Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 97

Laconia

Оглавление

Nie chcieli pozwolić, żeby Lou chodził, nie chcieli ryzykować, że otyły mężczyzna dostanie zawrotów głowy i padnie na twarz, więc po badaniu posadzili go na wózku inwalidzkim i pielęgniarz zawiózł go na oddział.

Pielęgniarz był w jego wieku, miał zaspane, podkrążone oczy i wypukłe czoło człowieka z Cro-Magnon. Identyfikator informował, że ma na imię, nie do wiary, BILBO. Na kosmatym przedramieniu miał wytatuowany statek kosmiczny Serenity z serialu Firefly.

– Jestem liściem na wietrze – powiedział Lou.

– Stary, nie mów tak. Nie chcę rozpłakać się w robocie.

Za nimi szedł detektyw, niosąc ubranie Lou w papierowej torbie. Lou nie podobał się jego zapach, nikotyny i mentolu, z przewagą nikotyny, i nie podobało mu się to, że facet wydaje się za mały dla swoich ubrań, więc wszystko na nim wisiało: koszula, spodnie w cielistym kolorze, wyświechtana marynarka.

– O czym rozmawiacie? – zapytał Daltry.

– O Firefly – odparł pielęgniarz, nie oglądając się. – Jesteśmy Brązowe Płaszcze.

– Co to znaczy? Jesteście gejami, którzy zamierzają się pobrać? – zapytał Daltry i zaśmiał się ze swojego żartu.

– Jezu, wracaj do lat pięćdziesiątych, stary – mruknął pielęgniarz Bilbo, ale nie na tyle głośno, żeby Daltry usłyszał.

Weszli do dużej sali z dwoma rzędami łóżek, każde łóżko stało w boksie wydzielonym przez bladozielone zasłony. Bilbo zawiózł Lou prawie na sam koniec i skręcił do wolnego boksu po prawej stronie.

– Pański apartament, monsieur.

Lou przeniósł się na materac, a pielęgniarz w tym czasie zawiesił duży worek z jakimś płynem na stojaku z nierdzewnej stali. Lou wciąż miał wenflon wkłuty w prawe ramię i Bilbo podłączył do niego rurkę kroplówki. Lou od razu poczuł płyn, silny, lodowaty strumień, który miarowo obniżał ciepłotę jego ciała.

– Mam się bać? – zapytał.

– Angioplastyki? Nie. Na skali skomplikowanych zabiegów medycznych to tylko odrobinę trudniejsze niż usunięcie zęba mądrości. Zwyczajny zabieg. Nie ma się czego bać.

– Aha – mruknął Lou. – Ale nie mówię o angioplastyce. Chodzi mi o to, co we mnie pompujecie. Co to jest? Coś poważnego?

– Nie, nic takiego. Dzisiaj nie idziesz pod nóż, więc nie dostajesz niczego porządnego. To środek rozrzedzający krew. Poza tym cię wyluzuje.

– Uśpi mnie?

– Szybciej niż maraton Doktor Quinn.

Daltry rzucił papierową torbę na krzesło przy łóżku. Ubranie Lou zostało ułożone w stosik, bokserki leżały na wierzchu, wielkie jak poszewka na poduszkę.

– Jak długo on tu będzie? – zapytał Daltry.

– Zatrzymamy go na noc na obserwację.

– To niezbyt dobry czas.

– Zwężenie tętnic z reguły sprawia kłopoty – powiedział Bilbo. – Nigdy nie uprzedza. Po prostu wpada na imprezę, gdy jest w odpowiednim humorze.

Daltry wyjął telefon komórkowy.

– Tutaj nie wolno ich używać – zaznaczył pielęgniarz.

– A gdzie można?

– Musi pan przejść przez pogotowie i wyjść na zewnątrz.

Daltry skinął głową, obrzucił Lou długim, niezadowolonym spojrzeniem.

– Proszę nigdzie nie chodzić, panie Carmody. – Odwrócił się i ruszył przez salę.

– I odpłynął swoim wypasionym kajakiem – skomentował Bilbo.

– A jeśli ja będę chciał skorzystać z telefonu? – zapytał Lou. – Mogę zadzwonić, zanim odpłynę? Ja cię, człowieku. Słyszałeś o moim synu. Muszę zadzwonić do swoich staruszków. Nie zdołam zasnąć, dopóki nie dam im znać, co się dzieje.

Kłamstwo. Gdyby zadzwonił do swojej matki i zaczął jej mówić o Waynie, nie miałaby pojęcia, o co mu chodzi. Przebywała w domu spokojnej starości i nieczęsto go rozpoznawała. Byłoby jeszcze dziwniejsze, gdyby jego ojciec okazał zainteresowanie najnowszymi informacjami. Zmarł cztery lata temu.

