Читать книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa - Страница 7
5
ОглавлениеEmil obrzuca włamywacza uważnym spojrzeniem i spluwa. Następnie, nie odrywając wzroku, wyjmuje srebrną zapalniczkę. Błękitnawy płomyk oświetla twarz policjanta. Tytoń skwierczy cichutko, a gliniarz wolno wypuszcza dym w stronę jaśniejącego nieba.
– Zaczynasz mnie wkurwiać – odzywa się złowieszczo.
– Nie moja wina.
– Niepotrzebnie utrudniasz. Przecież jak cię zawieziemy na Grenadierów i posiedzisz na twardych dechach, to i tak sobie przypomnisz – komunikuje spokojnie Emil, a włamywacz spogląda spode łba raz na niego, raz na Kosara i nie odpowiada. – Jak się nazywasz?
– Marek Marczak.
Na most przy Cytadeli wtacza się skład towarowy. Policjant, słysząc daleki stukot kół lokomotywy, myśli, że jest zmęczony.
– Mówią do mnie Mareczek.
– Mareczek, mówisz? Oj, Mareczek – odpowiada Emil, akcentując imię, i wydmuchuje dym w niebo. – Ty nas chyba robisz najzwyczajniej w chuja.
– Jak Boga kocham.
– Zamknij się, kurwa! – Chwyta zatrzymanego za bluzę. – Myślisz, że będziesz z nas wałów robił? Wydaje ci się, kurwa, że jesteś sprytny?
– Puszczaj!
– Pytałem, czy myślisz, że jesteś sprytny.
– Puszczaj!
– A teraz posłuchaj. Zawieziemy cię na Grenadierów. Nawet jak nie dostaniesz zarzutów, to i tak posiedzisz dwie doby, durniu jeden! – warczy, przypierając złodzieja do muru. – A jak wyjdziesz, to podjedziemy do Spartakusa.
Włamywacz nie odpowiada. O ile na początku, po chwili strachu podszytej adrenaliną, wszystko szło po myśli złodziejaszka, to teraz sytuacja zaczyna się komplikować.
– Wiesz, gdzie jest Spartakus, co?
Złodziej kiwa głową, chociaż zupełnie nie ma takiego zamiaru.
– To dobrze. – Emil rozluźnia chwyt. – Bo wyobraź sobie, że wejdziemy tam w czwartek. O szóstej wieczorem. A potem zaczniemy pytać o ciebie. Z blachami na szyjach.
– Wsadźcie je sobie w dupę. Tak dla odmiany, zamiast kutasów.
– I sprzedamy temat, że się przed nami rozprułeś. I konfident jesteś. Na psiarnię chodzisz i się pucujesz.
– Jak cwel zwykły – dodaje Kosar. – I wafel.
– Parówa i ciota. I co ty na to?
Włamywacz jest zaskoczony, stara się jednak nie dać tego po sobie poznać. Nie przypuszczał, że ten niepozorny gliniarz jest tak dobrze zorientowany w praskim półświatku. Gliniarz wie o siłowni. Wie, że ważniejsi na mieście przychodzą tam o szóstej w czwartek.
– To jak będzie?
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Myślisz, Mareczek – Emil podkreśla imię – że nie wiem, komu się możesz opłacać?
– Nie opłacam się nikomu.
– Przyznaję, że nawet to nieźle wykombinowałeś. Gratuluję kreatywności. Do tej pory ci tylko nie wierzyłem, teraz mnie już rozśmieszasz. Co ty pierdolisz? Mam uwierzyć, że się bujasz po Pradze z wytrychem w kielni na legalu?
– Może działa po cichu? – podrzuca Kosar.
– Działał. Do dzisiaj, bo jutro się wszyscy dowiedzą, że robił ich w chuja.
– Mówiłem…
– Zamknij się, kurwa! Miałeś szansę! Dałem ci ją, jak człowiekowi, chociaż widzę, że jesteś gnojkiem. Nie chcesz, jak ulica mówi, po ludzku, trudno – dodaje Emil ciszej. – Twój wybór. Polecę z tobą paragrafami. Zawijamy śmiecia. Trzeba napisać papiery. I legendę ułożyć.
– Nazywam się Marek Wroński.
– Wroński? – Emil patrzy na Kosara, kiwa głową, po czym przydeptuje papierosa. Niebo jaśnieje z każdą minutą. – Marek Wroński?
