Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 103

Dom Christophera McQueena

Оглавление

Vic zostawiła triumpha w lesie, na niewielkim wzniesieniu za domem swojego ojca. Kiedy zsiadła z motoru, świat się zakołysał. Miała wrażenie, że jest figurką w szklanej śnieżnej kuli, przekrzywianej we wszystkie strony przez niewrażliwego berbecia.

Ruszyła w dół zbocza i z zaskoczeniem stwierdziła, że nie może iść prosto. Gdyby zatrzymał ją jakiś gliniarz, wątpiła, czy zdałaby podstawowy test trzeźwości, choć nie wypiła ani kropli. Potem przyszło jej na myśl, że gdyby zjawił tu się jakiś glina, prawdopodobnie zakułby ją w kajdanki i przy okazji przylał jej pałką policyjną.

Do sylwetki ojca w tylnych drzwiach dołączył potężny, barczysty mężczyzna z ogromnym brzuchem i karkiem grubszym niż ogolona głowa. Wyłowiłaby go w tłumie z odległości stu pięćdziesięciu metrów. Dwóch z trzech facetów, których kochała w swoim życiu, patrzyło, jak chwiejnym krokiem idzie w dół wzniesienia; jedynym brakującym był Wayne.

Mężczyźni, pomyślała, stanowią jedną z nielicznych pociech świata, jak ogień w zimną październikową noc, jak kakao, jak dobrze rozdeptane kapcie. Ich nie zawsze dobrze wyrażane uczucia, ich zarośnięte twarze, ich chęć zrobienia tego, co trzeba zrobić – usmażyć omlet, zmienić żarówki, przytulić – czasami sprawiały kobietom prawdziwą frajdę.

Wolałaby nie być świadoma wielkiej przepaści między tym, za kogo uważali ją mężczyźni jej życia, i jej rzeczywistą wartością. Miała wrażenie, że zawsze prosiła o zbyt wiele i oczekiwała zbyt wiele, a sama dawała za mało. Naszła ją niemal perwersyjna myśl, żeby zmusić każdego, komu na niej zależy, by tego pożałował, znaleźć coś, co najbardziej ich zbulwersuje, a potem to robić, aż w końcu będą musieli uciec, by przetrwać.

Jej lewe oko przemieniło się w wielki śrubokręt, który obracał się powoli, wkręcając coraz głębiej w oczodół.

Przez kilkanaście kroków lewe kolano nie chciało się zgiąć. Nagle w połowie podwórka za domem zgięło się bez ostrzeżenia i upadła na ziemię. Czuła się tak, jakby Manx uderzał ją swoim młotkiem.

Ojciec i Lou wybiegli z drzwi i popędzili ku niej. Pomachała ręką w geście, który miał oznaczać: nie ma obawy, nic mi nie jest. Stwierdziła jednak, że nie może wstać. Teraz, gdy klęczała na zranionym kolanie, noga nie chciała się wyprostować.

Ojciec objął ją w talii, drugą rękę przycisnął do jej policzka.

– Jesteś rozpalona – powiedział. – Jezu, kobieto… Chodźmy do środka.

Ujął ją pod jedno ramię, Lou pod drugie i podciągnęli ją na nogi. Na chwilę odwróciła głowę w stronę Lou i zrobiła głęboki wdech. Jego okrągła, zarośnięta twarz była blada, tłusta od potu, a na łysinie perliły się kropelki deszczu. Nie po raz pierwszy w życiu pomyślała, że pomylił stulecia i kraj: byłby świetnym Małym Johnem, idealnie wpasowanym w scenerię Lasu Sherwood podczas łowienia ryb.

Byłabym taka szczęśliwa, Lou Carmody, pomyślała, gdybyś znalazł kogoś wartego pokochania. Ojciec szedł po drugiej stronie, obejmując ją w pasie. W ciemności, spory kawałek od małej chaty z bali, był tym samym człowiekiem co wtedy, kiedy była dzieckiem – człowiekiem, który z nią żartował, opatrując zadrapania, i zabierał ją na przejażdżki na swoim harleyu. Ale gdy weszła w światło wylewające się z otwartych drzwi, zobaczyła białowłosego mężczyznę o twarzy pomarszczonej ze starości. Miał żałośnie obwisłe wąsy i pożółkłą skórę – skórę palacza – z głębokimi bruzdami na policzkach. Workowate dżinsy wisiały luźno na nieistniejących pośladkach i chudych jak patyki nogach.

– Co ten kosmaty łechtacz cipek robi na twojej twarzy, tato? – zapytała.

Obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem, potem pokręcił głową. Otworzył i zamknął usta. Znowu pokręcił głową.

Ani Lou, ani ojciec nie chcieli jej puścić, więc musieli ustawić się bokiem, żeby przejść przez drzwi. Chris zrobił to pierwszy i pomógł jej przejść przez próg.

