Читать книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa - Страница 4
2
ОглавлениеStarszy sierżant Emil Stompor przetarł oczy. Wskazówki zegarka wskazały za dziesięć czwartą. Jeszcze dwie godziny. Wywiadowca czuł pod powiekami piasek, co było spowodowane zmęczeniem. Niczego nie pragnął bardziej, jak je przymknąć. Zbliżał się mglisty, zimny świt.
– Kosar! Nie śpij! – mruknął. – Wstawaj!
– Co, co?
– Zaraz wyjdzie.
– Kto? Kto będzie wychodził?
Policjant położył palec na ustach i wskazał kiosk. Kosar mrugnął na znak, że rozumie. Stompor otworzył drzwi i znikł gdzieś w oparach unoszących się nad brudną ulicą Pragi Południe, a potem skrył w bramie po drugiej stronie. Powietrze pachniało wilgocią i chłodem. Latarnie zgasły. Wywiadowca oparł się o odrapany mur. Czekał. Wreszcie poczuł przebiegający po kręgosłupie dreszcz – nieomylne przeczucie, które towarzyszyło Emilowi od dzieciństwa.
– Cholerny detektyw. Szlag by go trafił – westchnął cicho Kosarewicz i pomyślał, że nikogo nie widać. A jednak kiedy wyszedł z samochodu na rześkie, poranne powietrze, zarejestrował wychodzącą zza warzywniaka przygarbioną postać. – Halo? Proszę pana? Proszę pana! – zawołał, a słowa odbiły się od ścian.
Cień przyśpieszył i skierował się wprost na Emila w bramie.
– Stój! Stój, policja! – Okrzyk rozerwał ciszę poranka, ale włamywacz znikł w porannej mgle.
Kosar wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i ruszył. Niebieskie, blade światło odbijało się od zniszczonych i brudnych murów. Emil patrzył, jak radiowóz mija skrytego za załomem rzezimieszka, a potem mężczyzna w kapturze rusza truchtem.
– Ej, kolego! Masz może fajkę? – rzekł, chwiejąc się po pijacku.
– Jest tu przejście?
– Pewnie, że jest. A co tak zapierdalasz z rana?
– Psy mnie gonią!
– O! To dawaj, bracie! Tu cię nie znajdą.
– Dzięki – odparł zakapturzony.
– A co zmalowałeś?
– A… takie tam… Tamten warzywniak.
– To się lepiej nie ruszaj, kolego. Przejadą i będzie po sprawie.
Włamywacz kiwnął głową. Światła radiowozu się zbliżyły. Ukryci w bramie w bezruchu czekali, aż polonez pojedzie.
– Pojechali.
– Uff – westchnął włamywacz. – Było blisko.
– To jak, masz papieroska?
– Nie palę.
– Szkoda.
– Masz u mnie karton. Równiacha z ciebie.
– Nie próbuj się poruszyć, bo ci odstrzelę kolano – ostrzegł Emil, uważnie obserwując mężczyznę, po czym podniósł radio do ust i nacisnął przycisk nadawania. – Kosar, możesz wracać.
– Ty jesteś…
– Stój spokojnie. – Policjant sięgnął po kajdanki. – Chyba że wolisz chirurgię urazową.
– Pies?
– Założysz sobie?
– Ożeż ty, chuju jebany!
Emil nie czekał. Wycelował obręczą kajdanek poniżej mostka. Bandzior się zgiął i osunął z jękiem po ścianie, a policjant zamknął oczko kajdanek na jego nadgarstku i wypchnął jeńca przed bramę.
– Staranniej dobieraj słowa.
– Zajebię cię!
– Na ziemię.
– Masz przejebane, psie pierdolony! – wrzasnął oprych, a Emil w odpowiedzi obrócił kajdanki tak, by zmusić skutego do zgięcia się wpół i położenia z jękiem brzuchem na mokry chodnik.
– Nie kombinuj, to nie będzie bolało – powiedział, klękając na jego karku. Schował broń i z metalicznym „trrr” skrępował drugi nadgarstek bandyty stalową obręczą. – Rozumiesz, co powiedziałem?
– Zajebię cię.
– Jesteś zatrzymany.
– Chuja mi zrobisz!
– Wykonuj polecenia.
– Spierdalaj.
– Bądź miły i nie pyskuj.
