Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 107

Sanie Mikołaja

Оглавление

Lou był przytomny prawie od godziny, gdy usłyszał suchy, cichy szmer i zobaczył białe płatki spadające w otaczające go martwe liście. Zadarł głowę i przymrużył oczy, patrząc w noc. Zaczął padać śnieg.

– Lou? – odezwała się Vic.

Kark mu sztywniał i ból sięgał po szczękę. Popatrzył na Vic leżącą na ziemi niedaleko od niego. Przed chwilą spała, ale już była z nim, szeroko otwierając oczy.

– Tak – mruknął.

– Czy moja mama wciąż tu jest?

– Twoja mama jest z aniołami, maleńka.

– Z aniołami. Anioły są na drzewach – powiedziała Vic. – Pada śnieg.

– Wiem. W lipcu. Przez całe życie mieszkałem w górach. Znam miejsca, gdzie śnieg leży przez cały rok, ale nigdy nie widziałem, żeby padał o tej porze roku. Nawet tutaj.

– Gdzie? – zapytała.

– Nad Gunbarrel. Gdzie wszystko się zaczęło.

– Zaczęło się w Terry’s Primo Subs, kiedy moja mama zostawiła bransoletkę w łazience. Dokąd poszła?

– Nie było jej tutaj. Ona nie żyje, Vic. Pamiętasz?

– Siedziała z nami przez jakiś czas. Tam. – Vic uniosła rękę i wskazała skarpę wznoszącą się nad nimi. Opony motocykla wyryły w zboczu głębokie bruzdy, błotniste koleiny. – Mówiła coś o Waynie. Powiedziała, że będzie miał jeszcze trochę czasu, kiedy dotrze do Gwiazdkowej Krainy, ponieważ posuwał się do tyłu. Dwa kroki wstecz na każde trzy kilometry do przodu. Nie stanie się jednym z tych żywych trupów. Jeszcze nie.

Leżała na plecach, z rękami wyciągniętymi wzdłuż boków, ze złączonymi kostkami. Lou okrył ją swoją flanelową bluzą; była tak duża, że sięgała jej po kolana, jak dziecięcy kocyk. Vic przekręciła głowę, żeby na niego popatrzeć. Na jej twarzy malowała się pustka, która go przeraziła.

– Och, Lou – szepnęła prawie bezdźwięcznie. – Twoja twarz…

Dotknął prawego policzka, obolałego i opuchniętego od kącika ust po kącik oka. Nie pamiętał, skąd to się wzięło. Grzbiet lewej ręki miał paskudnie poparzony, czuł miarowe pulsowanie bólu. Kiedy się zatrzymali, ręka utknęła pod motocyklem, pod gorącą rurą. Nie mógł na nią patrzeć. Skóra była czarna, spękana i lśniąca. Trzymał ją przy boku, żeby Vic jej nie zobaczyła.

Jego ręka nie miała znaczenia. Nie sądził, żeby zostało mu wiele czasu. Doskwierał mu ból, bez chwili przerwy, czuł ucisk w gardle i w lewej skroni. Jego krew wydawała się gęsta jak płynne żelazo. Od dawna chodził z pistoletem przystawionym do głowy i w pewnym momencie pomyślał, że zanim noc się skończy, pożegna się z tym światem. Chciał zobaczyć Wayne’a, zanim to nastąpi.

Ściągnął Vic z motocykla, gdy spadali ze skarpy, przetoczył się w taki sposób, że osłonił ją własnym ciałem. Motor przeszorował mu po plecach. Gdyby uderzył w Vic – która prawdopodobnie ważyła pięćdziesiąt kilo z cegłą w każdej kieszeni – jej kręgosłup pękłby jak sucha gałązka.

– Jesteś pewna, że to śnieg? – zapytał.

Zamrugała, poruszyła żuchwą i wbiła spojrzenie w noc. Płatki śniegu osiadały na jej twarzy.

– To oznacza, że Manx jest blisko.

Lou pokiwał głową. Pomyślał to samo.

– Wyleciało wiele nietoperzy – dodała. – Opuściły most razem z nami.

Stłumił drżenie, ale nie mógł się pozbyć uczucia mrowienia na skórze. Wolałby, żeby Vic nie wspominała o nietoperzach. Widział jednego, gdy przemykał obok niego, z pyszczkiem otwartym w słyszalnym pisku. Gdy tylko na niego spojrzał, pożałował, że go zobaczył, chciałby go… „odzobaczyć”. Skurczona różowawa mordka w okropny sposób przypominała twarz Vic.

