Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 98

Here, Iowa

Оглавление

Maggie zbudziła się z ręką zarzuconą na talię Vic, z jej głową na mostku. Vic była najładniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek miała w łóżku, i chciała ją pocałować, ale Vic się nie zgodziła. Chciała uczesać jej splątane, rozwichrzone przez wiatr włosy, wyprostować je, przywrócić im połysk. Chciała umyć jej nogi i natrzeć stopy olejkiem. Żałowała, że nie spędzą razem więcej czasu, że nie będzie okazji porozmawiać o czymkolwiek poza Charliem Manxem. Nie znaczy to, że naprawdę zależało jej na rozmowie. Chciała słuchać. Maggie w każdej rozmowie bała się tej chwili, kiedy nadejdzie kolej na otworzenie jej wielkiej, głupiej g-gę-gę-gęby.

Czuła, że nie spała długo, ale wiedziała, że już nie zdoła zasnąć. Uwolniła się od śpiącej Vic, odgarnęła jej włosy z twarzy i wstała z kanapy. Nadszedł czas na literowanie i teraz, gdy Vic spała, Maggie mogła zrobić to, co trzeba, żeby literki dobrze się sprawiły.

Zapaliła papierosa. Zapaliła świeczkę. Poprawiła kapelusz. Położyła przed sobą woreczek scrabble i rozluźniła złoty sznureczek. Przez pewien czas wbijała oczy w ciemność, głęboko zaciągając się dymem. Zrobiło się późno, miała ochotę skruszyć i wciągnąć trochę oxy, ale nie mogła tego zrobić, dopóki nie spełni prośby Vic. Pociągnęła dekolt białej koszulki, odsłaniając lewą pierś. Wyjęła papierosa z ust, zamknęła oczy. Przez długi czas przyciskała rozżarzony koniec do piersi, wkręcając go w delikatne ciało, ze świstem wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Czuła swąd przypalanej skóry.

Odrzuciła niedopałek i pochyliła się nad biurkiem, przyciskając nadgarstki do krawędzi, mruganiem przepędzając łzy. Ból piersi był dojmujący, głęboki i cudowny. Był święty.

Teraz, pomyślała, teraz, teraz. Miała niewiele czasu, żeby ułożyć płytki, wycisnąć sens z bełkotu: minutę, najwyżej dwie. Czasami jej się zdawało, że jest to jedyna walka, która ma znaczenie: walka o zapanowanie nad chaosem świata i o sprawienie, żeby nabrał sensu, ubranie go w słowa.

Wzięła garść literek, rzuciła je przed siebie i zaczęła układać. Przesuwała płytki tu i tam. Grała w tę grę przez całe dorosłe życie i była w tym dobra. Ułożyła litery po paru minutach, tym razem bez najmniejszego kłopotu.

Kiedy zobaczyła ułożone zdanie, odetchnęła przeciągle, z zadowoleniem, jakby właśnie wielkie brzemię spadło z jej barków. Nie miała pojęcia, co oznacza wiadomość. Pewnie miała jakiś ukryty sens, lecz nie sprawiała wrażenia faktu, bardziej przypominała ostatnią linijkę kołysanki. A jednak Maggie była pewna, że ułożyła literki właściwie. Zawsze wiedziała, kiedy zrobiła to, jak trzeba. To było jasne i proste, jak wsunięcie właściwego klucza do dziurki i otworzenie zamka. Może Vic coś z tego zrozumie. Zapyta ją, kiedy tylko się zbudzi.

Przepisała wiadomość z Wielkiego Worka Scrabble Przeznaczenia na poplamioną kartkę z papeterii Biblioteki Publicznej w Here. Przeczytała. Dobrze, bardzo dobrze. Czuła nieznajomy rumieniec satysfakcji, nie była przyzwyczajona do tego, że jest zadowolona z samej siebie.

