Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 105

Wewnątrz

Оглавление

McQueen usiadł z nimi przy stole w ciemności. Położył na kolanach torbę z detonatorami, wyjął jeden i trzymał go w ręku. Widok detonatora, który pod żadnym względem nie przypominał supernowoczesnych urządzeń używanych do detonowania materiałów wybuchowych, znanych z serialu 24 godziny albo z filmu Mission: Impossible, nie podniósł Lou na duchu. Były to czarne zegary ze sklepu Home Depot, ze zwisającymi przewodami o odsłoniętych mosiężnych końcówkach.

– Panie McQueen? – zapytał Lou. – Ja cię, to wygląda jak zegar, którego używam do zapalania gwiazdkowych lampek, kiedy się ściemnia.

– To wszystko, co mam – odparł ojciec Vic. – Niczego lepszego nie mogłem zorganizować w tak krótkim czasie. Worki są przygotowane, co oznacza, że składniki zostały nasączone olejem napędowym i wyposażone w małe ładunki. Wystarczy podłączyć przewody, tak samo jak w twoich gwiazdkowych lampkach. Czarną wskazówką nastawiasz czas. Czerwona pokazuje, kiedy zapalą się lampki. Albo, w tym wypadku, kiedy nastąpi wybuch o sile około siedmiu kilogramów trotylu. Wystarczy, żeby rozerwać front dwupiętrowego budynku, jeśli ładunek zostanie podłożony właściwie. – Urwał i popatrzył na Vic. – Nie uzbrajaj ich, dopóki nie znajdziesz się tam, dokąd jedziesz. Nie chciałabyś podskakiwać na motorze z uzbrojonymi.

Lou nie był pewien, czego bardziej się boi: plecaka pełnego ANFO czy sposobu, w jaki ten facet patrzy na swoją córkę. Jego wodniste jasne oczy były tak czyste i chłodne, jakby wcale nie miały koloru.

– Ładunki są proste i prawdziwe jak w Al-Kaidzie – podjął McQueen i wrzucił zegar do torby. – Nie spełniłyby wymagań stanowych, ale w Bagdadzie nikt nie miałby zastrzeżeń. Dziesięciolatki okręcają się tym materiałem i wysadzają w powietrze bez najmniejszych problemów. Nic szybciej nie wyekspediuje cię do Allacha. Gwarantuję.

– Rozumiem – powiedziała Vic. Sięgnęła po plecak i dźwignęła go ze stołu. – Tato, muszę iść. Przebywanie tu nie jest dla mnie bezpieczne.

– Jestem pewien, że byś się nie zjawiła, gdybyś miała jakieś inne wyjście.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek.

– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

– Zawsze – zapewnił.

Przyciągnął ją do siebie, obejmując w talii. Jego spojrzenie przypominało Lou pewne górskie jeziora, które wyglądają na krystalicznie czyste, ponieważ kwaśny deszcz zabił wszystko, co w nich żyło.

– Minimalna bezpieczna odległość od wybuchu na otwartej przestrzeni, kiedy bomba leży na ziemi, wynosi trzydzieści metrów. Każdemu, kto znajdzie się bliżej, fala uderzeniowa przemieni flaki w galaretkę. Zbadałaś to miejsce? Tę Gwiazdkową Krainę? Wiesz, gdzie podłożysz ładunki? Bezpieczne uzbrojenie zajmie prawdopodobnie ze dwie godziny.

– Będę miała czas – zapewniła.

Po tym, w jaki sposób patrzyła na ojca, po idealnym spokoju malującym się na jej twarzy Lou poznał, że kłamie.

– Nie pozwolę jej się zabić, panie McQueen – oznajmił, podnosząc się i sięgając po torbę pełną zapalników. Zdjął ją z kolan Christophera McQueena, zanim ten zdążył się ruszyć. – Może mi pan wierzyć.

Vic zbladła.

– O czym ty mówisz?

– Jadę z tobą – odparł. – Wayne jest także moim synem. Poza tym zawarliśmy umowę, pamiętasz? Ja zreperuję motor, a ty mnie zabierzesz ze sobą. Nie odjedziesz i nie wysadzisz niczego beze mnie. Muszę dopilnować, żebyś nie wysadziła was obojga. Nie martw się, będę siedział za tobą.

