Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 101

Ciemność

Оглавление

Vic nie próbowała uciekać. Równie dobrze mogłaby spróbować pofrunąć.

Cofnęła się szybko, obeszła biurko i stanęła pod ścianą, mając gliniarzy przed sobą. Czerń była absolutna, geografia ślepoty. Jeden z gliniarzy krzyknął, potknął się w ciemności. Słychać było szuranie obcasów. Vic przypuszczała, że ten z tyłu odepchnął drugiego z drogi.

Rzuciła przycisk do papieru. Zazgrzytał, ślizgając się po podłodze. To da im do myślenia, nie będą wiedzieli, gdzie ona jest. Ruszyła, ostrożnie stąpając na sztywnej lewej nodze, starając się jej nie obciążać. Bardziej wyczuła, niż zobaczyła żelazny regał po lewej stronie i wśliznęła się za niego. Gdzieś w ślepym świecie nocy gliniarz potrącił miotłę opartą o ścianę. Upadła z łoskotem, po którym rozległ się krzyk przestrachu.

Jej stopa znalazła krawędź stopnia. „Jeśli kiedykolwiek będziesz musiała ewakuować się w pośpiechu, trzymaj się prawej strony i zbiegaj po schodach”, powiedziała jej Maggie, choć Vic nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to było. Jest wyjście z tej ciemności, gdzieś na dole, za schodami o niewiadomej liczbie stopni. Zaczęła schodzić.

Posuwała się w podskokach i kiedy nastąpiła na wilgotną gąbczastą książkę, o mało nie wylądowała na tyłku. Zatoczyła się na ścianę, odzyskała równowagę i ruszyła dalej. Gdzieś za sobą słyszała krzyki, teraz więcej niż dwóch mężczyzn. Oddech zaświszczał jej w gardle i to jej przypomniało, że Maggie nie żyje. Chciała rozpłakać się z żalu, ale oczy miała takie suche, że aż bolały. Chciała, żeby śmierć Maggie przyniosła ciszę i spokój – tak powinno być w bibliotece – lecz zamiast tego słyszała krzyczących gliniarzy, swój świszczący oddech i łomotanie własnego pulsu.

W końcu znalazła się u stóp ostatniego krótkiego ciągu schodów i zobaczyła pionowy pas nocnej ciemności na tle pełniejszego, głębszego mroku magazynu. Drzwi były uchylone, podparte kamieniem.

Vic zwolniła, kiedy się do nich zbliżyła. Spodziewała się, że wyjrzy i zobaczy korowód gliniarzy na błotnistym polu za biblioteką, ale nie dostrzegła żywego ducha. Wszyscy przebywali po drugiej, wschodniej stronie budynku. Jej motocykl stał samotnie blisko ławki, gdzie go zostawiła. Rzeka Cedar pieniła się i szumiała. Krótszej Drogi nie było, ale przecież wcale nie liczyła na to, że będzie.

Otworzyła drzwi i przeszła pod żółtą taśmą, ciągnąc za sobą sztywną lewą nogę. Pokuśtykała dalej. W aksamitnym, wilgotnym cieple nocy niósł się dźwięk policyjnych krótkofalówek. Nie widziała radiowozów, ale jeden miał włączonego koguta i światło migotało w pochmurnym mroku nad biblioteką.

Vic wsiadła na triumpha, podciągnęła stopkę, nacisnęła pedał rozrusznika.

Triumph zadudnił.

Otworzyły się tylne drzwi biblioteki. Gliniarz, który przez nie wyszedł, rozdzierając taśmę, oburącz trzymał pistolet wycelowany w ziemię.

Vic powoli zrobiła kółko, pragnąc, żeby pojawił się most spinający brzegi rzeki. Nie pojawił się. Jechała nie więcej niż dziesięć kilometrów na godzinę i to po prostu nie wystarczyło. W takim tempie nigdy nie znajdzie Krótszej Drogi. Przywołanie mostu było kwestią prędkości i pustki – oczyszczenia głowy ze wszystkich myśli i jazdy przed siebie.

– Hej! Zsiadaj z motoru! – ryknął gliniarz. Zaczął biec w jej stronę, teraz z pistoletem w jednej ręce, celując w bok.

Skręciła na wąską drogę za biblioteką, wrzuciła drugi bieg i popędziła na wzgórze. Wiatr targał jej zakrwawionymi, pozlepianymi włosami.

Pokonała zakręt i znalazła się przed budynkiem. Przed biblioteką ciągnęła się szeroka aleja zastawiona radiowozami, ich światła cięły noc. Na dźwięk jej silnika mężczyźni w niebieskich mundurach odwrócili głowy. Oprócz nich zgromadził się tam tłumek gapiów powstrzymywanych przez żółte drewniane płotki. Ciemne postacie wyciągały szyje w nadziei, że zobaczą trochę krwi. Jeden radiowóz parkował po drugiej stronie wąskiej drogi, która znikała za biblioteką.