Zebrała literki, po jednej, i schowała je do aksamitnego woreczka. Pulsujący ból przenikał jej pierś, już nie było w nim nic transcendentnego. Sięgnęła po papierosy, nie po to, żeby się sparzyć, ale po prostu zapalić.

Jakiś chłopiec szedł przez bibliotekę dziecięcą, trzymając zimny ogień.

Zobaczyła go przez brudne szkło starego akwarium, czarną postać na tle bledszej ciemności pokoju. Gdy szedł, machał prawą ręką i z zimnego ognia strzelała gorąca fontanna miedzianych iskier, rysujących czerwone linie w mroku. Widziała go tylko przez chwilę – zniknął z pola widzenia, zabierając swoją strzelającą ogniem pochodnię.

Maggie pochyliła się w stronę akwarium, żeby zabębnić w szkło, napędzić mu stracha i zmusić go do ucieczki, ale nagle przypomniała sobie o Vic i się powstrzymała. Dzieciaki włamywały się do budynku, żeby rzucać petardy, palić papierosy i gryzmolić po ścianach, i serdecznie tego nienawidziła. Kiedyś natknęła się w magazynie na bandę nastolatków przekazujących sobie skręta wokół ogniska rozpalonego ze starych książek. Wpadła w szał i ścigała ich z nogą połamanego krzesła, świadoma, że jeśli zajmie się tapeta, straci swój najlepszy dom. „Podpalacze książek! – wrzasnęła do nich i choć raz wcale się nie zająknęła. – Podpalacze książek! Obetnę wam jaja i zgwałcę wasze kobiety!”. Było ich pięciu, ale uciekli, jakby zobaczyli ducha. Czasami sama uważała, że jest duchem, że naprawdę zginęła w powodzi, umarła wraz z biblioteką i tylko jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.

Ostatni raz rzuciła okiem na Vic, skuloną na kanapie z pięściami zaciśniętymi pod brodą. Tym razem nie mogła się powstrzymać. Drzwi były niedaleko kanapy i gdy przechodziła, przystanęła, pochyliła się i pocałowała ją w skroń, lekko. Kącik ust śpiącej Vic uniósł się w cierpkim uśmiechu.

Maggie ruszyła na poszukiwanie chłopca w cieniach. Weszła do pomieszczenia, które kiedyś było biblioteką dziecięcą, i zamknęła za sobą drzwi. Szła po gołym, wilgotnym betonie. Wykładzina została zdarta i leżała w cuchnących rolkach pod ścianą. W kącie pomieszczenia stała połowa wielkiego globusa, odwrócona półkula północna, pełna wody i gołębich piór, z bokami usmarowanymi ptasim łajnem. Ameryka do góry nogami i obesrana. Maggie z roztargnieniem zobaczyła, że wciąż trzyma w ręce woreczek scrabble, zapomniała odłożyć go na biurko. Głupia.

Usłyszała dźwięk przypominający skwierczenie masła na patelni. Dobiegał skądś po prawej stronie. Ruszyła wokół orzechowego biurka w kształcie litery U, gdzie kiedyś wypożyczała Koralinę, The House with a Clock in Its Walls i Harry’ego Pottera. Gdy zbliżyła się do kamiennej galerii, która wiodła do głównego budynku, zobaczyła skaczący żółty blask.

Chłopiec stał na końcu galerii ze swoim zimnym ogniem. Mała, przysadzista czarna postać z naciągniętym kapturem, żeby ukryć twarz. Stał i patrzył, z zimnym ogniem opuszczonym ku podłodze, strzelającym iskrami i dymem. W drugiej ręce miał długą srebrną puszkę. Maggie poczuła zapach wilgotnej farby.

– .powstrzymać się mogę Nie – powiedział chrapliwym, dziwnym głosem i parsknął śmiechem.

– Co? – zapytała. – Dzieciaku, zmiataj stąd.

Pokręcił głową, odwrócił się i odszedł, dziecko cienia, poruszając się jak postać we śnie, oświetlająca ścieżkę do jakiejś groty podświadomości. Zatoczył się pijacko, o mało nie wpadł na ścianę. Był pijany. Maggie z daleka czuła zapach piwa.

