Читать книгу Skazana - Teri Terry - Страница 10

Część 1: Chaos
7.
Sam

Оглавление

Ledwie przestąpiłam próg swojej sypialni, rozlega się ciche pukanie do drzwi. Otwierają się: mama. Wygląda… niesamowicie: satynowa niebieska suknia, jasne włosy (jak moje) upięte, pełny makijaż, na powiekach cienie, które nie powinny pasować do jej oczu i włosów, a jednak…

– Kochanie – mówi i wyciąga ręce, po czym przysuwa mnie do siebie. – Uważaj na moją twarz! – Wymieniamy całusy w powietrzu.

– Cześć, mamo. Dotarłaś w końcu do domu?

– Tak. O, ta przerażająca wczorajsza sprawa! Jak to przeżyłaś, w porządku?

– W porządku. – Pewnie lepiej późno niż wcale. – Trochę się…

– Gdzie byłaś? Dzwoniłam do ciebie.

– Ee… w szkole? Wiesz, to takie miejsce, do którego każą ci chodzić, póki nie skończysz osiemnastki. I uczyć się różnych głupot.

– Nie bądź bezczelna. Dlaczego wracasz tak późno, akurat dzisiaj? Wieczorem idziemy na dobroczynną kolację do Tate, pamiętasz?

– Uczyłam się z korepetytorką do egzaminów. Tato to ustawił. Zapomniałam włączyć z powrotem telefon, kiedy skończyłam. Przepraszam.

Potrząsa niecierpliwie głową.

– Co on sobie myśli? Teraz musisz się naprawdę pośpieszyć. Kazałam Penny, żeby ci przygotowała ubrania. Francesco czeka, chce ci ułożyć włosy i zrobić makijaż. Biedak wychodzi z siebie, tak mało czasu zostało. Za dwadzieścia minut podjeżdża nasz samochód.

– Nie spałam za dobrze w nocy, jestem wykończona. Nie mogłabyś mnie usprawiedliwić?

– Nie, Samantho. Kochanie,  m u s i s z  pamiętać, jakie mamy szczęście; to ważna impreza charytatywna, nie może nas na niej zabraknąć. I szczególnie zależy mi na twojej obecności, skoro tato jest na swoich spotkaniach. Ubieraj się, ale już. A potem pędź do mojej garderoby, do Francesca.

Wychodzi zamaszyście z pokoju, a ja opieram się o drzwi. Na moim łóżku rzeczywiście leży suknia. Bladoniebieska, prawie lustrzane odbicie maminej, tylko krótsza i nie aż tak wycięta. Nie pamiętam, żebym ją wcześniej widziała.

Wciskam się w nią: pasuje, ale na styk. Wzięli ze mnie miarę u krawca, który ubiera mamę. Żółta karteczka w głowie: iść tam i kazać się zmierzyć na nowo.

N i e n a w i d z ę  obcisłych ciuchów. Przez jakąś nanosekundę zastanawiam się, czy przejdą gołe nogi, ale nie ma szans – sukienka jest na to za krótka. I jeszcze dopasowane buty. O Boże, co to ma być: cztery cale? Kolejna noc na szpilkach.

Ktoś delikatnie puka do drzwi. Tym razem do pokoju zagląda Penny – przyszła, żeby mnie popędzić.

– Wyglądasz przepięknie – zapewnia.

Wychodząc z sypialni, zerkam do lustra. Sukienka jest śliczna, ale nie będę mogła nic w niej zjeść; w tych butach nie przebiegnę ani kroku. Francesco zrobi coś szybko z moimi włosami i twarzą i może rzeczywiście całość wyjdzie pięknie, ale to nie jest prawdziwe. Tak samo fałszywe, jak ten uśmiech, który będę dziś mieć na twarzy.

Mamy dzisiaj podwójną ochronę – samochody konwojują nas i z przodu, i z tyłu. Nie wyglądają jak typowe wozy rządowe. Czy oni naprawdę myślą, że nikt ich nie rozpozna, bo nie mają rządowych tablic rejestracyjnych? Trzy nowe lśniące limuzyny z przyciemnianymi tylnymi szybami jadące jedna za drugą – hmm.

Czuję się nieswojo, gdy wyjeżdżamy poza bramę domu, ale na drodze nie ma dużego ruchu i mkniemy do celu bez  i n c y d e n t u.  Powinniśmy być nawet „na czas”, jak w maminym języku określa się dwudziestominutowe spóźnienie.

Wreszcie docieramy na miejsce i przetaczamy się przez bramy bezpieczeństwa, po czym ochrona pomaga nam wysiąść z wozu i trzyma nad nami parasole, bo zaczyna padać. W oczy raz po raz błyskają nam flesze – prasa oczywiście czyni swoją powinność. Nic dziwnego, że mama chciała, żebym z nią przyjechała.