– Tak, chyba tak.

– One są… mną. Tym, co mam w głowie. Kiedy korzystam z mostu, zawsze istnieje ryzyko, że część z nich ucieknie. – Przekręciła głowę, żeby na niego popatrzeć. – To cena. Zawsze jest jakaś cena. Maggie się jąkała, coraz gorzej i gorzej za każdym razem, gdy używała płytek scrabble. Manx kiedyś miał duszę, prawdopodobnie, ale wykorzystał ją jego samochód. Rozumiesz?

Pokiwał głową.

– Chyba.

– Jeśli zacznę mówić coś, co nie będzie miało sensu – podjęła – musisz dać mi znać. Jeśli zacznę wydawać się skołowana, musisz przywołać mnie do porządku. Słyszysz mnie, Lou Carmody? Charlie Manx niebawem tu będzie. Muszę wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć.

– Zawsze – zapewnił.

Oblizała usta, przełknęła ślinę.

– Dobrze. To dobrze. Masz złote serce. To, co złote, na zawsze zostaje złote, wiesz? Dlatego Wayne wyjdzie z tego bez szwanku.

Płatek śniegu spadł jej na rzęsy. Ten widok sprawił, że smutek ścisnął mu serce. Wyglądała tak pięknie. Wątpił, czy kiedykolwiek w swoim życiu zobaczy coś równie pięknego. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że przeżyje noc.

– Motor – powiedziała i zamrugała. Trwoga odmalowała się na jej twarzy. Usiadła, wspierając się na łokciach. – Motor musi być sprawny.

Lou podniósł go z ziemi i oparł o pień czerwonej sosny. Reflektor zwisał z oprawy. Lusterko po prawej stronie było złamane. Teraz brakowało obu.

– Jest w porządku – oznajmiła.

– No nie wiem. Nie próbowałem go zapalić. Nie wiemy, co mogło się obluzować. Chcesz, żebym…

– Nie. Jest w porządku – odparła. – Zapali.

Dmuchnął wiatr, śnieg zaciął z ukosa. Noc wypełniło brzęczenie dzwoneczków.

Vic uniosła podbródek, spojrzała na gałęzie nad nimi, pełne aniołków, mikołajów, płatków śniegu, srebrnych i złotych bombek.

– Ciekawe, dlaczego nie popękały – powiedział Lou.

– To horkruksy – odparła Vic.

Lou popatrzył na nią w skupieniu, ze zmartwieniem.

– Jak w Harrym Potterze?

Zaśmiała się – przestraszonym, nieszczęśliwym śmiechem.

– Spójrz na nie wszystkie. Na tych drzewach jest więcej złota i rubinów niż w całym Ofirze. I koniec tutaj będzie taki sam jak tam.

– W ofierze? – zapytał. – Mówisz bez sensu, Vic. Wróć do mnie.

Spuściła głowę, potrząsnęła nią, jakby chciała oczyścić myśli, po czym położyła rękę na karku, krzywiąc się z bólu.

Spojrzała na niego przez woalkę włosów. To nim wstrząsnęło – nagle wydała się taka jak dawniej. Miała na twarzy ten swój uśmieszek, a w oczach psotny wyraz, który zawsze go podniecał.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Lou Carmody – powiedziała.

– Może jestem obłąkaną dziwką, ale cię kocham. Przepraszam za wiele przykrości, jakie ci sprawiłam, i chciałabym, bardzo bym chciała, żebyś spotkał kogoś lepszego ode mnie. Ale nie żałuję, że mamy razem dziecko. Ma moją urodę i twoje serce. Wiem, co jest więcej warte.

Wsparł pięści na ziemi i przesunął się, żeby być bliżej niej. Objął ją i przytulił do piersi. Wtulił twarz w jej włosy.

– Kto mówi, że jest ktoś lepszy od ciebie? – zapytał. – Mówisz o sobie różne rzeczy, ale musisz wiedzieć, że nie pozwoliłbym na to nikomu innemu na świecie. – Pocałował ją w czubek głowy. – Mamy dobrego chłopaka. Czas go odzyskać.

Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w twarz.

– Co się stało z zegarami? Z materiałami wybuchowymi? Sięgnął po plecak leżący kawałek dalej. Był otwarty.

– Zacząłem nad nimi pracować – odparł. – Jakiś czas temu. Chciałem zająć czymś ręce, gdy czekałem, aż się zbudzisz.