– Hej! – zawołała.

Zniknął. Usłyszała echo śmiechu. W dalekim mroku pokoju periodyków dostrzegła nowe światło – migoczący, ponury blask ognia.

Zaczęła biec. Kopała strzykawki i butelki rozrzucone po betonowej podłodze, mijała zabite deskami okna. Ktoś, prawdopodobnie ten dzieciak, na ścianie po prawej stronie czerwonym sprayem napisał: BÓG SPŁONĄŁ ŻYWCEM ZOSTAŁ TYLKO DIABEŁ. Farba wciąż ociekała, jasnoczerwona, jakby mury krwawiły.

Maggie wpadła do pokoju periodyków, ogromnego jak średniej wielkości kaplica z równie wysokim sufitem. W czasie powodzi było tu płytkie Morze Sargassowe, na wodzie unosił się kożuch czasopism, spuchnięte numery „National Geographic” i „New Yorkera”. Była to duża, pusta cementowa komora z wyschłymi, stwardniałymi gazetami przyklejonymi do podłogi i ścian, ze zgniłymi stertami czasopism naniesionych w kąty, z kilkoma śpiworami rozpostartymi tam, gdzie koczowali włóczędzy. W drucianym koszu na śmieci wrzał tłusty dym. Mały pijany gnojek rzucił zimny ogień na czasopisma i broszury. Z głębi płonącego gniazda strzelały zielone i pomarańczowe iskry. Maggie dostrzegła kurczący się, czerniejący egzemplarz Fahrenheita 451.

Chłopak patrzył na nią z drugiego końca pomieszczenia, z mroku pod wysokim kamiennym łukiem.

– Hej! – wrzasnęła. – Hej, gówniarzu!

– .późno za jest ale ,mogę tylko jak ,Walczę – powiedział, kołysząc się z boku na bok. – .mną za idź nie ,proszę ,proszę ,Proszę

– Hej! – krzyknęła, nie słuchając, niezdolna słuchać, a poza tym jego słowa i tak nie miały sensu.

Rozejrzała się za czymś, żeby zdusić płomienie, podniosła jeden ze śpiworów, niebieski, śliski, lekko cuchnący rzygowinami. Przytrzymując łokciem woreczek scrabble, rzuciła śpiwór na płomienie, przycisnęła mocno, dławiąc ogień. Wzdrygnęła się, czując gorąco i zapach, smród wrzącego fosforu, płonącego metalu i zwęglającego się nylonu.

Kiedy uniosła głowę, chłopaka już nie było.

– Zabieraj dupę z mojej biblioteki, gadzino! Spierdalaj, zanim cię dopadnę!

Zaśmiał się gdzieś. Trudno było powiedzieć, gdzie się podział. Jego zadyszany śmiech rozbrzmiewał echem, nie dawał się wytropić, jak ptak uderzający skrzydłami o strop w jakimś opuszczonym kościele. Mimo woli pomyślała: Bóg spłonął żywcem, został tylko diabeł.

Szła w kierunku holu, nogi jej się trzęsły. Jeśli złapie tego obłąkanego pijanego małego łajdaka, nie będzie myślał o Bogu, który spłonął żywcem. Dojdzie do wniosku, że Bóg jest lesbą bibliotekarką, i nauczy się jej bać.

Maggie była w połowie sali periodyków, kiedy rakieta odpaliła z głośnym gwizdem. Dźwięk poraził jej zakończenia nerwowe, sprawił, że chciała krzyknąć i szukać kryjówki. Zamiast tego popędziła, skulona jak żołnierz pod ostrzałem, zupełnie bez tchu.

