Читать книгу Skazana - Teri Terry - Страница 4
Część 1: Chaos
1.
Sam
ОглавлениеUtknęliśmy jak w pułapce. Od nienawiści i furii dzieli nas tylko cienkie szkło i nieco stali. Strach chwyta mnie od środka za brzuch, tłamsi oddech w płucach.
Tato mówi coś do kierowcy, rzuca mu polecenia ostrym tonem, każe nas stąd zabrać, nic jednak nie da się zrobić – zostaliśmy otoczeni.
Wokół widać wykrzywione wściekłością twarze, słychać obsceniczne wrzaski. Czyjaś ręka rozbija cegłę o okno przy moim siedzeniu i ze mnie też wyrywa się krzyk, ale na szczęście szyba wytrzymuje – jest kuloodporna. Chyba nie da się jej rozbić, co? A jeśli ktoś będzie w nią walił i walił?
Teraz samochód się kołysze. Tamci napierają na niego z wszystkich stron, huśtają coraz mocniej.
Zbliżają się syreny; ludzie wokół nas zaczynają się odsuwać i uciekać. Nadbiegają policjanci ze sprzętem do tłumienia zamieszek, tworzą mur z tarcz i pałek, a te ostatnie idą w ruch. Obraz się zamazuje: tłum i krew.
Obok mojego okna pada na ziemię jakaś dziewczyna, a ludzie po prostu przechodzą – zaraz ktoś ją stratuje, zrani. Wyciągam się w stronę szyby, ale tracę dziewczynę z oczu.
– N a d ó ł, Samantho – upomina mnie tato.
Piszczą nasze opony. Kierowcy jakoś udaje się zawrócić, najeżdża przy tym na chodnik, przepycha wóz przez rozwrzeszczaną ciżbę.
Wytaczamy się z powrotem na drogę i pędzimy – tak szybko, jak to możliwe na zatłoczonych londyńskich ulicach, którymi każdy, tak jak my, próbuje uciec jak najdalej od tego, co się dzieje.
Tato rozmawia przez telefon; koniecznie chce wiedzieć, jak to się stało, że wpadliśmy w ten tłum bez ostrzeżenia. Kończy rozmowę.
– Samantha? – mówi do mnie. – Potrzebują mnie już teraz. Będziesz musiała pojechać ze mną.
Przez całą drogę mamy zielone światło – czy robią to specjalnie dla nas? Kiedy jesteśmy już pod pałacem Westminsterskim, strażnicy rozsuwają nowe bramy w wysokich ogrodzeniach, którymi chronione są teraz gmachy parlamentu, i wjeżdżamy na dziedziniec. Drzwi się otwierają i pośpiesznie wysiadamy z wozu, ciasno otoczeni ochroną – przypominam sobie, że to tryb alarmowy, ogłaszają go, kiedy zagrożenie jest wysokie – i zaraz wchodzimy po schodach do środka.
Tatę szybko dokądś zabierają, a ja zostaję w holu, mrugając oszołomiona, sparaliżowana zdumieniem. Mam dziwne wrażenie, jakby czas przesuwał się nie w tę stronę albo jakbym się znajdowała poza nim, patrzyła na scenę rozgrywającą się w przyśpieszonym tempie, ale nie brała w niej udziału. Jakbym wciąż siedziała unieruchomiona w samochodzie w środku szalejących zamieszek.
Mojego ramienia dotyka czyjaś chłodna dłoń. To Astrid Connor – posłanka z partii opozycji, minister czegoś tam w gabinecie cieni. Jej córka chodzi do mojej szkoły, stąd ją znam.
– Samantho, kochanie. W porządku? To musiało być straszne. – Jej usta wykrzywiają się w czymś, co pewnie miało być dodającym otuchy uśmiechem, ale jakoś nie bardzo wyszło.
Przełykam ślinę, niepewna, co powiedzieć.
– Czy mogę iść do domu? – pytam w końcu, nie mogąc ścierpieć własnego głosu: cichutkiego, słabego.
