Milatynem doprowadziła do rozbicia wrogiego zgrupowania i przełamania jego oporu. Teraz było tylko kwestią czasu, kiedy poznańczycy dotrą do Gródka, a potem Lwowa.

Około piętnastej do Jęczkowiaka podbiegł goniec z dowództwa.

— Trzeci pluton został poważnie zaatakowany — wysapał strzelec. — Jest wielu rannych, w tym ciężko…

Sierżant poczuł ucisk na wysokości serca.

— Ludwik? — zapytał odruchowo o brata.

— Ludwik Jęczkowiak?… — Goniec jakby się zawahał. — Mocno oberwał…

Jęczkowiakowi pociemniało przed oczami.

— …ale żyje. Sanitariusze Jindry już się nim zajęli.

Serce Jęczkowiaka zatrzepotało, jakby wpadło w nagłą i niespodziewaną arytmię.

— Bogu niech będą dzięki — wyszeptał.

To wszystko, co w tej chwili mógł zrobić dla brata. Nagle zrozumiał, że muszą jak najszybciej wykonać zadanie. Jeśli dojdą do Gródka, będzie mógł zapytać o Ludwika, może nawet mu pomóc. Na razie nie mógł. Wróg uchodził teraz bardziej na południe, niż na wschód — a to oznaczało, że do Gródka, miasta wszak w polskich rękach, coraz bliżej. Tak, trzeba przyspieszyć kroku, choć nogi już mocno zmęczone… Trzeba!

— Dzięki za wieści. — Odesłał gońca, w duchu przeklinając informacje, które przyniósł.

Zaraz potem nakazał swoim żołnierzom zwiększyć tempo marszu.

Ludzie byli zmęczeni, zmordowani, widział to w ostrych rysach ich twarzy, w spoconych czołach, twardych krokach. A jednak raz jeszcze karnie podkręcili rytm marszu. Zupełnie jakby dopiero co wstali z leży.

Gdy mijali Dobrzany, od strony wsi odezwały się znowu ukraińskie cekaemy. Biły jednak chaotycznie, niecelnie. Nie czyniły im szkody. Ratajczak chciał posłać do wsi swój pluton, ale Wierzejewski kategorycznie zakazał. Dzień z wolna zbliżał się do końca, a oni musieli przecież dotrzeć do Gródka.

Zostawili za sobą ostrzeliwujące się tyleż wściekle, co niecelnie Dobrzany, zwarli szyki i parli na wschód.

Zmierzchało już, było po siedemnastej. Niepostrzeżenie wszystko wokół zszarzało, jakby znalazło się nagle pod warstwą niewidzialnego pyłu.

Jęczkowiak poprawił hełm, wycierając spod niego dłonią zimny pot. Po prawej zobaczył szybko ciemniejącą ścianę lasu. Z doświadczenia wiedział, co to może oznaczać: kolejną pułapkę.

— Stać! — rozkazał, wskazując dłonią na linię lasu. — Czekać na mnie!

Widział zaskoczenie na obliczach swoich żołnierzy, ale nie dbał o to. W końcu, robił to właśnie dla nich.

Z karabinem w dłoni oderwał się od nasypu kolejowego i skokami zagłębił się w wilgotny mrok. Dopadł do szerokiej na jakieś dwa metry rzeczki, skutej mizernym lodem. Szukał miejsca, w którym ciek byłby węższy, chciał go sforsować. Rzeka jednak okazała się równo szeroka.

Chwycił więc mauzer z bagnetem w prawą dłoń, pochylił się, rozpędził — i skoczył…

I właśnie wtedy gdzieś po prawej zaszczekał karabin maszynowy. Zaraz potem Jęczkowiak poczuł mocne szarpnięcie w głowę. Upadając w sam środek kruchego lodu, zdążył pomyśleć o obrazku świętego Jerzego…

Że może niedobrze…

Zaraz potem zapadł się w nicość.

Na całego

Подняться наверх