Wbiegła do wielkiej głównej sali z sufitem na wysokości osiemnastu metrów i zdążyła zobaczyć, jak butelkowa rakieta uderza w sufit, wiruje, odbija się od łuku i rykoszetuje w dół w kierunku matowej marmurowej posadzki, pocisk szmaragdowego płomienia i strzelających iskier. W powietrzu kłębił się chemiczny dym. Z góry spadały nieziemskie zielone światełka, sypiące się jak płatki jakiegoś piekielnego, radioaktywnego śniegu. Spalić bibliotekę – ten mały pojeb przyszedł tu, żeby spalić bibliotekę. Spadając, rakieta uderzyła w ścianę i eksplodowała w jasnym syczącym błysku, z hukiem głośnym jak strzał pistoletowy. Maggie krzyknęła, skuliła głowę i osłoniła twarz. Węgielek spadł na nagą skórę jej prawego przedramienia i wzdrygnęła się, czując ostre ukłucie bólu.

Dalej, w czytelni, chłopiec zaśmiał się bez tchu i ruszył biegiem.

Rakieta zgasła, ale dym w holu wciąż migotał, jarzył się nieziemskim odcieniem nefrytu.

Maggie popędziła za wandalem, już nie myśląc, roztrzęsiona, wściekła i przestraszona. Chłopak nie ucieknie przez drzwi frontowe – są zamknięte od zewnątrz na łańcuch – ale w czytelni znajdowały się drzwi pożarowe, zablokowane przez bezdomnych, żeby się nie zatrzasnęły. Za nimi leżał wschodni parking. Tam go dopadnie. Nie wiedziała, co z nim zrobi, kiedy go dorwie, i w głębi duszy bała się tego dowiedzieć. Gdy wpadła do czytelni, zobaczyła, że drzwi na zewnątrz już się przymykają.

– Gówniarzu – szepnęła. – Ty gówniarzu.

Wybiegła na parking. Po drugiej stronie brukowanej przestrzeni jedyna czynna latarnia rzucała aureolę światła. Środek parkingu był jasno oświetlony, ale skraje ginęły w ciemności. Chłopak czekał przy słupie latarni. Mały drań trzymał następny zimny ogień i stał niedaleko kontenera na śmieci pełnego książek.

– Odbiło ci? – zapytała Maggie.

– Widzę cię przez moje magiczne okno! – krzyknął chłopak. Zakreślił płonącą pętlę w powietrzu na wysokości twarzy. – Głowa ci płonie!

– Z-Z-Za-Zaprószysz ogień i ktoś może zginąć, ty mały dupku! – wrzasnęła. – Na przykład ty!

Brakowało jej tchu i drżała, ręce i nogi dziwnie ją mrowiły. Ruszyła przez parking. Za jej plecami drzwi pożarowe zamknęły się ze szczękiem. Niech to licho! Dzieciak wykopał kamień, który je blokował. Będzie musiała pójść na drugą stronę budynku, żeby wrócić do środka.

– Patrz! – krzyknął dzieciak. – Patrz! Umiem pisać płomieniami!

Ciął zimnym ogniem powietrze. Białe kreski światła były tak jaskrawe, że zostawiały powidok, tworząc iluzję pulsujących liter.

U

C

I

E

K

A

J

– Kim jesteś? – zapytała, słaniając się lekko, przystając w połowie parkingu, niepewna, czy rzeczywiście widziała to, co być może widziała. Czy napisał w powietrzu to, co być może napisał.

– Spójrz! Umiem zrobić płatek śniegu! Mogę zrobić Boże Narodzenie w lipcu! – I wyrysował śnieżynkę w powietrzu.

Gęsia skórka pokryła jej ramiona.

– Wayne?

– Słucham?

– Wayne… O Boże…

Dwa reflektory zapłonęły w cieniach za kontenerem po jej prawej stronie. Samochód jechał wzdłuż krawężnika, stare auto z blisko osadzonymi lampami, tak czarne, że wcześniej nie dostrzegła go w ciemności.