– No, chciałeś wiedzieć, to powiedziałem. Czego chcesz więcej, psie?
– Psie?
– Panie władzo.
– Nie, nie – odpowiada Emil. – To już psem wolę zostać.
– Puścisz mnie teraz?
Emil wskazuje Kosarowi kajdanki. Ten podchodzi do Wrońskiego z kluczykiem. Wroński unosi podbródek i się uśmiecha. Wie, że granie na czas i udawanie idioty przed tym cholernym gliniarzem nie ma sensu. To musi być ten, o którym się opowiada przy piwie w podwórkach.
– Cieszę się, że poszedłeś po rozum do głowy, Wrona – dodaje Kosar.
– Kosar, było tak: zauważyliśmy mężczyznę wychodzącego z kiosku.
– Nie reagował na wezwania i okrzyki „Stój, policja”?
– Przeciwnie. Zareagował, ale ucieczką.
– No tak. Potwierdzam. Wznosiliśmy głośne okrzyki „Stój, policja” kilka razy – uściśla Kosar. – I ja też krzyczałem.
– Tak. Zawsze krzyczysz.
– Co dalej?
– Normalnie. Podjąłem pościg. Widziałeś, prawda?
– Widziałem wszystko. Widząc, jak ścigasz uciekiniera – mówi Kosar – starałem się odciąć draniowi drogę ucieczki radiowozem.
– Brzmi dobrze. Dogoniłem zbiega, wylegitymowałem się imieniem, nazwiskiem, stopniem oraz głośnym okrzykiem „Policja!”. I wezwałem do zachowania zgodnego z prawem.
– Tak, ale nie reagował.
– Reagował. Chciał tym oto narzędziem mnie uderzyć. – Emil wskazuje wytrych.
– W głowę.
– W oko. Dlatego się musiałem zasłonić. Widziałeś, prawda?
– Wszystko. Chciał cię uderzyć w oko z zamiarem pozbawienia życia lub zdrowia. Krzyknął: „Zabiję cię”. Słyszałem dokładnie. Uszy mam zdrowe – mówi Kosar, mrugając do Wrony. – Tak samo jak oczy. Według mnie, wysoki sądzie, chciał zabić sierżanta Stompora tym oto przedmiotem. – Kosar wskazuje wytrych. – Niebezpiecznym narzędziem znaczy. A to stanowi przestępstwo z artykułu dwieście trzydzieści trzy Kodeksu karnego.
– Ej! Co wy kombinujecie?
– Milcz!
– No, Emil ma rację. Lepiej słuchaj. Może ci się to przydać. Bo kto, używając niebezpiecznego przedmiotu, dopuszcza się czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego w związku z pełnieniem obowiązków służbowych, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu.
– Nie dostaniesz za włamanie, Wrona. I nie zrobimy ci syfu na dzielnicy, ale chciałeś obrobić kiosk uczciwego człowieka, więc ujebiemy cię za czynną napaść – mówi Emil tak, jakby napaść miała miejsce. – I posiedzisz do sprawy. A jak trafimy na dobrego proroka, to ci doklei usiłowanie zabójstwa.
– A za to jest dożywocie – dodaje uprzejmie Kosar.
– Chyba was pojebało!
– No właśnie nie bardzo – odpowiada Emil.
– Wezmę papugę, to mnie wybroni.
– Uhm. Jak chuj. A kasę ci dadzą ziomki z siłowni? A nawet jak papuga z urzędu cię jakimś cudem wybroni, to i tak posiedzisz na Służewcu, Mokotowie albo Grochowie. A że ładniutki jesteś, będziesz cwelem dla pawilonu zwyroli i zwykłych pedałów. Wreszcie spełnisz fantazje o kutasach w dupie.
– Spierdalaj.
– Po sprawie dostaniesz zawiasy. Chyba że pech albo felerna papuga… No, to wtedy pokoik w Białołęce na jakiś rok albo dwa masz pewny. I kutasów ci już nie zabraknie. Jako cwel będziesz mógł dawać audiencję na tronie. – Policjant przesuwa językiem po wnętrzu policzka, sugerując stosunek oralny.
– Nikt wam nie uwierzy.
– Wypuszczą cię za jakieś osiem, może dziesięć miesięcy. Odbyt ci zszyją i zostanie tylko syndrom stresu pourazowego. No, i trochę plemników na podniebieniu.
– Co on pierdoli?