W środku jak zwykle czeka szereg ważnych ludzi, którym trzeba uścisnąć rękę; jednych znam, innych nie. Dzisiejsza impreza charytatywna to nowa inicjatywa galerii Tate, wspierająca obiecujących młodych artystów. Niektórzy z nich tu są, wyróżniają się w tłumie, ale we właściwy sposób – interesujące fryzury i ubiór – wciągnięci w rozmowy przez pełne uwielbienia kobiety i podekscytowane dziewczęta. Przewracam oczami; mama pewnie to zauważa, bo dźga mnie palcem pod żebro. Domyślam się, że o artystów płci żeńskiej było trudno, albo może komitet dobroczynny – same przyjaciółki mamy – bardziej się interesował innymi atrybutami.

Jest tutaj Charlize ze swoimi rodzicami. Przemyca dla nas lampkę szampana i wyciąga mnie z sali na balkon. Kilka łyków bąbelkowego napoju i zaczyna mi szumieć w głowie, ale za to uśmiech przychodzi łatwiej.

– Widziałaś, co Stella ma na sobie? – zagaduje. – O mój Boże. A poznałaś tego Lucasa jakiegoś-tam? Przyszedł z jednym z artystów. Ciacho z niego, nie?

– Hm, dzięki – odzywa się za nami czyjś głos.

Odwracamy się jak na komendę. Nietrudno się domyślić, że osoba, która stoi za nami i śmieje się, to właśnie Lucas.

Charlize oblewa się interesującym odcieniem szkarłatu, co widać nawet mimo makijażu.

Potrząsam głową.

– Charlize, złamałaś pierwszą zasadę plotkowania. Zawsze się rozejrzyj,  z a n i m  zaczniesz o kimś mówić.

Chłopak szczerzy się w uśmiechu i rzeczywiście – ciacho z niego. Przynajmniej widzę, że Charlize miała rację. Jest wysoki, ma przydługie, faliste ciemne włosy i brązowe oczy o ciepłym odcieniu.

– Kim jesteś? – zwraca się do mnie.

– Sam. A ty to pewnie Lucas jakiś-tam.

– We własnej osobie. Mój wujek Gil jest jednym z artystów; to z nim przyszedłem.

– Sam też jest artystką – wtrąca Charlize; najwyraźniej zdążyła odzyskać mowę.

Kręcę głową.

– Wcale nie! Po prostu czasami trochę rysuję.

– I maluje.

– Macie jeszcze ochotę na szampana? – pyta Lucas.

Ja znów kręcę głową, a Charlize doprasza się drinka, więc chłopak rusza do środka.

– Flirtuje z tobą! – zauważa moja przyjaciółka. – Zrobię ci przysługę, łap okazję.

Zanim zdążę zaprotestować, Lucas wraca już z dwoma kieliszkami.

– Sorki – bąka Charlize. – Właśnie sobie przypomniałam, że obiecałam… em… coś zrobić. – I już jej nie ma.

Z głośnym pacnięciem kładę sobie rękę na czole, potrząsam głową.

– To był totalnie jej pomysł, nie mój.

– Kurczę. – Chłopak znowu uśmiecha się szeroko i podaje mi jeden kieliszek. – Szkoda byłoby zmarnować.

Nie wiem, czemu to robię, ale biorę od niego szkło i pociągam łyczek. „Tylko łyczek, nie więcej” – przyrzekam sobie.

– Jak ci się udało dostać tu dzisiaj z wujkiem?

– Też trochę maluję, więc zabrał mnie z sobą jako osobę towarzyszącą.

– Ile masz lat?

– Szesnaście. Zawsze zadajesz tyle pytań?

– Nie. Właściwie nigdy. To pewnie przez bąbelki. – Ze zmarszczonymi brwiami spoglądam na drinka, po czym pociągam jeszcze łyczek, tak żeby się upewnić.

– A ty?

– Co?

– Ile masz lat?

– Prawie szesnaście.

– Często chodzisz na takie imprezy?

– No i kto teraz zadaje dużo pytań? Tylko kiedy mama mnie zmusi.

Lucas parska śmiechem.

– Co?

– Wujek może mnie i zaprosił, ale to mama mnie zmusiła, żebym tu dziś przyszedł. Obyśmy jakoś przetrwali.

Unosi swój kieliszek i trąca nim o mój, a wtedy muszę wypić jeszcze łyczek, prawda? To przecież toast. Niegrzecznie byłoby odmówić.

Znów zerkam ze zdziwieniem na drinka.

– Mój kieliszek w tajemniczy sposób opustoszał.

– Jeszcze jeden?

– NIE. Nie ma mowy.

Kątem oka łowię przez przeszklone drzwi jakiś ruch w sali.