– Halo! – zawołał ktoś z mroku za blaskiem reflektorów. Siedział po stronie pasażera… nie, zaraz, po stronie kierowcy; w brytyjskim samochodzie wszystko jest na odwrót. – Co za noc na jazdę! Proszę podejść, panno Margaret Leigh. Margaret Leigh, prawda? Wygląda pani dokładnie jak na zdjęciu w gazecie.

Maggie przymrużała oczy, patrząc w światła. Powtarzała sobie: rusz się, uciekaj, ale jej nogi jakby wrosły w ziemię. Drzwi pożarowe znajdowały się nieprawdopodobnie daleko, dwanaście kroków mogło być dwunastoma tysiącami, a poza tym słyszała, jak się zatrzasnęły.

Przyszło jej na myśl, że w najlepszym wypadku została jej może minuta życia. Zapytała się w duchu, czy jest na to przygotowana. Jej myśli śmigały jak wróble o zmierzchu, akurat wtedy, gdy rozpaczliwie potrzebowała spokoju umysłu.

Jeszcze nie wie, że Vic tu jest, pomyślała.

I: Złap chłopca. Złap chłopca, zabierz go stąd.

I: Dlaczego Wayne po prostu nie ucieka?

Ponieważ już nie może. Ponieważ nie wie, że powinien to zrobić. Albo wie, lecz nie może.

Ale próbował jej powiedzieć, żeby uciekała, wypisał to płomieniem na tle ciemności. Może nawet próbował, w swój bełkotliwy sposób, ostrzec ją w bibliotece.

– Panie Manx? – zawołała, wciąż niezdolna się ruszyć.

– Szukała mnie pani przez całe swoje życie, panno Leigh! – odkrzyknął. – Doskonale! W końcu jestem! Z pewnością ma pani do mnie mnóstwo pytań. Wiem, że ja mam mnóstwo pytań do pani! Proszę wsiąść do auta. Poczęstuję panią kukurydzą.

– P-p-p-pu-pu… – zaczęła Maggie i nie mogła wykrztusić słowa, jej język stał się równie bezradny jak nogi. Chciała powiedzieć: Puść tego chłopca, ale wada wymowy to uniemożliwiła.

– K-k-kot odgryzł ci-ci-ci język? – krzyknął Manx.

– Pierdol się – powiedziała. I proszę. Jasno i wyraźnie. A przecież „p” zawsze sprawiało jej największe kłopoty.

– Chodź tutaj, chuda suko – polecił Charlie Manx. – Wsiadaj do samochodu. Albo pojedziesz z nami, albo cię rozjedziemy. Ostatnia szansa.

Odetchnęła głęboko i poczuła zapach przemoczonych książek, perfumy butwiejącej tektury i papieru, schnących w piecu lipcowego słońca. Gdyby jeden oddech mógł podsumować całe życie, to przypuszczała, że ten by się nadawał. Już czas.

Przyszło jej na myśl, że nie ma już nic do powiedzenia Manxowi. Powiedziała mu wszystko. Odwróciła głowę i spojrzała na chłopca.

– Musisz uciekać, Wayne! Uciekaj, ukryj się!

Zimny ogień zgasł. Z drucika snuł się brudny dym.

– Dlaczego miałbym to robić? – zapytał. – .mi Przykro – Zakasłał. Jego drobne ramiona opadły. – Dziś wieczorem jedziemy do Gwiazdkowej Krainy! Ale będzie zabawa! .mi Przykro – Znowu zakasłał i wrzasnął: – Może zamiast tego ty uciekniesz! Będzie zabawne polowanie! !sobą być mogę nie Dłużej