Ślepa uliczka, pomyślała.

Zawróciła i pojechała tą samą drogą, którą tu przyjechała. Triumph podskoczył na wyboju, jakby spadał z urwiska. Wrzuciła trójkę i przyspieszyła. Mknęła obok biblioteki w kierunku tego błotnistego poletka, gdzie czekała na nią Maggie. Teraz czekał tam gliniarz, obok ławki Maggie.

Vic rozwinęła prędkość prawie sześćdziesięciu kilometrów. Pędziła ku rzece.

– Tylko mnie nie zawiedź, skurczybyku – wycedziła. – Nie mam czasu na twoje wygłupy.

Wrzuciła czwarty bieg. Samotne światło lampy sunęło po asfalcie, po ziemi, dosięgło błotnistej, brązowej, wzburzonej wody. Rzeka płynęła tuż przed nią. Może, jeśli dopisze jej szczęście, utonie. Lepsze to niż wyłowienie, a potem aresztowanie i siedzenie ze świadomością, że Wayne jedzie do Gwiazdkowej Krainy, a ona nie może nic z tym zrobić.

Zamknęła oczy i pomyślała: Pieprzyć to, pieprzyć to, pieprzyć to, pieprzyć to. Być może były to jedyne szczere słowa modlitwy, jaka kiedykolwiek popłynęła z głębi jej serca. W uszach słyszała głośny szum krwi.

Motor wpadł na błotnisty grunt, zmierzając ku rzece, gdy nagle usłyszała klekotanie i koła zaczęły się ślizgać. Otworzyła oczy, zobaczyła, że mknie przez mrok po gnijących starych deskach Mostu Krótsza Droga. Na drugim końcu czekała tylko ciemność. Teraz ryk w jej uszach był nie szumem krwi, lecz zakłóceń. Burza białego światła wirowała w szczelinach. Zdawało się, że cały przekrzywiony most dygocze wokół niej pod ciężarem motocykla.

Minęła swój stary, obwieszony pajęczynami rowerek i wyjechała w wilgotną, pełną komarów, pachnącą sosnami noc, tylna opona rozorała miękką ziemię. Vic położyła stopę na hamulcu, który nie działał, i odruchowo chwyciła ręczny. Motor obrócił się i pośliznął. Ziemię pokrywała sprężysta kołdra mchu, miękka i marszczona przez koła triumpha.

Vic wyjechała na łagodnie nachylone zbocze gdzieś w sosnowych lasach. Woda ściekała z gałęzi, choć nie padało. Przejechała kawałek na ślizgającym się motorze, zgasiła silnik i odchyliła stopkę.

Obejrzała się na most. Na drugim końcu widziała bibliotekę i gliniarza o bladej jak serwatka piegowatej twarzy, stojącego przy wjeździe na Krótszą Drogę. Powoli kręcił głową, patrząc na most. Za chwilę na niego wejdzie.

Vic zacisnęła powieki i spuściła głowę. Lewe oko bolało, jakby miała metalową śrubę wkręconą w oczodół.

– Znikaj! – wrzasnęła, zgrzytając zębami.

Rozległ się huk, jakby ktoś zatrzasnął ogromne drzwi, i fala gorącego powietrza – powietrza, które pachniało jak ozon, jak przypalony metalowy rondel – niemal zdmuchnęła motor i ją razem z nim.

Uniosła głowę. Z początku niewiele widziała lewym okiem, które zasnuwały niewyraźne plamy, jak bryzgi błotnistej wody na szybie. Ale drugim zobaczyła, że most zniknął, zostawiając wysokie sosny z czerwonawymi pniami lśniącymi po niedawnym deszczu.

I co się stało z gliniarzem po drugiej stronie? Vic się zastanawiała, czy postawił stopę na progu, czy wetknął głowę do wnętrza. Co się stało, jeśli jakaś część jego ciała znajdowała się w obrębie mostu?

– Nie możesz nic z tym zrobić – powiedziała z drżeniem.

Odwróciła się, rozglądając po otoczeniu. Stała za parterowym domem z bali, światło płynęło z okna w kuchni. Dalej, po drugiej stronie chaty, długi żwirowy podjazd prowadził do drogi. Nigdy wcześniej nie widziała tego miejsca, ale pomyślała, że wie, gdzie jest, i w następnej chwili zyskała całkowitą pewność. Gdy stała, wciąż okraczając motocykl, tylne drzwi się otworzyły i za siatką pojawił się niski, chudy mężczyzna patrzący na nią z dołu. W ręce trzymał kubek kawy. Nie widziała jego twarzy, nie widziała go od ponad dziesięciu lat, ale rozpoznała go po samej sylwetce, po nachyleniu głowy.

Wreszcie zjawiła się w domu swojego ojca. Zwiała gliniarzom i wróciła do Chrisa McQueena.

NOS4A2

Подняться наверх