– A ja? – zapytał Chris McQueen. – Myślisz, że mógłbym przejechać przez ten magiczny tęczowy most moim pick-upem?

Vic ze świstem zassała powietrze.

– Nie. To znaczy… po prostu nie. Nie może jechać żaden z was. Wiem, że chcecie pomóc, ale żaden z was nie może ze mną jechać. Słuchajcie. Ten most… jest prawdziwy, sami go zobaczycie. Będzie tu, z nami, w naszym świecie. Ale jednocześnie w sposób, którego nie rozumiem, istnieje głównie w mojej głowie. Poza tym konstrukcja nie jest bezpieczna. Nie była bezpieczna już w czasach mojego dzieciństwa. Może się zarwać pod ciężarem innego umysłu. Co więcej, może będę musiała wracać z Wayne’em za plecami. Prawdopodobnie będę musiała w ten sposób wrócić. Jeśli on będzie na motorze, to powiedz mi, Lou, gdzie ty usiądziesz?

– Może mógłbym pójść za tobą pieszo. Pomyślałaś o tym? – zapytał.

– To zły pomysł. Zrozumiesz, gdy zobaczysz most.

– Dobra, chodźmy go zobaczyć.

Obrzuciła go pełnym bólu, błagalnym spojrzeniem. Takim spojrzeniem, jakby walczyła z płaczem.

– Muszę go zobaczyć – powiedział Lou. – Muszę wiedzieć, że jest prawdziwy, i wcale nie dlatego, że się martwię, że jesteś obłąkana, ale ponieważ muszę uwierzyć, że jest szansa na powrót Wayne’a do domu.

Vic dziko potrząsnęła głową, okręciła się na pięcie i pokuśtykała do tylnych drzwi.

Zrobiła dwa kroki i zaczęła się przechylać. Lou złapał ją za ramię.

– Spójrz tylko na siebie – rzekł. – O ja cię… Ledwie się trzymasz na nogach.

Sam czuł się chory w bijącym od niej żarze.

– Nic mi nie jest – zapewniła. – Niebawem będzie po wszystkim.

Ale w jej oczach połyskiwało matowo coś gorszego od strachu – może desperacja. Jej ojciec powiedział, że każdy dziesięcioletni dupek może okręcić się ANFO i wyekspediować prosto do Allacha, i teraz Lou przyszło na myśl, że być może rzeczywiście właśnie taki plan ma Vic.

Pchnęli siatkowe drzwi, wyszli w chłód nocy. Lou zauważył, że Vic od czasu do czasu przeciera lewe oko. Nie płakała, ale z oka ciekła woda, sączyła się słabym, nieprzerwanym strumyczkiem. Widział to wcześniej, w złych czasach w Kolorado, kiedy odbierała telefony, które nie dzwoniły, i rozmawiała z ludźmi, których tam nie było.

Tylko że byli. Dziwne, jak szybko to zaakceptował, jak niewielkiej walki wymagało uznanie za fakt tego, co sprawiało wrażenie obłędu. Może zresztą wcale nie było to takie dziwne. Dawno temu pogodził się z tym, że każdy ma swój wewnętrzny świat, równie realny jak ten dzielony przez wszystkich. Vic powiedziała, że może sprowadzać most do tego świata, ale że w pewien sposób istnieje on również tylko w jej umyśle. Brzmiało to jak bełkot wariatki, dopóki człowiek sobie nie przypomniał, że przecież ludzie przez cały czas urzeczywistniają wyobrażenia: słyszą w głowie muzykę, a potem ją nagrywają, widzą w wyobraźni dom, a potem go budują. Fantazja jest rzeczywistością, która czeka na włączenie.

Minęli stos drewna, wyszli spod okapu w łagodną, drżącą mgłę. Lou obejrzał się na siatkowe drzwi, bo znowu trzasnęły. Christopher McQueen szedł za nimi. Pstryknął zapalniczką i pochylił głowę, żeby zapalić następnego papierosa, potem, mrużąc oczy, spojrzał przez dym na motocykl Vic.

– Evel Knievel jeździł na triumphie – powiedział i były to ostatnie słowa, jakie któreś z nich miało okazję powiedzieć, zanim gliniarze wyskoczyli z lasu.