Opony zapiszczały na asfalcie. Paraliż minął – a może ani przez chwilę nie była sparaliżowana. Może jej mięśnie i nerwy – ciało i przewody – zawsze rozumiały to, czego nie chciał wiedzieć świadomy umysł: jest za późno, żeby uciec z drogi. Pobiegła przez parking w kierunku Wayne’a z jakąś nie do końca sformułowaną, absurdalną myślą, że zdąży do niego dotrzeć, zabrać go do lasu, w bezpieczne miejsce. Przebiegła przed Upiorem w blasku lodowatych świateł. Ryknął silnik. Spojrzała kątem oka, myśląc: Proszę, niech będę gotowa, i samochód ruszył, tak blisko, że serce podeszło jej do gardła. On jednak wcale w nią nie celował, wyminął ją i wyprzedził. Manx trzymał jedną rękę na kierownicy i wysuwał górną połowę ciała przez otwarte okno. Wiatr zdmuchnął jego czarne włosy z wysokiego, gołego czoła. Oczy miał szeroko otwarte i rozbawione, a na jego twarzy malował się wyraz triumfalnej radości. W prawej ręce trzymał srebrny młotek wielki jak Bóg.

Nie czuła, gdy młotek zetknął się z jej karkiem. Rozległ się taki dźwięk, jakby nastąpiła na żarówkę, pyknięcie i trzask. Zobaczyła błysk, białe, jaskrawe mrugnięcie światła. Jej kapelusz zawirował jak frisbee. Jej stopy kontynuowały bieg po asfalcie, ale kiedy spojrzała w dół, zobaczyła, że pedałują w powietrzu. Cios oderwał ją od ziemi.

Maggie uderzyła w bok samochodu, gdy się przewracała. Okręciła się, upadła na asfalt i potoczyła bezwładnie. Przekoziołkowała parę razy i znieruchomiała na plecach przy krawężniku. Spoczęła z policzkiem przyciśniętym do szorstkiej nawierzchni. Biedna Maggie, pomyślała ze szczerym, jakkolwiek nieco przytłumionym współczuciem.

Stwierdziła, że nie może podnieść głowy ani nawet jej odwrócić. Kątem oka widziała, że jej lewa noga jest nienaturalnie wygięta, staw złożył się w kierunku, w jakim nigdy nie powinien się złożyć.

Aksamitny woreczek upadł w pobliżu jej głowy i zwymiotował płytki na parking. Zobaczyła M, R, U, parę innych liter. Można by ułożyć RUM. Czy wiesz, że umierasz, panno Leigh? Tak, przydałaby ci się flaszka rumu dla kurażu, pomyślała i zakaszlała w sposób, który mógł być śmiechem. Zrobiła wydech i na jej wargach wyrósł różowy balonik. Kiedy usta napełniły się krwią?

Wayne wszedł na parking, wymachując ramionami. Twarz miał lśniącą, chorobliwie białą, ale się uśmiechał, żeby pokazać usta pełne połyskliwych nowych zębów. Łzy spływały mu po twarzy.

– Wyglądasz śmiesznie – oznajmił. – To było zabawne! – Mruganiem przepędził łzy. Bezmyślnie przetarł twarz grzbietem ręki, rozcierając jasną smugę po pokrytym delikatnym meszkiem policzku.

Samochód zwolnił, zatrzymał się trzy metry dalej. Otworzyły się drzwi po stronie kierowcy. Buty zachrzęściły na asfalcie.

– Nie sądzę, żeby było coś zabawnego w tym, jak wpadła na Upiora – powiedział Manx. – Paskudnie wgniotła karoserię. Chociaż, szczerze mówiąc, ta cherlawa suka jest bardziej pogięta. Wracaj do samochodu, Wayne. Musimy przejechać parę kilometrów, jeśli chcemy dotrzeć do Gwiazdkowej Krainy przed wschodem słońca.

Wayne przykląkł obok niej. Łzy zostawiły czerwone linie na jego bladych policzkach.

Maggie wyobrażała sobie, że mówi: Twoja mama cię kocha, ale zamiast słów z jej ust popłynęło charczenie i krew. Spróbowała powiedzieć mu to oczami. Ona chce cię odzyskać. Sięgnęła po jego rękę, a on ujął jej dłoń i ścisnął.

– mi Przykro – wydukał. – .pomóc mogłem Nie

– W porządku – szepnęła, w zasadzie nie mówiąc, tylko poruszając ustami.