– Machnął rękami, jakby chciał pokazać, że nie ma z nich pożytku, kiedy są puste. Obciągnął lewy mankiet, mając nadzieję, że Vic nie zauważy paskudnego oparzenia.

Kajdanki zwisały z nadgarstka jego drugiej ręki. Vic znów się uśmiechnęła. Szarpnęła za nie.

– Później zrobimy z nimi coś perwersyjnego – powiedziała, ale jej ton, pełen niewymownego zmęczenia, wcale nie sugerował erotycznych igraszek. Przywodził na myśl dalekie wspomnienie czerwonego wina i leniwych pocałunków.

Lou się zarumienił, zawsze przychodziło mu to bardzo łatwo. Vic się roześmiała i cmoknęła go w policzek.

– Pokaż mi, co zrobiłeś – poprosiła.

– Cóż, niewiele. Niektóre zegary są zepsute, rozbiły się w trakcie naszej wielkiej ucieczki. Podłączyłem cztery. – Sięgnął do plecaka i wyjął jedną śliską białą paczkę ANFO. Zwisał z niej czarny zegar, dwa przewody, czerwony i zielony, były połączone z workiem zawierającym przygotowany materiał wybuchowy. – W zasadzie te zegary to po prostu małe budziki. Jedna wskazówka pokazuje godzinę, druga – kiedy zadzwonią. Widzisz? Trzeba wcisnąć tutaj, żeby zaczęły chodzić.

Samo trzymanie worka ANFO sprawiało, że pocił się ze strachu. Pieprzony zegar do lampek był jedyną rzeczą między nimi obojgiem a eksplozją, która rozerwałaby ich na strzępy.

– Jednego nie rozumiem – powiedział. – Kiedy je podłożysz? I gdzie?

Wstał i wyciągnął szyję, rozglądając się jak dziecko przed przejściem przez ruchliwą ulicę.

Siedzieli wśród drzew, na lesistym obniżeniu. Za nimi znajdował się podjazd prowadzący do Sań Mikołaja, żwirowa alejka biegnąca wzdłuż skarpy, ledwie dość szeroka dla jednego samochodu.

Dalej na lewo ciągnęła się autostrada, gdzie prawie szesnaście lat temu gruby dwudziestolatek zabrał na swojego harleya chudą nastolatkę o długich, patykowatych nogach, która wyskoczyła z krzaków z twarzą poczerniałą od sadzy. Lou wybrał się wtedy na przejażdżkę po gorzkiej kłótni ze swoim ojcem. Poprosił go o trochę pieniędzy, bo chciał zrobić maturę, a potem złożyć podanie na studia o kierunku wydawniczym. Kiedy ojciec zapytał dlaczego, Lou odparł, że chciałby założyć własne wydawnictwo komiksów. Ojciec ryknął, że równie dobrze można by użyć tych pieniędzy zamiast papieru toaletowego, bo wyjdzie na to samo. Powiedział, że jeśli Lou chce zdobyć wykształcenie, to może pójść w jego ślady i zaciągnąć się do marines. Może w konsekwencji straci trochę tłuszczu i będzie miał przyzwoitą fryzurę.

Lou odjechał na swoim motorze, żeby mama nie widziała jego łez. Chciał jechać do Denver, zaciągnąć się do wojska i zniknąć z życia ojca, spędzić parę lat w służbie za granicą. Chciał wrócić dopiero wtedy. Gdy stanie się innym człowiekiem, kimś chudym, twardym i w ogóle super, kimś, kto pozwoli, by ojciec go uściskał, ale sam nie odwzajemni uścisku. Na pytania odpowiadałby „tak jest”, siedział na krześle sztywno, w postawie na baczność, z kamiennym wyrazem twarzy. „Podoba się panu moja fryzura? – zapytałby ojca. – Czy spełnia pańskie wysokie wymagania?”. Chciał odjechać i wrócić jako inny człowiek, taki, którego rodzice nie znali. I właśnie tak się stało, choć nigdy nie dotarł do Denver.

Po prawej stronie stał dom, w którym Vic o mało nie spłonęła. W zasadzie nie stał i już nie był domem, nie w pełnym znaczeniu tego słowa. Została tylko okopcona betonowa płyta i plątanina spalonych belek. Wśród zgliszcz leżała pokryta bąblami i poczerniała staroświecka lodówka, okopcona rama łóżka, część schodów. Jedna ściana tego, co kiedyś było garażem, wydawała się prawie nietknięta. Osadzone w niej drzwi były otwarte, sugerując zaproszenie do wejścia. Każdy chętny mógłby ułożyć sobie siedzisko ze zwęglonych belek i zatrzymać się tam na jakiś czas. Rumowisko zasłane było potłuczonym szkłem.