Przystanęli w korytarzu, gdzie z jednej strony stała pralka i suszarka, a z drugiej spiżarniane półki. Ojciec znowu na nią spojrzał.

– Vic, na litość boską, co ci się stało? – Zaskoczył ją, wybuchając płaczem.

Był to hałaśliwy, zdławiony, brzydki płacz, który wstrząsał jego chudymi ramionami. Płakał z otwartymi ustami, więc mogła zobaczyć metalowe plomby w jego zębach. Czuła się tak, jakby sama płakała, nie mogła uwierzyć, że wygląda gorzej niż on. Wydawało jej się, że widziała go krótki czas temu – jakby w ubiegłym tygodniu – i wtedy był wysportowany, gibki i energiczny, ze spokojnymi jasnymi oczami, które sugerowały, że przed niczym nie ucieknie. Chociaż uciekł. I co z tego? Sama nie sprawiła się lepiej. Pod wieloma względami prawdopodobnie postąpiła gorzej.

– Żałuj, że nie widziałeś tamtego faceta – powiedziała.

Z gardła ojca popłynął ni to szloch, ni to śmiech.

Lou odwrócił głowę i spojrzał przez siatkowe drzwi. Noc za nimi pachniała komarami – trochę jak goły drut, trochę jak deszcz.

– Usłyszeliśmy hałas – rzekł. – Jakby łupnięcie.

– Myślałem, że to strzał w gaźniku. Albo strzał z pistoletu – powiedział ojciec. Łzy spływały po jego wyniszczonych policzkach, wisiały jak perły w krzaczastych, żółtych od tytoniu wąsach. Brakowało mu tylko złotej gwiazdy na piersi i pary coltów.

– To był twój most? – zapytał Lou. Głos miał ściszony i łagodny ze zdumienia. – Właśnie przez niego przejechałaś?

– Tak – odparła. – Właśnie przejechałam.

Zaprowadzili ją do małej kuchni. Paliło się tylko jedno światło, klosz z przydymionego szkła wiszący nad stołem. Kuchnia była czysta jak na pokaz, jedynym znakiem, że ktoś z niej korzysta, były zgniecione niedopałki w bursztynowej popielniczce i mgiełka dymu papierosowego w powietrzu. I ANFO.

ANFO leżało na stole w rozpiętym szkolnym plecaku, w dwukilogramowych workach. Plastik był śliski i biały, pełen ostrzegawczych naklejek. Paczki były starannie, ciasno zapakowane. Każda miała wielkość mniej więcej bochenka chleba. Vic bez podnoszenia plecaka wiedziała, że będzie ciężki jak worek cementu.

Posadzili ją na krześle z drewna wiśniowego. Rozprostowała lewą nogę. Na policzkach i czole czuła oleisty pot, którego nic nie otrze. Lampa nad stołem świeciła zbyt jasno. Vic miała wrażenie, że ktoś delikatnie wciska zaostrzony ołówek przez jej lewe oko do mózgu.

– Możemy to zgasić? – zapytała.

Lou znalazł wyłącznik, pstryknął i w kuchni zapadły ciemności. Gdzieś w głębi korytarza paliła się druga lampa, rzucając brązowawy blask. Ta zbytnio jej nie przeszkadzała.

Na zewnątrz kumkały żaby, rytmiczny dźwięk sprawiał, że Vic pomyślała o wielkim mruczącym generatorze elektrycznym.

– Sprawiłam, że zniknął – wyjaśniła. – Most. Żeby nikt za mną nie przeszedł. Dlatego… dlatego jestem rozpalona. Ale jest w porządku. To nic takiego.

Lou opadł na krzesło naprzeciwko niej. Drewno zaskrzypiało. Wyglądał śmiesznie, gdy tak na nim siedział przy małym drewnianym stole, jak niedźwiedź w spódniczce baletnicy.

Ojciec oparł się o ladę, skrzyżował ręce na szczupłej, zapadniętej piersi. Ciemność, pomyślała, przynosi ulgę nam obojgu. Oboje byli cieniami i w tym mroku on znów mógł być sobą, człowiekiem, który siadywał w jej sypialni, kiedy była chora. Opowiadał jej o miejscach, do których jeździł na swoim motocyklu, i o tarapatach, w jakie wpadał. Ona mogła być osobą, jaką była, kiedy mieszkali w tym samym domu, dziewczyną, którą bardzo lubiła, za którą bardzo tęskniła i z którą miała niewiele wspólnego.

