Читать книгу Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow - Страница 51

Rozdział 5
UCIECZKA PRZED SMIERSZEM109
Rok 1942
Minuta do śmierci

Оглавление

Z dowództwem rozmowa była krótka: „Atakować!”. Wykazałem im niecelowość takiej akcji i sam przeszedłem do słownego natarcia. „Wojsk nie starcza, proszę o dodatkowy pułk żołnierzy” – powiedziałem stanowczo. Obiecano mi pułk strzelców górskich, za dzień lub dwa.

Ze swej strony obiecałem przeprowadzić atak nocny, zastrzegając jednak, że poczekałbym ze dwa tygodnie i nie tracił ludzi nadaremnie – kiedy w górach spadnie śnieg, Niemcy sami wycofają się w kierunku północnego Kaukazu. Nie zgodzono się ze mną i nakazano nacierać.

Wróciłem na front i kazałem organizować atak. Uwzględniłem wszystkie popełnione przedtem błędy. Niemcy jednak też byli czujni. W nocy dotarliśmy do ich stanowisk, ale otworzyli huraganowy, chociaż niecelny ogień i nasi żołnierze musieli zalec.

Mój chytry zamysł, by zajść Niemców od tyłu, nie powiódł się. Dowódca 4. kompanii po przeprawieniu się przez rzekę Kłydż stchórzył, porzucił żołnierzy i powrócił samotnie. Złapano go i doprowadzono do mnie.

Chyba dla kontrolowania moich poczynań przyjechali z Suchumi członek Rady Wojennej frontu Sadżaja* oraz sekretarz KC Gruzji o nazwisku Szerozija*. Skorzystałem z ich obecności, pytając, jak mam postąpić z dowódcą kompanii, który nie wykonał rozkazu w warunkach bojowych. „Rozstrzelać” – zawyrokowali.

Przed frontem kompanii moździerzy spytałem: „Ten oto dowódca 4. kompanii dwa razy porzucił swoich żołnierzy i haniebnie zdezerterował. Na co zasługuje?”. „Rozstrzelanie!” – odpowiedzieli chórem. W ten sposób nasze postanowienie poparli sami żołnierze oburzeni zachowaniem takiego dowódcy. Wyrok wykonano natychmiast. Wieczorem „wierchuszka” wyjechała.

Niedługo cieszyłem się względnym spokojem. Po kilku dniach przysłano mi uzupełnienie – pluton pracowników politycznych z ormiańskiej uczelni wojskowej. Przywitałem ich, porozmawiałem i pod wieczór skierowałem do Korobowa.

Późnym wieczorem zadzwoniłem do niego z pytaniem o tych politruków. Odpowiedział: „Jeszcze ich nie ma”. Zaniepokoiłem się i wysłałem oficera sztabowego, by ich odnalazł. „Nie ma ich nigdzie” – meldował po powrocie. Dziwne! Chyba rano przyjdą – pomyślałem sobie.

Około 11 wieczorem zadzwonił generał Sładkiewicz z Gwandru i zameldował o przybyciu 121. pułku strzelców górskich 9. Górskiej Dywizji Strzeleckiej pod dowództwem pułkownika Arszawy*. Lesielidze dotrzymał słowa! Przez telefon Arszawa przedstawił się i poprosił o pozwolenie na przenocowanie.

Odczuwałem jakiś niejasny niepokój, szczególnie po zaginięciu tego plutonu, nakazałem więc, by po nakarmieniu żołnierzy pułk w pełnym składzie wyruszył do mnie (trzeba był przejść 12 kilometrów). Po półgodzinie ponowny dzwonek – musiałem się ubrać i ze swego namiotu człapać te 150 metrów do pomieszczenia sztabowego.

Melduje mi: „Gdy tylko dotarli, padli jak nieżywi, nawet posiłku odmówili. Przeszli tego dnia po górach 50 kilometrów. Pozwólcie tu przenocować i rankiem wyruszyć”.

Poczułem, że zaraz stanie się coś niedobrego. Kazałem ogłosić dla pułku alarm bojowy i wyruszyć natychmiast. O wyruszeniu żołnierzy zameldować mi osobiście. Sładkiewicz zamilkł, po czym karnie odrzekł: „Tak jest!” – i odwiesił słuchawkę.

