Читать книгу Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow - Страница 45
Rozdział 4
„ZOSTAJĘ GŁÓWNYM REZYDENTEM” Czerwiec–grudzień 1941 roku
Kontrofensywa pod Moskwą
ОглавлениеKilka dni na froncie panowała cisza, ale stolicę bombardowano każdego dnia, po kilka razy. Sytuacja była ciężka. Mieszkańcy się denerwowali. Szkoda.
Poczynając od 15 listopada Niemcy wykazali inicjatywę i przeszli do ataku. Nasze wojska wszędzie stawiały opór. Na kierunku możajskim, niestety, front rozciągał się na 200 kilometrów, a wojsk brakowało. Tego odcinka broniły zaledwie cztery dywizje oraz kursanci trzech moskiewskich uczelni: artyleryjskiej, wojskowo-politycznej oraz Rady Najwyższej. Słabo to wypada, szczerze mówiąc. Dowódcy skarżyli się na brak wojska.
Na innych kierunkach, czy raczej podejściach do stolicy, sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Byłem w tamtych dniach na kierunku wołokołamskim, małojarosławieckim, podolskim i sierpuchowskim. Enkawudziści zatrzymywali tysiące żołnierzy z innych frontów czy wychodzących z okrążenia, niezwłocznie przekazywali ich wojskowym, a tamci od razu – karabin do ręki i do okopów.
Żukow jako nowy dowódca frontu od razu wzmógł dyscyplinę i twardą ręką zaprowadził porządek. Wydał rozkaz, by w kierunku Moskwy nie przepuszczano ani jednego człowieka, ani samochodu, ani zaprzęgu konnego…
W okolicach 15 listopada generał Gryzłow* z Giensztabu opowiedział mi o scysji między Żukowem a Stalinem: by zatrzymać ofensywę niemiecką na Moskwę, wódz rozkazał wyprowadzić atak w okolicach Wołokołamska i Sierpuchowa. Żukow oponował, że wojsk brakuje, ponieważ front jest nadmiernie rozciągnięty, i nacierać nie ma czym. Stalin postawił na swoim i polecił przygotować plan operacji.
Znałem twardy charakter Żukowa, ale nie sądziłem, by pozwolił sobie na zdecydowane przeciwstawienie się Stalinowi. Następne dni wykazały jednak, że tak właśnie było.
Wojska sowieckie uderzyły w dwóch kierunkach i wszędzie bez powodzenia. W dniu 17 listopada Niemcy przeszli do natarcia na styku dwóch frontów – Kalinińskiego i Zachodniego. Uderzyli na skrzydło 30. Armii Frontu Kalinińskiego i parli na Klin. Po pięciu dniach uporczywych walk zdobyli to miasto i kontynuowali marsz na Dmitrow.
Wyjechałem wieczorem szosą Dmitrowską w kierunku tak zwanego Morza Moskiewskiego. Nasi się cofali. Nikt nie wiedział, gdzie jest nieprzyjaciel. Zaczęło się zmierzchać. Skręciliśmy z głównej szosy i pojechaliśmy na Kriukowo. Trafiliśmy na polną drogę, dalej na zamarznięty zbiornik wodny i pojechaliśmy po lodzie.
W świetle reflektorów ukazał się szereg wozów konnych. Konie parowały. Ostrożnie zbliżaliśmy się z bronią w pogotowiu i granatami.
Zrównałem się z pierwszym zaprzęgiem i pytam: „Gdzie jedziecie?”. Mężczyzna w kożuchu i futrzanej czapce, cały oszroniony, odpowiada łamaną ruszczyzną: „Pociski wieziemy”. Wysiadłem z samochodu, podszedłem bliżej i mówię: „Tyś kto? Tatar?”. „Kazański” – odpowiada. Wezwałem jeszcze dwóch żołnierzy i pytam, co, skąd i dokąd wiozą.
Zabłądzili, okazało się, i wiozą pociski do stolicy zamiast na pierwszą linię frontu. Zawróciłem ich w kierunku Kriukowa i wskazałem tę miejscowość na mapie.