Wayne puścił jej rękę.

– Odpocznij – powiedział do niej. – Po prostu odpocznij. Niech ci się przyśni coś miłego. Śnij o Gwiazdkowej Krainie!

Maggie przeniosła spojrzenie na buty Manxa. Stał tuż przy rozrzuconych płytkach scrabble. Teraz dostrzegła też inne litery: F, T, I. Mogłaby ułożyć FIUT. Chyba złamał mi kark, co za FIUT! – pomyślała i znowu się uśmiechnęła.

– Dlaczego się uśmiechasz? – zapytał Manx głosem drżącym z nienawiści. – Nie masz powodów do śmiechu! Zaraz umrzesz, a ja będę żył. Ty też mogłabyś żyć, wiesz. W każdym razie jeszcze przez jeden dzień. Chciałem zadać ci kilka pytań… Na przykład kto inny ci o mnie powiedział. Chciałem… Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię!

Musiała zamknąć oczy. Nie miała ochoty patrzeć z ziemi na jego odwróconą twarz. Nie dlatego, że był brzydki. Dlatego, że był głupi. Dlatego, że rozdziawiał gębę, szczerząc wystające, krzywe, brązowe zęby. Dlatego, że wytrzeszczone oczy wyłaziły mu z orbit.

Postawił nogę na jej brzuchu. Gdyby istniała jakaś sprawiedliwość, nie powinna tego poczuć, ale sprawiedliwości nie ma i nigdy nie było na tym świecie. Krzyknęła z bólu. Kto wie, ile można wycierpieć i nie zemdleć?

– Teraz posłuchaj. Nie musiałaś tak umierać! Wcale nie jestem taki zły. Jestem przyjacielem dzieci i nie życzę źle nikomu z wyjątkiem tych, którzy próbują burzyć moje dzieło. Nie musiałaś występować przeciwko mnie. A jednak to zrobiłaś i spójrz, jaka spotkała cię nagroda. Zamierzam żyć wiecznie, podobnie jak ten chłopiec. Obaj będziemy wiedli dobre życie, podczas gdy ty zgnijesz w trumnie. I…

Wtedy zrozumiała. Zobaczyła, co wyrażają literki. Zrozumiała i parsknęła, wyrzucając bryzg krwi na buty Manxa. Był to niedwuznaczny dźwięk: parsknięcie śmiechu.

Manx cofnął się o pół kroku, jakby próbowała go ugryźć.

– Co cię tak bawi? Co jest zabawnego w tym, że ty umierasz, a ja żyję? Zaraz odjadę i nikt mnie nie powstrzyma, a ty wykrwawisz się tutaj na śmierć. Co w tym śmiesznego?

Spróbowała mu powiedzieć. Poruszała ustami, próbując ułożyć jedno słowo. Ale mogła tylko charczeć i pluć krwią. Zupełnie straciła głos i kiedy o tym pomyślała, przebiegło ją słodkie mrowienie ulgi. Już więcej nie będzie się jąkać. Koniec rozpaczliwych prób zrozumiałego wysławiania się, podczas gdy język odmawiał współpracy.

Manx się wyprostował, kopnął literki, nie poświęcając chwili na odczytanie słowa, które można z nich było ułożyć: TRIUMF.

Odszedł szybkim krokiem, przystając tylko po to, żeby podnieść z chodnika jej kapelusz, odkurzyć rondo i włożyć go sobie na głowę. Trzasnęły drzwi rolls-royce’a. Włączyło się radio. Maggie usłyszała brzęk świątecznych dzwonków i ciepły, męski głos: Gnając przez śnieg…

Samochód ryknął i ruszył. Maggie zamknęła oczy.

TRIUMF: 51 punktów, jeśli ułoży się na potrójnej premii słownej i podwójnej literowej. TRIUMF, pomyślała. Vic zwycięży.

NOS4A2

Подняться наверх