– Mogę przemycić ci aparat – powiedział Bilbo. – Coś, co można podłączyć obok łóżka. Tymczasem spróbuj się odprężyć. Wrócę za pięć minut.

Odsunął się od łóżka, zaciągnął zasłonę i odszedł.

Lou nie czekał i ani myślał tego robić. Znów był młokosem na motocyklu, wiozącym na siodełku chudą Vic McQueen, czującym jej drżące ręce wokół talii.

Spuścił nogi z łóżka i wyrwał igłę z ramienia. Z nakłucia popłynęły kropelki krwi.

Gdy tylko usłyszał głos Vic w słuchawce, poczuł, że krew uderza mu do głowy i puls zaczyna łomotać w skroniach. Głowa zrobiła się ciężka, jakby czaszkę wypełniał płynny metal zamiast tkanki mózgowej. Co gorsza, pokój zaczął się poruszać na skraju pola widzenia. Uczucie, że świat zaczyna się obracać wokół niego, przyprawiło go o chorobę lokomocyjną i musiał wbijać oczy w stół, żeby jej nie ulec. Ale wtedy głowa zrobiła się taka ciężka, że opadła na blat, a krzesło wysunęło się spod niego.

– To nie był atak serca, prawda? – zapytał lekarkę, gdy osłuchiwała mu szyję. – Bo jeśli to był atak serca, nie było tak źle, jak się obawiałem.

– Nie, nie atak serca. Ale być może miał pan przemijający atak niedokrwienny – wyjaśniła ładna ciemnoskóra kobieta o gładkiej, niezdradzającej wieku twarzy.

– Otóż to. Pomyślałem, że to albo atak serca, albo przekwitający atak niedokrwienny. Przekwitający atak niedokrwienny zajmował drugie miejsce.

– Przemijający. To swego rodzaju miniudar. Słyszę głuchy szum w arterii szyjnej.

– Aha. To tego pani słucha. Już miałem pani powiedzieć, że moje serce jest chyba niżej.

Uśmiechnęła się. Wyglądała tak, jakby chciała uszczypnąć go w policzek i dać mu cukierka.

– Słyszę poważne narastanie płytek.

– Poważnie? Szczotkuję zęby dwa razy dziennie.

– Innych płytek. Miażdżycowych. W pańskiej krwi. Za dużo bekonu. – Poklepała go po brzuchu. – Zbyt wiele masła na popcornie. Będzie pan musiał poddać się angioplastyce. Być może trzeba będzie wszczepić stent. Bez tego czeka pana poważny, nawet śmiertelny udar.

– Zamawiam sałatki, gdy chodzę do McDonalda – powiedział jej i był zaskoczony, gdy łzy zapiekły go pod powiekami. Niedorzeczne, ale czuł ulgę, że tej uroczej niskiej agentki FBI nie ma w pobliżu. Nie chciał, żeby widziała, że znowu płacze.

Lou zabrał z krzesła papierową torbę, wbił się w bieliznę i dżinsy, wciągając je pod szpitalną koszulę.

Zemdlał po rozmowie z Vic; świat zrobił się tłusty i śliski, nie mógł go utrzymać. Wysmyknął mu się z palców. Ale do chwili omdlenia słuchał jej uważnie. Z tonu jej głosu zrozumiał, że chce coś zrobić, że próbuje mu coś powiedzieć. „Muszę zrobić jeden przystanek, a potem chcę się zobaczyć z człowiekiem, który może dać mi trochę ANFO. Mając ANFO, mogę wysadzić świat Manxa w powietrze”.

Tabitha Hutter i wszyscy inni gliniarze przysłuchujący się rozmowie usłyszeli to, co Vic chciała. Usłyszeli „info” zamiast „ANFO”. To było jak jeden z obrazków o Wyszukiwarce, tylko że z dźwięku, nie z koloru. Człowiek nie zauważa tego, co ma wprost przed sobą, ponieważ nie umie patrzeć – albo, w tym wypadku, słuchać. Ale on zawsze umiał słuchać Vic.

Lou ściągnął koszulę szpitalną, włożył swoją.

ANFO. Jej ojciec był człowiekiem, który za pomocą ANFO wysadzał w powietrze różne rzeczy – występy skalne, pniaki drzew, stare pale – i który wysadził własną córkę bez oglądania się za siebie. Nigdy nawet nie miał Wayne’a na rękach i Vic rozmawiała z nim może dwanaście razy w ciągu dwunastu lat. Lou rozmawiał z nim częściej, pocztą elektroniczną posyłał mu zdjęcia wnuka i filmy wideo. Ze słów Vic wynikało, że jej ojciec nadal jest damskim bokserem i oszustem. Z tego, czego mu nie powiedziała, wiedział, że za nim tęskni i kocha go z głębią dorównującą może tylko miłości do syna.