– Właśnie tak się z tobą działo, kiedy byłaś mała – powiedział ojciec, być może jego myśli biegły tym samym torem. – Wracałaś z rowerowej przejażdżki po mieście, zwykle z czymś w ręce. Zgubiona lalka. Zgubiona bransoletka. Dostawałaś gorączki i opowiadałaś kłamstwa. Twoja mama i ja rozmawialiśmy o tym przez cały czas. O tym, dokąd jeździsz. Myśleliśmy, że może masz lepkie palce, że… że pożyczasz różne rzeczy, a potem je oddajesz, kiedy ktoś zauważył, że coś mu zginęło.

– Ty tak nie myślałeś – rzekła. – Wcale nie myślałeś, że kradnę.

– Nie. To była teoria głównie twojej matki.

– A jaka była twoja teoria?

– Że używasz roweru jak różdżki. Wiesz, co to różdżka? W tych stronach starzy ludzie brali kawałek cisu albo leszczyny i machali nim w poszukiwaniu wody. Brzmi obłędnie, ale tam, gdzie się wychowałem, nikt nie wykopał studni bez uprzedniej rozmowy z różdżkarzem.

– Jesteś całkiem blisko. Pamiętasz Krótszą Drogę?

W zamyśleniu spuścił głowę.

– Dzieciaki podpuszczały się wzajemnie, kto przejdzie na drugą stronę. Ten most przyprawiał mnie o ciarki. Wyglądał tak, jakby w każdej chwili miał runąć do rzeki. Zburzyli go… w osiemdziesiątym piątym?

– W osiemdziesiątym szóstym. Tylko że dla mnie most się nie zawalił. Kiedy musiałam coś znaleźć, mogłam jechać do lasu i most się pojawiał, i jechałam nim po zgubę. W dzieciństwie używałam swojego raleigha. Pamiętasz tuff burnera, który dałeś mi na urodziny?

– Był dla ciebie za duży.

– Dorosłam. Jak powiedziałeś. – Umilkła i skinęła głową w kierunku siatkowych drzwi. – Teraz mam mojego triumpha. Kiedy następnym razem przejadę przez Most Krótsza Droga, to na spotkanie z Charliem Manxem. To on ma Wayne’a.

Ojciec nie odpowiedział. Stał ze schyloną głową.

– Jeśli ma to jakieś znaczenie, panie McQueen – odezwał się Lou – wierzę w każde jej zwariowane słowo.

– Właśnie przejechałaś? Właśnie teraz? – zapytał ojciec. – Przez ten swój most?

– Trzy minuty temu byłam w Iowa. Spotkałam się z pewną kobietą, która wie… wiedziała o Manxie.

Lou ściągnął brwi, zwróciwszy uwagę na użycie czasu przeszłego, ale Vic podjęła, zanim miał szansę się wtrącić i zadać pytanie, na które nie chciała odpowiedzieć. Mogłaby tego nie znieść.

– Nie musisz brać moich słów na wiarę. Kiedy mi powiesz, jak używać ANFO, sprawię, że most się pojawi, żebym mogła ruszyć w drogę. Zobaczysz go. Jest większy niż twój dom. Pamiętasz pana Snuffleupagusa z Ulicy Sezamkowej?

– Wyimaginowanego przyjaciela Wielkiego Ptaka? – zapytał ojciec i Vic odgadła, że uśmiecha się w ciemności.

– Most jest inny. Nie jest wymysłem, który tylko ja widzę. Jeśli naprawdę chcesz go zobaczyć, mogę przywołać go teraz, ale… ale wolałabym tego nie robić, dopóki nie nadejdzie właściwy czas. – Nieświadomie potarła policzek pod lewym okiem. – Teraz jest tak, jakby bomba wybuchała mi w głowie.

– Tak czy owak, w tej chwili nie odjeżdżasz. Dopiero tu przyjechałaś. Spójrz na siebie. Potrzebujesz odpoczynku. I prawdopodobnie lekarza.

– Już odpoczęłam, a jeśli pojadę do szpitala, każdy lekarz, z którym się zobaczę, przepisze mi parę kajdanek i skierowanie do aresztu. Federalni uważają… nie wiem, co sądzą. Być może, że zabiłam Wayne’a. Albo że wmieszałam się w jakieś ciemne sprawki i Wayne został porwany, żeby dać mi nauczkę. Nie wierzą mi, gdy mówię o Charliem Manxie. Nie mogę ich za to winić. Manx nie żyje. Lekarz przeprowadził częściową autopsję. Według nich bredzę jak kompletna świruska. – Zająknęła się, spojrzała na niego w ciemności. – Jak to się stało, że ty mi uwierzyłeś?

– Bo jesteś moją dziewczynką – odparł.

Powiedział to tak prosto i łagodnie, że nie mogła nic poradzić, znienawidziła go, w jej piersi wezbrało nagłe, nadspodziewanie nieprzyjemne uczucie. Musiała odwrócić wzrok. Musiała odetchnąć głęboko, żeby głos jej się nie załamał z emocji.