Tamtej nocy ledwo dotarłem do Moskwy – drogi polne są wąskie, śniegu po kolana, wyminąć się w koleinach trudno, w dodatku uderzył silny mróz.
Rano dodzwoniłem się do sztabowców, którzy poinformowali, że 16. Armia Rokossowskiego wycofała się pod naciskiem Niemców spod Sołniecznogorska, mimo że dowódca frontu czynił, co mógł, aby ją wzmocnić. Przykre, ale nic się nie poradzi.
Kilka dni z rzędu panowała cisza. Rozmawiałem z szefami sektorów, wyjeżdżałem do wysuniętych oddziałów wojskowych, wypytując ich dowódców o przyczynę takiego spokoju. Wzruszali ramionami: „Nie wiemy”.
Wywiad wojskowy niestety nie pracuje należycie. Zwiadowcy zadowalają się krótką penetracją terenów zajętych przez wroga, po czym wracają ze strzelaniną. Zwiad agenturalny nie istniał. Trudno zresztą wymagać tego od wojskowych dowódców, niemających pojęcia o specyfice pracy agenturalnej.
Najbliższe dni wykazały, że cisza miała przyczyny jak najbardziej wytłumaczalne – Niemcy stracili impet ofensywny i na mrozie walczyć nie potrafili. Pojedyncze kontrataki naszych oddziałów wykazały, że żołnierz sowiecki w walonkach, kożuchu i futrzanej czapce jest w stanie atakować i pokonać przeciwnika w słomianych łapciach, cieniutkiej pilotce naciągniętej na zmarznięte uszy i watowanej kołdrze lub szalu skradzionym rosyjskiej kobiecie, narzuconym na drelichowy mundur. W takim odzieniu to już nie jest bojownik.
W dniach 6–7 grudnia jednostki Frontu Zachodniego ruszyły do natarcia…
Czytałem potem przechwycone meldunki radiowe przeciwnika, że Niemcy operację mającą na celu zajęcie Moskwy nazwali „Tajfun” i zamierzali zdobyć stolicę przed nadejściem zimy. Tu nam wybitnie pomogła pogoda – przecież rzadko kiedy śnieg pada przed końcem października (22 października) i nie topnieje. Ani razu nie było tak, by moskiewska defilada wojskowa w dniu 7 listopada odbywała się przy ośmiu stopniach mrozu.
Za jedną z najważniejszych jednak przyczyn naszego sukcesu uważam moralną siłę ducha naszych żołnierzy, robotników, kobiet, dowódców i generałów. Wszyscy pod Moskwą stanowili jedną zwartą siłę, pamiętając, że bronią stolicy, że cofać się już nie ma gdzie, i gotowi byli na największe ofiary, nawet kosztem własnego życia.
Nasz kontratak spod Moskwy rozpoczęły ataki w małej skali. Ich powodzenie dodało skrzydeł dowódcom wyższego szczebla – zaczęli planować uderzenia o większym zasięgu. Zobaczyli już żywego podmoskiewskiego „fryca”, pozbawionego teutońskiej buty, o żałosnym wyglądzie.
Ważne było też to, że Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa cały czas pozostawała w stolicy, chociaż przeciwnik zbliżył się na odległość 30 kilometrów od niej, i że głównodowodzący wojskami Stalin wystąpił z mocnym przemówieniem na defiladzie 7 listopada, nie ukrywał naszych niepowodzeń i wyraził niezłomne przekonanie co do ostatecznego zwycięstwa nad faszystowską III Rzeszą.
Gdziekolwiek jednak byłem, nie dostrzegałem naszej liczebnej przewagi nad przeciwnikiem. Dowódcy skarżyli się, że kompanie mają po 60 żołnierzy zamiast ustawowych 120, amunicji brakuje, dochodzi prawie do walki o przydziały pistoletów maszynowych. Jednak ruszyliśmy do natarcia, a to już jest połowa zwycięstwa. Pogonimy Niemca z naszej ziemi. Hura!
Muszę też podkreślić, że członkowie GKO, Stawka Naczelnego Dowództwa, Sztab Generalny wykonały tytaniczną pracę na rzecz należytej organizacji rezerw, dostaw techniki wojennej do wojsk. Stalin w okresie bitwy o Moskwę uważnie wysłuchiwał sugestii, propozycji i meldunków członków GKO. Domagał się od nich nagiej prawdy i potrafił to osiągnąć.