– EF BI AJ! – Spomiędzy drzew napłynął znajomy głos. – NIE RUSZAĆ SIĘ. RĘCE DO GÓRY, RĘCE DO GÓRY, WSZYSCY!

Tępy ból wystrzelił z lewej strony szyi, Lou poczuł go w szczęce, w zębach. Przemknęło mu przez głowę, że nie tylko Vic ma materiały wybuchowe – on miał odbezpieczony granat w mózgu.

Z całej trójki chyba tylko on pomyślał, że słowa „ręce do góry” są czymś więcej niż sugestią. Jego ręce zaczęły się unosić, choć wciąż trzymał torbę z detonatorami, z uchwytem okręconym wokół kciuka. Kątem oka widział Chrisa McQueena przy stosie drewna. Facet zastygł w idealnym bezruchu, z zapalniczką w ręce, w trakcie zapalania papierosa, koniuszek już się żarzył.

Vic skoczyła po pierwszym krzyku, zostawiając ich obu i biegnąc chwiejnie przez podwórko na sztywnej nodze, która nie chciała się zginać. Lou opuścił ręce, żeby ją zatrzymać, ale już była trzy metry dalej. Zanim kobieta wychodząca z lasu krzyknęła „wszyscy!”, Vic zdążyła przerzucić nogę przez siodełko triumpha. Druga stopa opadła na dźwignię startera. Motocykl z rykiem zbudził się do życia, hałas brzmiał ogłuszająco. Trudno było sobie wyobrazić, że worek ANFO może eksplodować z głośniejszym hukiem.

– Nie, Vic, nie, Vic, nie! BĘDĘ MUSIAŁA CIĘ ZASTRZELIĆ! – krzyknęła Tabitha Hutter.

Drobna kobieta biegła truchtem przez wilgotną trawę, trochę bokiem, trzymając automatyczny pistolet w obu rękach, jak gliniarze w programach telewizyjnych. Była już blisko – pięć, sześć metrów od Lou, tak blisko, że zobaczył krople deszczu na szkłach jej okularów. Towarzyszyły jej dwie osoby: detektyw Daltry i stanowa policjantka, którą rozpoznał, ta Hinduska. Daltry miał spodnie przemoczone po krocze, z nogawkami oblepionymi przez martwe liście, i wyglądało na to, że jest z tego powodu w złym humorze. Trzymał pistolet, ale z daleka od ciała, celując w bok i w ziemię. Patrząc na nich wszystkich, Lou zrozumiał – na wpół świadomie – że tylko jedna osoba stanowi bezpośrednie zagrożenie. Daltry celował w bok, a Hutter nie widziała dobrze przez okulary. Hinduska mierzyła z pistoletu w tułów Vic, a jej oczy miały tragiczny wyraz – jej oczy zdawały się mówić: Proszę, błagam, nie zmuszaj mnie do zrobienia czegoś, czego nie chcę zrobić.

– Idę po Wayne’a, Tabitho! – krzyknęła Vic. – Jeśli mnie zastrzelisz, jego też zabijesz. Chcę tylko sprowadzić go do domu.

– Czekaj! – zawołał Lou. – Czekaj! Nikt nikogo nie zastrzeli!

– NIE RUSZAĆ SIĘ! – wrzasnęła Hutter.

Lou nie wiedział, do kogo, cholera, zwraca się ta kobieta – przecież Vic siedzi na motorze, a Chris stoi przy stosie drewna, nie zrobił ani kroku. Dopiero kiedy wycelowała w niego, zdał sobie sprawę, że to on się rusza. Bez jednej myśli, z rękami nad głową, zaczął biec przez podwórko, ustawiając się między Vic i policjantami.

Hutter była już tylko trzy długie kroki od niego. Mrużyła oczy za szkłami okularów, lufa pistoletu się zniżyła, mierząc w jego wielki brzuch. Może nie widziała go zbyt dobrze, ale przypuszczał, że to będzie jak strzelanie do stodoły; wyzwaniem byłoby nie trafić.

Daltry skręcił w stronę Christophera McQueena, lecz jakby na znak głębokiej obojętności nawet nie próbował wziąć go na cel.

– Spokojnie – odezwał się Lou. – Nikt tutaj nie jest czarnym charakterem. Czarnym charakterem jest Charlie Manx.