– Już po tobie. Jesteś kurwą! Jebanym psem! Słyszysz?
– Tak – potwierdził Emil.
– Kurwą jesteś! Psem pierdolonym! Jebaną kurwą! Szmaciarzem! Już zresztą po tobie, po tobie, słyszysz? Nie pracujesz już, jesteś zwolniony! Nie masz pojęcia, kogo znam. Jeden mój telefon i taki zasrany, śmierdzący skurwysyn i chuj jak ty, zjebany pies, będzie zapierdalał na kuroniówkę.
– Licz się z tym, co mówisz.
– Nie będziesz mi mówił, jak mam żyć, skurwysynu! Kim ty jesteś, kurwo? Tylko pierdolonym psem, sługusem i cwelem!
– Ostrzegałem. – Policjant uniósł skute ręce pojmanego w górę, a ten zawył z bólu.
– Cwany jesteś, bo masz mundur. Normalnie byś do mnie nie wystartował.
– Jestem po cywilnemu.
– I tak byś do mnie nie wystartował. Bo jesteś frajerem!
– To ty leżysz w kajdankach. Zrobiłem cię jak małolata, więc kto jest tutaj frajerem?
– Poluzuj mi to gówno, bo mnie boli.
– Ostrzegałem.
– Ale z ciebie skurwysyn.
– To komplement?
– Nic na mnie nie masz!
– To się okaże. – Emil przystąpił do przeszukiwania delikwenta, słysząc, że nadjeżdża radiowóz. Po chwili samochód zatrzymał się przed nimi. – Masz jakieś fanty?
– Nie gadam z kurwami.
– Nóż, broń, niebezpieczne narzędzia?
– Będziesz mnie obmacywał, pedale zjebany? Wal się na ryj.
– Albo coś, czego nie powinieneś mieć?
– Ciebie nie powinienem mieć na plecach, chuju parszywy. Nic na mnie nie masz! Słyszysz?!
– Sam się przypucowałeś, że obrobiłeś kiosk.
– Kłamałem.
– I nazwałeś mnie psem. I chujem, w licznych wersjach.
– A co, robisz jako konduktor?
– Może jestem psem – mruknął policjant – ale nie pierdolonym. A nazywanie mnie chujem też nie leży w dobrym tonie.
Kosar wysiadł, uśmiechnął się i pokręcił głową. Zrobił to jednak nie z powodu wymiany zadań, lecz dlatego, że był to kolejny przypadek, kiedy za sprawą Emila w jakiś niewytłumaczalny sposób znaleźli się dokładnie tam, gdzie powinni.
– Nie wiedziałem, że jesteś gliną.
– A jak to wyjaśnisz? – Emil wyjął wytrychy z kieszeni włamywacza.
– Nie moje. Gówno mi możecie zrobić!
– Przeciwnie. Zatrzymaliśmy cię z wytrychami przy obrobionym kiosku. Zabezpieczymy sprzęt, a potem biegły od mechanoskopii się wypowie, czy to tym się tam wpierdoliłeś.
– Znalazłem, jak se tędy przechodziłem. Spierdalajcie.
– Dlaczego się zatrzymałeś na moje wezwanie? – wtrącił Kosar.
– A kim ty, kurwa, jesteś, pajacu jeden? Skąd mogłem wiedzieć, że jesteś psem…
– Krzyczałem „stój, policja”.
– Nie słyszałem. Mam zapalenie ucha.
– Lekarz to sprawdzi.
– Dobra, dobra… Poluzujcie mi te jebane obrączki – powiedział już spokojniej skuty. – Co ja wam zrobiłem, że traktujecie mnie jak śmiecia?
– Uciekałeś, nie reagowałeś na polecenia i masz wytrychy. Te trzy fakty nie pasują do laryngologa.
– Myślałem, że chcesz mnie napaść – stwierdził bezczelnie zatrzymany.
– I niebieskiego światła też nie widziałeś?
– Oczy mam prześwietlone.
– Na rentgenie robisz, tak? – zadrwił Emil.
– Nie. Źle widzę, bo rower spawałem spawarką, ramę, i oczy sobie prześwietliłem. Myślałem, że on chce mnie napaść.
– Lepiej nie myśl – skwitował Kosar. – To nie jest twoja najmocniejsza strona.