Codziennie nadawano komunikaty radiowe o sytuacji na frontach. Słynny spiker Lewitan obwieszczał swym uroczystym głosem: „Wojska Frontu Zachodniego pod dowództwem generała Żukowa wyzwoliły…”. Potem słyszeliśmy: „Wojska Frontu Kalinińskiego pod dowództwem generała Koniewa wyzwoliły…”, a później: „…Frontu Południowo-Zachodniego pod dowództwem marszałka Timoszenki…” itd. Często wyjeżdżałem do wyzwolonych przez nasze wojska miejscowości, widziałem rozradowane twarze żołnierzy sowieckich oraz ich „żarty” – zdejmowali z zamarzniętych niemieckich trupów spodnie i stawiali w śnieg nogawkami do góry.
Często przywoziłem okazy zdobycznej broni niemieckiej – karabiny maszynowe, moździerze, amunicję itp.
Pewnego razu wydarzyła się rzecz nieprzyjemna. Nasze oddziały zaporowe zatrzymały kilku wyrostków, 14–15-latków. Mieli przy sobie plecaki pełne węgla kamiennego oraz pieniądze. Na przesłuchaniu zeznali, że nakradli na dworcu kolejowym i niosą do domu, by napalić nim w piecu.
Kiedy tam przyjechałem, zameldowano mi, że „zatrzymani niczego więcej nie zeznali i chyba trzeba ich wypuścić”. Wydało mi się dziwne, że przy każdym znaleziono pieniądze. Niby skąd je mają? Kazałem przyprowadzić jednego. Na pytanie, skąd mają pieniądze, ten smarkacz zamilkł. Wtedy na niego tupnąłem. Rozpłakał się. „Powiedz prawdę, to zwolnię” – obiecałem.
Pociągając nosem opowiedział, jak to Niemcy przygotowali kilka grup po 4–5 chłopaków, dali pieniądze i kazali iść na stację kolejową i powrzucać po kawałku węgla, który też otrzymali w plecakach, do tenderów lokomotyw. Kiedy wszystkie powrzucają, znów dostaną pieniądze.
„Ile razy chodziliście?” – dociekam. „My pierwszy raz, a Tolka i Miszka drugi raz” – odpowiada przez łzy. Obejrzeliśmy kawałki węgla – w każdym wywiercono otwór, wstawiono laskę dynamitu i starannie zamaskowano. Rozkazałem rozpalić ognisko i wrzucić tam tak spreparowany kawał węgla.
Po 20 minutach za chatą rozległ się silny wybuch, który rozniósł ognisko w drobny pył. Niemcy liczyli na to, że taki węgiel trafi do paleniska lokomotywy i spowoduje katastrofę całego składu.
A smarkaczowi powiedziałem: „Za taki podły zamiar, na jaki się zgodziłeś, należy ci zadek do krwi obić. Mam rację?”. „Macie!” – przyznał i wzroku nie odrywał od podłogi. Mówię mu zatem: „Wracaj do matki! Dostaniesz bochen chleba. I żebyś więcej takich czynów przeciwko ojczyźnie swojej nie planował!”. Kilka kawałków węgla zabrałem ze sobą do stolicy.
Jak zawsze powiadomiłem kierownika sekretariatu, że jestem do dyspozycji. Po chwili wezwał mnie Beria. Obecni byli też Mierkułow i Kobułow. Opowiedziałem o sytuacji na froncie, nastrojach dowódców i żołnierzy. Doszedłem w końcu do zdarzenia z wyrostkami i kawałkami węgla. Rozwinąłem szmatkę i położyłem ten kawał użytecznej kopaliny na biurku Berii.
I tu zaczął się cyrk. „Naładowany?” – pyta komisarz. „Skądże! Naturalny!”– odpowiadam. „Zabierz!” – wrzeszczy. Kobułow odskoczył i zakrył twarz notatnikiem. Mierkułow spokojnie wstał z miejsca. Beria znów krzyknął: „Zabieraj to stąd!”.