– Charlie Manx nie żyje – zaznaczyła Tabitha Hutter.

– Powiedz to Maggie Leigh – krzyknęła Vic. – Charlie niedawno zamordował ją w Iowa, w Bibliotece Publicznej w Here. Godzinę temu. Sprawdź to. Byłam tam.

– Byłaś… – zaczęła Hutter, potem pokręciła głową, jakby chciała odpędzić komara od twarzy. – Zsiądź z motoru i połóż się twarzą do ziemi, Vic.

W dali Lou słyszał inne podniesione głosy, słyszał trzask pękających gałęzi, ludzie przedzierali się przez krzaki. Dźwięki płynęły z drugiej strony domu, co znaczyło, że mają prawdopodobnie dwadzieścia sekund, zanim zostaną okrążeni.

– Muszę jechać – oznajmiła Vic i wrzuciła pierwszy bieg.

– A ja z nią – dodał Lou.

Hutter wciąż się zbliżała. Lufa pistoletu była prawie w zasięgu jego ręki.

– Funkcjonariuszko Surinam, skujecie tego człowieka? – zapytała Hutter.

Chitra Surinam zaczęła ją mijać. Opuściła broń i sięgnęła prawą ręką po kajdanki wiszące u pasa. Lou zawsze chciał mieć taki uniwersalny pas, jak Batman, z pneumatyczną wyrzutnią haków magnetycznych i paroma bombami ogłuszającymi. Gdyby miał taki pas i bomby, mógłby jedną rzucić i oślepić gliniarzy, i oboje z Vic wymknęliby się bez problemu. Zamiast tego trzymał torbę zegarów z Home Depot do zapalania lampek świątecznych.

Cofnął się o krok, więc znalazł się blisko motoru, dość blisko, żeby poczuć gorąco dygoczących rur.

– Daj mi torbę, Lou – poleciła Vic.

– Panno Hutter, proszę, niech pani skontaktuje się przez radio ze swoimi ludźmi i zapyta o Maggie Leigh. Niech pani zapyta, co niedawno się stało w Iowa. Szykuje się pani do aresztowania jedynej osoby, która może odzyskać mojego syna. Jeśli chce pani pomóc naszemu synowi, musi pani pozwolić nam odejść.

– Dość gadania, Lou – ucięła Vic. – Muszę jechać.

Agentka zmrużyła oczy, jakby miała kłopoty z patrzeniem przez okulary. Niewątpliwie tak było.

Chitra Surinam zbliżyła się do niego. Lou wyciągnął rękę, jakby chciał ją zatrzymać, usłyszał stalowy trzask i stwierdził, że założyła mu jedną obrączkę kajdanek.

– Hola! – krzyknął. – O ja cię, hola!

Hutter wyjęła z kieszeni telefon komórkowy, srebrny prostokąt wielkości hotelowego mydła. Nie wybrała numeru, tylko wcisnęła jeden guzik. Telefon ożył i w szumie zakłóceń usłyszeli męski głos.

– Tu Cundy. Macie już wszystkich?

– Cundy, są jakieś wiadomości w sprawie Margaret Leigh?

Telefon zasyczał.

Chitra powiedziała do Lou:

– Proszę drugą rękę, panie Carmody. Drugą rękę.

Nie podsunął ręki. Wysunął ją spoza jej zasięgu, z foliową torbą zapętloną na kciuku, jakby była to torebka skradzionych cukierków, a on był szkolnym łobuzem, który ją ukradł i nie zamierza zwrócić.

Przez syk przebił się głos Cundy’ego. Brzmiał nieszczęśliwie.

– Ma pani dzisiaj zdolności parapsychiczne? Niedawno dostaliśmy wiadomość. Pięć minut temu. Chciałem pani przekazać, kiedy pani wróci.

Krzyki po drugiej stronie domu brzmiały coraz bliżej.

– Mów teraz – ponagliła Hutter.

– Co się, kurwa, dzieje? – zapytał Daltry.

– Ona nie żyje – powiedział Cundy. – Margaret Leigh została pobita na śmierć. Tamtejsi gliniarze winią za to McQueen. Widzieli, jak odjeżdża na motocyklu z miejsca zdarzenia.

– Nie – mruknęła Hutter. – Nie, to… to niemożliwe. Gdzie to się stało?