– Zostawiłeś mnie, tato. Zostawiłeś nie tylko mamę. Zostawiłeś nas. Miałam problemy, a ty odszedłeś.

– Gdy zrozumiałem, że popełniłem błąd, było za późno na powrót. Zwykle tak to bywa. Poprosiłem twoją mamę, żeby mnie przyjęła, a ona się nie zgodziła, i miała ku temu wszelkie prawo.

– Mogłeś zamieszkać gdzieś w pobliżu. Mogłabym cię odwiedzać w weekendy. Moglibyśmy razem spędzać czas. Chciałam cię mieć przy sobie.

– Wstydziłem się. Nie chciałem, żebyś oglądała dziewczynę, z którą byłem. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem was razem, zrozumiałem, że do niej nie należę. – Po chwili milczenia dodał:

– Nie mogę powiedzieć, że byłem szczęśliwy z twoją matką. Nie mogę powiedzieć, że sprawiło mi przyjemność, gdy przez prawie dwadzieścia lat mnie osądzała i wiecznie doszukiwała się braków.

– Czy parę razy nie dałeś jej poznać, jak smakuje twoja pięść, tato? – zapytała głosem cierpkim z pogardy.

– Tak – przyznał. – W moich pijackich czasach. Przed śmiercią poprosiłem ją o wybaczenie i mi go udzieliła. To już coś, choć sam sobie tego nie wybaczyłem. Powiedziałbym, że oddałbym wszystko, żeby to odwrócić, ale nie sądzę, by takie teksty były wiele warte.

– Kiedy ci wybaczyła?

– Za każdym razem, gdy rozmawialiśmy. Rozmawiałem z nią codziennie przez ostatnie sześć miesięcy. Dzwoniła, kiedy chodziłaś na spotkania AA. Żeby pożartować. Opowiedzieć mi, jak sobie radzisz. Co rysujesz. Co robi Wayne. Jak układają się twoje stosunki z Lou. Przysłała mi e-mailem zdjęcia Wayne’a.

– Przez chwilę patrzył na nią w ciemności. – Nie spodziewam się, że mi wybaczysz. Popełniłem niewybaczalne błędy. Najgorsze rzeczy, jakie o mnie myślisz, są prawdą. Ale wiedz, że cię kocham i to się nigdy nie zmieni, i jeśli mogę coś zrobić, żeby ci pomóc, to możesz na mnie liczyć.

Pochyliła się, niemal opierając czoło o kolana. Czuła się wyczerpana, miała zawroty głowy. Ciemność wokół niej zdawała się nabrzmiewać i kurczyć, przybierać i odpływać jak jakaś ciecz, falować jak powierzchnia czarnego jeziora.

– Nie podejmę próby usprawiedliwiania się przed tobą. Nie ma żadnego usprawiedliwienia – podjął. – Zrobiłem parę dobrych rzeczy, ale bez większego entuzjazmu.

Nie mogła się powstrzymać. Roześmiała się. Bolały ją boki i śmiech trochę przypominał wymiotowanie, ale kiedy uniosła głowę, stwierdziła, że może na niego patrzeć.

– Tak. Ja też – powiedziała. – Zrobiłam parę dobrych rzeczy, ale bez większego entuzjazmu. Najlepiej mi szło wysadzanie wszystkiego wokół siebie w powietrze. Dokładnie jak tobie.

– Skoro o tym mowa – wtrącił Lou – co mamy z tym zrobić? – Wskazał na plecak pełen ANFO.

Miał papierową opaskę okręconą wokół nadgarstka. Vic spojrzała na nią. Zobaczył, że patrzy, zarumienił się i schował ją w rękawie flanelowej bluzy.

– To materiał wybuchowy, prawda? – kontynuował. – Czy palenie przy nim jest bezpieczne?

Christopher McQueen głęboko zaciągnął się papierosem, potem się pochylił i z rozmysłem zgasił niedopałek w popielniczce stojącej obok plecaka.

– W miarę bezpieczne, dopóki nie wrzuci się tego do ogniska. Detonatory są w torbie na krześle, Vic.

Vic się obejrzała i zobaczyła torbę na zakupy wiszącą na oparciu.

– Każdy z tych worków byłby idealny do wysadzenia budynku federalnego, który sobie wybierzesz. Mam nadzieję, że nie to planujesz.

– Nie – odparła. – Charlie Manx zmierza do miejsca zwanego Gwiazdkową Krainą. To małe królestwo, które sobie stworzył i gdzie, jak sądzi, nikt go nie może dosięgnąć. Zamierzam się tam z nim spotkać i odzyskać Wayne’a, a przy okazji wysadzę to miejsce w powietrze, żeby nie został kamień na kamieniu. Ten pojeb chce, żeby każdy dzień był Bożym Narodzeniem, ale ja mu, kurwa, urządzę Dzień Niepodległości.

NOS4A2

Подняться наверх