– To znaczy… to nie jest Gwiazdkowa Kraina, prawda?

– Nie – odparła Vic. – To drzwi. Prawdopodobnie nie musi tu przebywać, żeby przez nie przejść, ale tutaj jest dla niego najłatwiej.

Aniołki trzymały trąbki przy ustach, kołysząc się w padającym śniegu.

– Twoje drzwi… – zaczął. – Most. Zniknął. Zniknął, gdy stoczyliśmy się ze skarpy.

– Mogę go przywołać, kiedy będzie potrzebny.

– Szkoda, że nie mogliśmy zabrać ze sobą wszystkich tych gliniarzy. Przyprowadzić ich prosto do celu. Może skierowaliby swoje pistolety na właściwego faceta.

– Myślę, że im mniejszy ciężar na moście, tym lepiej. To droga ostatecznego ratunku. Nie chciałam zabrać nawet ciebie.

– No tak. Ale teraz tu jestem. – Lou wciąż trzymał w ręce lśniący worek ANFO. Ostrożnie włożył go do plecaka, który następnie podniósł. – Jaki jest plan?

– Pierwsza część planu jest taka, że dasz to mnie. – Chwyciła szelkę plecaka. Patrzył na nią przez chwilę, nad plecakiem, niepewny, czy pozwolić jej go zabrać. W końcu puścił. Miał, czego chciał, był tutaj i Vic w żaden sposób nie mogła się go pozbyć. Zarzuciła plecak na ramię.

– Druga część planu… – zaczęła, po czym odwróciła głowę i spojrzała w kierunku autostrady.

Jechał jakiś samochód, światła pomykały po pniach sosen, które rzucały absurdalnie długie cienie na żwirowy podjazd. Zwolnił, gdy zbliżył się do zakrętu. Lou czuł tępe pulsowanie bólu za lewym uchem. Śnieg padał wielkimi płatkami, jak gęsi puch, i zbierał się na drodze gruntowej.

– Jezu… – mruknął, z trudem rozpoznając własny głos. – To on. Nie jesteśmy gotowi.

– Chodź tutaj – poleciła Vic.

Złapała go za rękaw i pociągnęła do tyłu po dywanie suchych, martwych liści i igliwia. Schowali się w kępie brzóz. Lou po raz pierwszy zauważył, że ich oddechy bieleją w osrebrzonej przez księżyc nocy.

Rolls-royce skręcił na długi podjazd. Po przedniej szybie pełgało odbicie księżyca koloru kości, pochwycone w kocią kołyskę czarnych gałęzi.

Patrzyli, jak zbliża się statecznie. Lou czuł, że drżą mu grube nogi. Muszę być dzielny tylko jeszcze trochę dłużej, pomyślał. Całym sercem wierzył w Boga, wierzył od dzieciństwa, kiedy zobaczył na wideo George’a Burnsa w filmie O mój Boże! Posłał mentalną modlitwę do chudego, pomarszczonego George’a Burnsa: Proszę, kiedyś byłem dzielny, pozwól mi na to znowu. Pozwól mi być dzielnym dla Wayne’a i Vic. I tak niedługo umrę, więc niech umrę, jak trzeba. Przyszło mu na myśl, że właśnie tego pragnął, że często o tym marzył: chciał mieć ostatnią szansę, żeby pokazać, że potrafi zapomnieć o swoich lękach i zrobić to, co trzeba. Wreszcie jego wielka szansa nadeszła.

Rolls-royce przejechał obok nich, opony chrzęściły na żwirze. Zdawało się, że zwolnił, gdy ich mijał, niespełna pięć metrów dalej, jakby kierowca ich dostrzegł i na nich spoglądał. Ale samochód się nie zatrzymał, jechał dalej niespiesznie.

– Druga część? – wysapał Lou, czując w gardle przyspieszony, bolesny puls. Chryste, miał nadzieję, że nie dostanie udaru, zanim to wszystko się skończy.

– Co? – zapytała Vic, obserwując samochód.

– Jaka jest druga część planu?

– Och… – mruknęła, szybko chwyciła kajdanki i zamknęła bransoletkę na pniu brzozy. – Druga część jest taka, że zostajesz tutaj.

NOS4A2

Подняться наверх