– Here, w stanie Iowa. Nieco ponad godzinę temu. Dlaczego to takie niemo…

Ale Hutter wcisnęła guzik, rozłączyła się. Spojrzała na Vic, która wykręcała się na siodełku. Motocykl dudnił.

– To nie ja – oznajmiła. – To Manx. Stwierdzą, że została zabita młotkiem.

W pewnym momencie Hutter zupełnie opuściła pistolet. Schowała telefon do kieszeni, otarła wodę z twarzy.

– Młotkiem do kości – powiedziała. – Tym, który Manx zabrał ze sobą, kiedy wyszedł z kostnicy w Kolorado. Nie mogę… nie potrafię tego zrozumieć. Staram się, Vic, ale po prostu nie mogę doszukać się w tym sensu. Jak to się stało, że wstał z martwych? Jak to możliwe, że jesteś tutaj, skoro niedawno byłaś w stanie Iowa?

– Nie mam czasu na wyjaśnianie wszystkiego. Ale jeśli chcesz wiedzieć, jak dostałam się tutaj z Iowa, to zaczekaj chwilę. Zaraz ci pokażę.

– Surinam, proszę… zdjąć kajdanki panu Carmody’emu – poleciła Hutter, zwracając się do Chitry. – Nie będą potrzebne. Może powinniśmy po prostu porozmawiać. Może wszyscy powinniśmy po prostu porozmawiać.

– Nie mam czasu na… – zaczęła Vic, ale nikt nie usłyszał końca zadania.

– Co jest, kurwa? – warknął Daltry, odwracając się od Chrisa McQueena i podnosząc pistolet, żeby wycelować w Vic. – Zsiadaj z motocykla.

– Schować broń! – krzyknęła agentka.

– Akurat, kurwa. Odbiło ci, Hutter. McQueen, wyłącz motor. Natychmiast.

– Wydałam rozkaz! – ryknęła Hutter. – Ja tu dowodzę, i powiedziałam…

– Na ziemię! – wrzasnął pierwszy agent FBI, który wyłonił się po wschodniej stronie domu. Miał karabin. Lou pomyślał, że może to M16. – NA ZIEMIĘ, DO KURWY NĘDZY!

Lou miał wrażenie, że wszyscy zaczęli krzyczeć. Znowu poczuł tępe walnięcie bólu w skroni i po lewej stronie szyi. Chitra nie patrzyła na niego, przekręciła głowę, żeby spojrzeć na Hutter z mieszaniną niepokoju i zdumienia.

Chris McQueen pstryknął papierosem w twarz Daltry’ego. Papieros trafił go pod prawym okiem, strzelając fontanną czerwonych iskier. Daltry się wzdrygnął, lufa jego broni odskoczyła od celu. Chris wolną ręką wymacał polano na wierzchu stosu, odwrócił się i trzasnął go w ramię z taką siłą, że policjant się zachwiał.

– Uciekaj, Szkrabie! – ryknął.

Daltry zrobił trzy chwiejne kroki po błotnistej ziemi, odzyskał równowagę, uniósł pistolet i wpakował jedną kulę w brzuch McQueena, a drugą w szyję.

Vic wrzasnęła. Lou odwrócił się w jej stronę i przy tym ruchu uderzył ramieniem Chitrę Surinam. Trochę przypominało to potrącenie przez galopującego konia. Surinam cofnęła nogę, pośliznęła się i poleciała do tyłu, siadając na mokrej trawie.

– Wszyscy opuścić broń! – krzyknęła Hutter. – Cholera jasna, NIE STRZELAĆ!

Lou doskoczył do Vic. Najlepszy sposób na to, żeby ją objąć, polegał na przełożeniu nogi przez siodełko.

– Z motocykla, z motocykla! – ryknął jeden z mężczyzn w kamizelce kuloodpornej. Było ich trzech, biegli ku nim z bronią gotową do strzału.

Vic patrzyła na ojca z ustami otwartymi po ostatnim krzyku, z oczami ślepymi ze zdumienia. Lou pocałował jej rozgorączkowany policzek.

– Musimy jechać – ponaglił. – Teraz.

Objął ją w talii i w następnej chwili triumph ruszył, a noc rozdarł grzmiący terkot karabinowego ognia.

NOS4A2

Подняться наверх