– Pracował na Grochowie – kłamie Kosar, wzruszając ramionami. – Jako wychowek. Już taki jest. To psycholog, nie przejmuj się. Wiesz, jacy oni są.
– Nie macie świadków.
– Ale jest nas dwóch – zauważa Kosar. – A ty jeden. I jest wytrych.
– Nikogo nie uderzyłem.
– Kara za usiłowanie jest wymierzana w granicach zagrożenia przewidzianego dla danego przestępstwa – wyjaśnia jednym tchem Emil. – Czyli od roku do lat dziesięciu. Łapiesz już, bystrzaku?
– Co wy sobie, kurwa, myślicie!
– Nie podnoś głosu – ostrzega Emil. – Bo ręka mnie świerzbi.
– Będziecie mnie straszyć? Szantażować? Do reszty was popierdoliło? Za sąd będziecie robić, za prokuratora, psy jebane?
Emil uderza Wrońskiego dłonią w policzek. Głowa włamywacza odbija się od ściany. Ułamek sekundy później do policzka Wrońskiego przykleja się druga dłoń policjanta.
– Nie możecie tak.
– Nie? – Emil poprawia raz jeszcze.
– Prawo nie zezwala. Nie możesz mnie bić!
– A ty możesz kioski opierdalać? – Emil wymierza czwarty policzek, ale Wrona jest szybszy i się uchyla. – Możesz opierdolić człowieka, co uczciwie od świtu do zmierzchu zapierdala, żeby wyżywić rodzinę? Na to ci prawo pozwala? Nierobie jebany!
– Nie jesteś jakimś pieprzonym szeryfem, kurwa!
– Mogę przyjebać ci tyle razy, ile uznam, że cię to czegoś nauczy. Tak żebyś mnie zapamiętał, gnojku – cedzi Emil przez zęby, po czym wymierza włamywaczowi cios w brzuch, uderza raz jeszcze i kończy prostym w szczękę, po którym bandyta traci przytomność i pada.
Kosar dyskretnie się rozgląda, czy nie są obserwowani. Wrona tymczasem odzyskuje przytomność.
– Kiedy pan Wroński chciał cię uderzyć, musiałeś się zasłonić. I on wtedy nieszczęśliwie się nadział na twój łokieć… – Kosar urywa, wskazując niedbałym ruchem rozciętą wargę mężczyzny.
– Co potem?
– To zależy. – Kosar kręci głową. – Od niego.
– Wrona? Mam propozycję. Zagramy w grę. Nie zrobimy ci znieważenia, czynnej napaści, usiłowania zabójstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, a nawet zniszczenia mienia. Nie będziesz miał syfu na dzielni.
– Mówisz poważnie?
– Wpierdol częściowo załatwia sprawę. Co ty na to?
– Uderzyłem się o twój łokieć. – Wroński podnosi się z ziemi i wyciera rękawem rozciętą wargę. Spogląda na krew i nabiera powietrza. Patrzy roziskrzonym wzrokiem to na Emila, to na Kosarewicza. Wreszcie kiwa głową. – Może być?
– No, a dalej? – pyta zachęcająco Emil. – Ciekawie zacząłeś.
– Pobiegłem.
– Gdzie?
– W nieznanym kierunku.
– No nie wiem, nie wiem, coś mi tu nie pasuje.
– Ale tak było! Naprawdę! – dodaje skwapliwie Wrona, po czym spogląda na obu gliniarzy i się uśmiecha, aż widzą świeżą krew na jego zębach. A potem kolejny raz ociera rękawem posokę z ust. Pociąga nosem i krzywi się z bólu. Widać, że ciosy w korpus zrobiły na nim spore wrażenie. – Tak było.
– Z tym że nie do końca.
– Czemu?
– Bo kilka dni później jakiś gówniarz przyniesie do kiosku pieniążek w kopercie na zamek. Wystarczy też na ślusarza. No, Wrona? Co ty na to? Chyba że wolisz inaczej?
– Nie.
– Tak myślałem. Tylko pamiętaj: sprawdzę. A jak mnie zrobisz w chuja, to cię znajdę i wtedy nie będzie już nigdy żadnego układu, jasne?
Spoglądają na włamywacza. Wroński stoi obity, przegrany i zdziwiony, ale po chwili uśmiecha się, bo żaden policjant go tak nie potraktował. Zakłada kaptur, spluwa krwią, odwraca się i znika w porannej mgle.