– Jak Boga kocham – zarzekał się włamywacz.
– Boga, tak? – powtórzył Emil.
– I Matkę Boską.
– Wydaje ci się, że jesteś cwany? Że nic na ciebie nie mamy?
– A macie? – Zatrzymany się uśmiechnął. – Wytrychy znalazłem, to wziąłem.
– Po co?
– A ciekawy jestem. Ciemno i nie widać dokładnie, obejrzeć chciałem w domu, w dobrym świetle. Tym bardziej że oczy mam prześwietlone. A uciekałem, bo mnie goniłeś. Wiadomo, noc, Praga, niebezpiecznie, więc się bałem, co nie? I uszy mam chore, to nie słyszałem, żeście gliny. Bez munduru, legitymacji też nie pokazaliście. Dla mnie to napad.
– Napad?
– No, a co? Przecież nie pokazaliście blachy. Najpierw mi ją pokażcie, a potem powiedzcie, za co się przypierdalacie, za co zostałem skuty, zatrzymany i pobity.
– Nie pierdol.
– No, co „nie pierdol”? Skargę złożę.
– Do konia na Służewcu pisz. Kosar? Jak tam?
– Sprawca wszedł, otwierając zamek wytrychem. Splądrował środek. Nie wygląda na to, żeby coś zabrał.
– No widzisz – ucieszył się skuty. – Mówiłem ci, nic na mnie nie masz. Nawet jak mnie zamkniesz, to i tak za parę godzin będę śmiał ci się w twarz. Żaden prorok nie da mi nawet zarzutu. Nic na mnie nie macie poza wytrychem, ale to nic nie znaczy. A to, że coś tam opowiedziałem o włamie, to gówno warte. Wszystko w temacie.
Emil spojrzał na Kosara. Ten wzruszył ramionami. Jego mina nie pozostawiała złudzeń. Intuicja go nie zawiodła, ale fakt pozostał faktem: włamywacz niczego nie ukradł.
– Co najwyżej zniszczenie mienia, ale kto mi to udowodni? – szedł w zaparte schwytany.
– A wiesz, kto jest właścicielem tego kiosku?
– Chuj mnie to obchodzi.
– A powinno – rzucił Emil. – Bo tak się składa, że mnie obchodzi. Facet ma trójkę dzieci i zapierdala od rana do wieczora, wiesz? Jest już teraz pewnie na nogach, bo zaraz pojedzie na giełdę…
– Moja wina, że jest frajerem?
– …a ty przychodzisz, żeby komuś takiemu kiosk obrobić?
– Myślałem, że trzyma tam jakąś kapustę – odparł włamywacz i mrugnął. – Ale oficjalnie nie mam z tym nic wspólnego.
– No jasne – zakpił Kosar, po czym spojrzał na Emila i uniósł brwi.
– Normalnie to bym sobie odpuścił takiego szmaciarza jak ty – powiedział Emil – ale widzę, że z ciebie wyjątkowy gnój wychodzi. Musisz dostać nauczkę.
– Nic mi nie możesz zrobić.
– Mylisz się.
– A co? Rozpłaczesz się tutaj? – zapytał włamywacz.
– Wpierdolę ci.
– Nie możesz.
– Mogę. I zrobię to. Tutaj i teraz.
Zatrzymany spojrzał na Kosarewicza. Ten zrobił minę na znak, że o niczym nie wie i ma z tym nic wspólnego.
– Poskarżę się. Z roboty was wypierdolą.
– Straszysz – zakpił Emil – czy obiecujesz?
– Uświadamiam cię.
– Co ty Wisłocka jesteś? A właśnie, jak się nazywasz?
– Po co ci to?
– Kartkę z choinką na święta planuje ci przesłać. Zawsze tak robi, jak komuś wpierdoli – wyjaśnił Kosar. – Żeby go delikwent pamiętał.
– Powiesz po dobroci czy ci mam przypierdolić? – zapytał Emil ciszej, po czym kiwnął głową, wyjął paczkę cameli i podsunął zatrzymanemu. Nie widząc reakcji, wyjął papierosa. Niezapalony tytoń miał piękny, przyjemny zapach.
Złodziejskie serce zmroził strach. Rzezimieszek słyszał, że na Pradze jest jeden taki tajniak, co pali camele i niejednemu zaszedł za skórę.