Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 100

Prawdziwe życie

Оглавление

Vic zbudziła się ze świadomością, że jest późno i że stało się coś złego.

Słyszała głosy, stłumione przez kamienne mury i odległość. Rozpoznała, że to mężczyźni, choć nie rozumiała, co mówią. Czuła słabą woń spalonego fosforu. Przyszła jej do głowy niejasna myśl, że przespała jakieś zamieszanie, zamknięta w dźwiękoszczelnym sarkofagu farmaceutyków Maggie.

Usiadła, czując, że powinna się ubrać i wyjść.

Po dłuższej chwili uznała, że jest już ubrana. Przed położeniem się spać nawet nie zdjęła trampek. Lewe kolano miało jadowity odcień fioletu i było grube jak kolana Lou.

W ciemności migotała czerwona świeczka, odbijając się w szkle akwarium. Na biurku leżał list; Maggie przed wyjściem zostawiła jej wiadomość. Miło z jej strony. Na kartce leżał przycisk do papieru, rewolwer Czechowa kalibru .38. Vic miała nadzieję, że znajdzie instrukcje, zestaw prostych kroków, które pozwolą jej odzyskać Wayne’a, poprawią stan nogi i głowy, a także jej życie. O ile nie jest to po prostu liścik informujący, dokąd poszła Maggie: Lecę do nocnego po ramen i prochy niedługo wrócę xoxo.

Vic znowu usłyszała głosy. Ktoś kopnął puszkę po piwie, niedaleko. Szli w jej stronę, byli blisko. Jeśli nie zdmuchnie świeczki, wejdą do biblioteki dziecięcej i zobaczą światło przez akwarium. W chwili, gdy ta myśl wpadła jej do głowy, zrozumiała, że już jest prawie za późno. Słyszała chrzęst szkła pod butami, zbliżające się kroki.

Poderwała się. Kolano ustąpiło pod jej ciężarem. Upadła na nie, zdusiła krzyk.

Kiedy spróbowała się podnieść, kolano nie chciało współpracować. Ostrożnie wyciągnęła nogę – zamykając oczy i starając się zapomnieć o bólu – a potem powlekła się po podłodze, na rękach i prawym kolanie. Oszczędziła sobie cierpienia, ale nadrobiła to poniżeniem.

Prawą ręką chwyciła oparcie krzesła na kółkach. Lewą złapała skraj biurka. Podciągnęła się oburącz i pochyliła nad blatem. Mężczyźni byli w sąsiednim pomieszczeniu, po drugiej stronie ściany. Ich latarki jeszcze nie skierowały się na akwarium i pomyślała, że być może jeszcze nie zauważyli przyćmionego, miedzianego blasku płomyka świeczki. Pochyliła się, żeby ją zdmuchnąć, i nagle znieruchomiała, patrząc na słowa napisane na kartce z papeterii biblioteki.

KIEDY ANIOŁY UPADNĄ, DZIECI WRÓCĄ DO DOMU.

Na papierze widniały plamy po wodzie, jakby dawno temu ktoś przeczytał tę wiadomość i zapłakał.

Vic usłyszała głos w sąsiednim pomieszczeniu: „Hank, światło”. Chwilę później zabrzmiały trzeszczące głosy z krótkofalówki, dyspozytor przekazywał wiadomość numerycznym szyfrem. „Dziesięć-pięćdziesiąt siedem w bibliotece publicznej, zgłosiło się sześciu funkcjonariuszy, martwa ofiara na miejscu zdarzenia”. Vic chciała zgasić świeczkę, ale powstrzymały ją słowa „martwa ofiara”. Pochyliła się, ściągnęła usta i zapomniała, co zamierzała zrobić.

Drzwi za nią się poruszyły, drewno zazgrzytało o kamień, zagrzechotały kawałki szkła.

– Przepraszam – powiedział ktoś za jej plecami. – Proszę pani, mogłaby pani tu podejść? Proszę trzymać ręce na widoku.

Vic podniosła rewolwer Czechowa, odwróciła się i wycelowała mu w pierś.

– Nie.

Było ich dwóch. Żaden nie dobył broni, co wcale jej nie zaskoczyło. Nie przypuszczała, żeby większość policjantów wyjmowała broń z kabury częściej niż raz w roku. Obaj byli młodzi, pucołowate białe chłopaki. Ten z przodu celował w nią silnym światłem latarki. Drugi tkwił w drzwiach za jego plecami, między biurem i biblioteką dziecięcą.

– A! – pisnął ten z latarką. – Broń! Broń!

– Zamknij się. Nie ruszać się z miejsca – poleciła. – Trzymać ręce z daleka od pasów. I rzuć tę latarkę. Razi mnie, kurwa, w oczy.

Gliniarz posłuchał. Latarka zgasła w chwili, gdy zagrzechotała na podłodze.

Stali, piegowaci, przysadziści i przestraszeni, blask świecy pełgał po ich twarzach. Jeden pewnie jutro będzie trenować drużynę Małej Ligi swojego syna. Drugi pewnie został gliną dlatego, że oznaczało to darmowe koktajle mleczne w McDonaldzie. Przypominali jej dzieciaków, którzy się bawią w przebieranki.

– Kto nie żyje? – zapytała.

– Proszę pani, niech pani odłoży tę pukawkę. Nikt nie chce zostać ranny – powiedział ten z przodu. Głos mu się łamał jak u dorastającego chłopca.

– Kto? – powtórzyła, dławiąc się własnym głosem, balansującym na granicy krzyku. – Przez radio poinformowano, że ktoś nie żyje. Kto? Mówcie.

– Jakaś kobieta – odparł ten z tyłu, znieruchomiały w drzwiach.

Pierwszy uniósł ręce, pokazując puste dłonie. Vic nie widziała, co robi drugi – pewnie wyciąga pistolet – ale to jeszcze nie miało znaczenia. Tkwił za swoim partnerem i musiałby strzelać przez niego, żeby ją trafić.

– Nie miała dokumentów – dodał.

– Jakiego koloru ma włosy?

– Znała ją pani?

– Kurwa, jakiego koloru ma włosy?

– Pomarańczowe. Jak pomarańczowa lemoniada. Zna jąpani? – zapytał drugi glina, który prawdopodobnie wyciągnął pistolet.

Trudno było pogodzić się ze śmiercią Maggie. Przypominało to mnożenie ułamków wtedy, gdy ma się katar – zbyt wielki wysiłek, zadanie nie do wykonania. Jeszcze niedawno leżały razem wyciągnięte na kanapie, Maggie obejmowała ją ręką, z nogami przytulonymi do jej ud. Jej ciepło od razu ją uśpiło. Vic nie mogła pogodzić się z faktem, że Maggie ją zostawiła, żeby gdzieś umrzeć, podczas gdy ona spała. Było dostatecznie źle, kiedy kilka dni temu Vic na nią nawrzeszczała, sklęła ją i jej groziła. Znacznie gorsze, bezwzględne i bezduszne było jednak to, że ona spała spokojnie, gdy Maggie umierała gdzieś na ulicy.

– Jak? – zapytała.

– Może samochód. Wygląda na to, że potrącił ją samochód. Jezu… Niech pani odłoży broń. Proszę odłożyć broń, a pogadamy.

– Nie – burknęła Vic, odwróciła głowę i zdmuchnęła świeczkę. Całą trójkę spowiła

NOS4A2

Подняться наверх