– O-ou. Zdaje się, że wszyscy idą na kolację.

– Możemy usiąść obok siebie?

Potrząsam głową.

– Na pewno miejsca są poprzydzielane. Ja muszę siedzieć przy najnudniejszym stole na świecie.

– Fajnie się z tobą rozmawiało, Sam – mówi Lucas, a ja jakoś nie umiem nic powiedzieć, tylko uśmiecham się do niego.

Wewnątrz znajduję mamę i nasz nudny stół obsadzony ważniakami. Lucas wylądował w połowie sali – siedzi zwrócony do mnie plecami i… och, teraz widzę. Jest przy tym samym stole co Charlize i gdy patrzę, jak rozmawiają, robi mi się dziwnie od środka – trudno określić to uczucie. Albo uznała, że gość jest do wzięcia i zostanie kolejną pozycją na jej liście szalonych miłości, albo postanowiła odbić punkty i będzie mu teraz w nieskończoność opowiadać niefajne szczególiki na mój temat.

Przynajmniej to drugie jest bardziej prawdopodobne. Miło się z nim rozmawiało – przy bąbelkach – i dla mnie przygoda się na tym skończy.

Na wypadek, gdyby Charlize dostała niezwykłego u niej napadu wyrzutów sumienia, piszę do niej pod stołem esa: „Jest cały twój, złotko”.

Kolacja wygląda na smaczną, mimo że jest dziwacznie, artystycznie podana. Właściwie jestem tak głodna, że zjadłabym cokolwiek, ale i tak już nie mogę oddychać, siedząc w tej sukience. Chichoczę w duchu; prasa miałaby używanie, gdybym najdosłowniej w świecie pękła w szwach. Po kilku kęsach pierwszego dania robi mi się niedobrze i nie nakładam sobie nic więcej na talerz.

Wreszcie pora wracać do domu. Sunąc w stronę wyjścia, a potem do samochodu, zaliczamy mnóstwo całusów w powietrzu. Widzę, że Lucas stoi na uboczu; kiwa mi głową, uśmiecha się.

Znowu błyskają flesze. Ktoś otwiera nam drzwi wozu, a gdy się zamykają za nami, z ulgą zdejmuję buty. Potem otulam się szalem i rozpinam sobie ukradkiem kilka guzików na plecach. Mama zauważa to i potrząsa głową.

Rozpieram się na siedzeniu, zamykam oczy. W głowie mi łupie od nadmiaru szampana i niedostatku jedzenia. Umieram z głodu, więc zaczynam fantazjować o tym, co znajdę do jedzenia, kiedy się w domu zakradnę do kuchni.

Prawie odpływam w sen, gdy włącza się interkom kierowcy.

– Mamy przed sobą wypadek i korek, musimy nadłożyć drogi. Ochrona sprawdziła objazd, jest bezpieczny, tyle że może być trochę… kolorowo.

– I co jeszcze? – wzdycha mama.

Otwieram oczy. Kolorowo? Cokolwiek to oznacza, chcę zobaczyć.

Początkowo okolica wygląda jak każda inna, ale stopniowo ulice stają się coraz węższe, a sklepy mniejsze – niektóre mają powybijane albo zabite deskami okna. Pod ścianami piętrzą się sterty śmieci. Gdzieniegdzie na murach widać wymalowane symbole: „A4A” czy jakoś tak? Ledwie mogę cokolwiek rozeznać. Obok nabazgrano slogany, ale jedziemy za szybko, żebym je odczytała. Na jednym rogu stoi grupka ludzi – popijają coś schowanego w papierowej torbie. Patrzą na nasze samochody z mieszaniną zaciekawienia i pogardy.

Kolejny zakręt. Ludzie kulą się w wejściach do budynków, leżą. Czy oni tu  ś p i ą,  na ulicy? Oczy otwierają mi się szeroko.

Zatrzymujemy się na czerwonym świetle.

Jakaś kobieta wstaje i podchodzi do moich drzwi, puka w okno. Szyba jest typu weneckiego lustra, więc ja widzę kobietę, lecz ona mnie nie. Na ręku trzyma małe dziecko, drugie kurczowo czepia się jej nogi.

– Proszę. Pomóżcie mi wykarmić dzieci – mówi. – Proszę!

Maluch na jej rękach ma półprzymknięte oczy. Cała trójka jest przeraźliwie chuda – skóra i kości. Jestem wstrząśnięta, niedobrze mi, nie mogę uwierzyć w to, na co patrzę.

– Mamo?

Nie odpowiada.

– Mamo! – Odwracam się do niej, ale jej twarz nic nie wyraża, oczy są utkwione w pustce gdzieś z przodu. – Nie widzisz ich? Czy możemy coś zrobić?

Światła zmieniają się na zielone i ruszamy.

Skazana

Подняться наверх