Lou nigdy go nie poznał, ale znał jego adres i numer telefonu i wiedział, że Vic ma zamiar się z nim zobaczyć. Będzie na nią czekał, kiedy tam dotrze. Chciała, żeby tam był, inaczej by mu tego nie powiedziała.

Wytknął głowę za zasłonę, spojrzał w głąb przejścia między rzędami wiszących płacht.

Zobaczył lekarza i pielęgniarkę, z podkładkami do pisania, sprawdzali coś w papierach, stali tyłem do niego. Wziął tenisówki w rękę, wymsknął się w przejście, skręcił w prawo i przez wahadłowe drzwi wyszedł na szeroki biały korytarz.

Wędrował przez budynek, oddalając się od pogotowia. Po drodze wciągnął tenisówki.

W wysokim na piętnaście metrów holu z sufitu zwisały wielkie płyty różowego kryształu, nadając wnętrzu atmosferę Fortecy Samotności. W czarnej fontannie pluskała woda. Głosy odbijały się echem. Zapach kawy i muffinek z baru Dunkin’ Donuts sprawił, że głód ścisnął mu żołądek. Myśl o jedzeniu ocukrzonego pączka z galaretką była jak wyobrażenie lufy naładowanego pistoletu w ustach.

Nie muszę żyć wiecznie, pomyślał. Wystarczy, że doczekam chwili, gdy odzyskam swojego syna.

Dwie zakonnice wysiadały z taksówki tuż przed obrotowymi drzwiami. Jeśli o niego chodzi, to był znak cholernie bliski boskiej interwencji. Przytrzymał dla nich drzwi, wsiadł do taksówki. Tył opadł na resorach.

– Dokąd jedziemy? – zapytał taksówkarz.

Do więzienia, pomyślał Lou, ale powiedział:

– Na dworzec kolejowy.


Bilbo Prince spojrzał, jak taksówka odjeżdża w chmurze brudnoniebieskich spalin, spisał numery i odszedł. Szedł korytarzami, schodami do góry i na dół i w końcu wyszedł przez pogotowie po przeciwnej stronie szpitala. Czekał tam ten stary glina, Daltry, paląc papierosa.

– Odjechał – zameldował Bilbo. – Jak pan powiedział. Złapał taksówkę przed holem.

– Zanotował pan numer?

– I numery rejestracyjne – odparł Bilbo i podyktował mu dane.

Daltry skinął głową i wyjął komórkę. Wcisnął klawisz i przyłożył ją do ucha, potem lekko odwrócił się od Bilba.

– Tak, jedzie – powiedział do rozmówcy. – Hutter każe go tylko obserwować, więc obserwujemy. Zobacz, dokąd jedzie, i bądźcie gotowi interweniować, gdyby ten gruby drań spróbował zniknąć.

Daltry się rozłączył, zgasił papierosa i ruszył na parking. Bilbo potruchtał za nim i poklepał go po ramieniu. Starszy mężczyzna się obejrzał. Zmarszczył czoło i jego mina sugerowała, że rozpoznał pielęgniarza, ale już niezupełnie pamiętał, kto to taki ani jak się poznali.

– Już, człowieku? – odezwał się Bilbo. – A gdzie wyrazy miłości?

– Aha, racja. – Daltry wyjął z kieszeni dziesięć dolarów i wcisnął banknot w rękę Bilba. – Proszę. Żyj długo i szczęśliwie. Czy nie tak mówią fani Star Treka?

Bilbo przeniósł spojrzenie z brudnej dziesięciodolarówki – spodziewał się co najmniej dwudziestki – na statek Serenity wytatuowany na włochatym ramieniu.

– Tak, chyba. Ale nie jestem fanem Star Treka. Mój tatuaż? To Serenity, nie Enterprise. Jestem Brązowym Płaszczem, człowieku.

– Bardziej farbowanym lisem – rzucił Daltry i parsknął śmiechem. Drobiny śliny trysnęły w twarz pielęgniarza.

Bilbo chciał rzucić mu pieniądze pod nogi i odejść, chciał pokazać temu szpetnemu, pyskatemu kutasowi, co myśli o jego forsie, ale po chwili zmienił zdanie i schował gotówkę do kieszeni. Ciułał na tatuaż Buffy na drugim ramieniu. Tusz nie jest tani.

NOS4A2

Подняться наверх