– Nie wiem. Trzeba sprawdzić zabezpieczenia. Zobaczę, czy ktoś mógłby cię odwieźć. – Rozgląda się, po czym gestem przywołuje asystentkę, która pośpiesznie podchodzi. – Idź, napij się herbaty, a ja dopilnuję, żeby ktoś po ciebie przyszedł, gdy tylko się da.
Asystentka zabiera mnie do kawiarni, sadza przy stoliku i przynosi kubek herbaty. Chwytam go obiema rękami, żeby nie rozlać napoju, tak mi się trzęsą dłonie.
Na ścianie wisi telewizor. BBC pokazuje sceny z miejsca, w którym dopiero co byliśmy – nazywają to i n c y d e n t e m. Lubią to słowo. Widząc teraz na ekranie tamte zdarzenia – napierający tłum, nasz samochód o mało nie przewrócony przez ludzi – czuję, jakbym znowu tam była, jakby to się działo na nowo. Dziwaczne wrażenie – jakbym się przyglądała scenie spoza własnego ciała.
Potem dodają, że samochód wicepremiera Gregory’ego utknął w tłumie protestujących, z wicepremierem i jego córką w środku. Na ekranie pojawia się nasze zdjęcie. Stare, zrobione w czasie wyborów jakiś rok temu – miałam wtedy czternaście lat i nienawidziłam sukienki, w którą kazali mi się ubrać. Mama powiedziała, że niebieski materiał będzie mi pasował do oczu, ale przez ten kolor i przez to, że moje blade blond włosy ułożono w ciasne loczki, wyglądałam znacznie młodziej. Tato przybrał minę poważnego polityka. Wtedy ta mina była czymś, co mógł założyć i zdjąć, kiedy tylko chciał, teraz jednak wydaje się raczej, że jest już przymocowana na stałe, nieusuwalna jak pasma siwizny na skroniach, które z każdym i n c y d e n t e m wspinają się coraz wyżej.
Odliczam wolno w głowie od momentu, gdy wspomniano o nas w wiadomościach. „Jeden, dwa, trzy, cztery…” Zaczyna się. Wibruje komórka – SMS.
„Wporzo, Sam?”
„Tak”.
„Co się stało?”
„Oglądasz wiadomości! Tak samo, tylko głośniej”.
„Gdzie jesteś?”
„Zawlekli mnie do WM na herbatę”.
„Sfilmowałaś coś?”
„Miałam co innego do roboty”.
„A co u ciebie? Szkoła dzisiaj zamknięta – trzymaj kciuki, żeby pociągnęło do jutra”.
„Tak. Tak!!!”
„Co widziałaś? Bałaś się?”
Zastanawiam się przez moment. W jednej chwili jechaliśmy drogą, tato miał mnie wysadzić pod szkołą, a zaraz potem – no… rozpętało się piekło. Moja pamięć odtwarza skłębione obrazy: pełne nienawiści twarze, krzyki, cegła rzucona w okno, potem policjanci i krew. Przerażona mina dziewczyny, która zniknęła pod stopami tłumu tuż przy moim oknie.
Kłamię w odpowiedzi:
„Nic nie widziałam”.
SMS-y przychodzą nieustannie: od koleżanek ze szkoły, od nauczycielki plastyki, kuzynostwa, nawet od Sandy, córeczki przywódcy opozycji – od wszystkich krewnych i znajomych królika. Większość to wariacje na temat: „Wszystko w porządku? Nic ci nie jest?”. Odpowiadam: „Tak. W porządku”, „Nic mi nie jest” – i to chyba prawda. Przynajmniej… w sensie cielesnym; szyba się nie stłukła. A gdyby prysła? Ale wytrzymała. Jednak tak naprawdę n i e jest ze mną w porządku.
Kiedy tak odpowiadam na pytania i na słowa dodające otuchy, wciąż czekam na telefon albo SMS, który nie przychodzi, aż w końcu nie mogę się powstrzymać i wysyłam własny: „Cześć, mamo, nic mi nie jest. Dzięki, że nie pytasz”.
Nie ma odpowiedzi.