Zadzwoniłem do Korobowa i spytałem, jak sprawy się mają. Też z jakiegoś powodu nie spał, mimo że minęła północ. Odpowiada, że panuje spokój i Niemcy też milczą, wbrew swoim zwyczajom. „Pilnujcie ich!” – nakazałem.

Złapałem się na tym, że czuję strach przed Niemcami. Zacząłem analizować przyczyny takiego stanu – i tak, i nie.

Skąd te nagłe obawy? Ponieważ powstała sytuacja niebezpieczna nie tylko dla mnie osobiście, lecz i dla innych. W czym się te obawy przejawiają? W niepokoju, zdenerwowaniu, przeczuciu nieszczęścia. Doszedłem do wniosku, że realne podstawy do niepokoju istnieją. Pluton zaginął, Niemcy się zaczaili, do tego oczekiwane nadejście pułku się opóźnia. Jaki z tego wniosek?

1. Nie wykazywać miałkości ducha.

2. Nie okazywać tchórzostwa przede wszystkim.

3. Mobilizować całą silę woli do poszukiwania prawidłowego rozwiązania.

Po godzinie zadzwonił Sładkiewicz i zachrypniętym głosem poinformował, że pułk wyruszył zgodnie z rozkazem.

Między nami, Sładkiewicz choruje na odmę płucną. Z mojego rozkazu kilka razy samolotem U-2 przylatywał lekarz, by robić mu stosowne zabiegi. Mimo to, kierując się poczuciem obowiązku wobec ojczyzny, Sładkiewicz pozostawał na wysokości 2800 metrów.

Wróciłem do swego namiotu około 2 w nocy i zasnąłem, nie rozbierając się. Spałem około godziny, kiedy obudziła mnie seria z pistoletu maszynowego. Zerwałem się, chwyciłem mauzer. Tużłow również. Zaczęła się strzelanina. Wysłałem Tużłowa, by sprawdził, czy pułk dotarł, a jeśli tak, by przyprowadził tu trzy kompanie.

Po kwadransie niemieccy piechurzy zaczęli schodzić z gór, zbliżając się do nas. Rozmieściłem kompanię swych pograniczników, by przeciąć im drogę. Gołym okiem widziałem strzelców alpejskich przebiegających od drzewa do drzewa i kryjących się za ich pniami.

Sytuacja stawała się krytyczna. Patrzę – Niemcy jak na komendę zaczęli obchodzić nas z prawej strony. Przeszli do strumienia Gwandra, nie dalej niż 100 metrów od nas. W tym czasie dotarły do mnie trzy nasze kompanie strzeleckie. Skierowałem je na niemieckie skrzydło.

Zaczęła się intensywna strzelanina. Znajdowałem się pośrodku naszych oddziałów. Żołnierze, jeszcze nieostrzelani, przywierali do drzew. Straty na razie były minimalne. Niemcy nas się nie spodziewali, od razu zalegli i poczęli się okopywać.

Muszę przyznać, że czynili to niezwykle sprawnie i dobrze się maskowali. Miałem jednak lornetkę i wskazywałem naszym żołnierzom większe skupiska nieprzyjaciela, które nasi ostrzeliwali.

Po jakimś czasie podczołgał się do mnie i przedstawił dowódca pułku Arszawa. Sprawiał dobre wrażenie. Rozkazałem, by z dwoma kompaniami wysunął się do przodu, aby osłonić flanki pułku Korobowa. Poszedł wykonywać rozkaz.

Wycofałem się do sztabu dywizji i zacząłem dzwonić do Korobowa z zamiarem wyjaśnienia strzelaniny u nas, to znaczy na jego tyłach. Zamierzałem go uspokoić. Połączenia nie uzyskałem. Wysłałem do niego dwóch żołnierzy. Minęły dwie godziny, żołnierze nie wrócili. Wysłałem kolejnych dwóch. Też nie wrócili. Zdeprymowało mnie to.

Co się mogło stać? Niemcy, zachodząc z tyłu, mogli wystrzelać cały sztab, jego ochronę i moich gońców. Na zapleczu Korobowa stacjonowała bateria artylerii górskiej. Połączenia z nią także nie uzyskałem. Taka niewiedza na polu walki demoralizuje najbardziej.

Postanowiłem dowiedzieć się o losie pułku Korobowa. Wybrałem trzech rozgarniętych żołnierzy i nakazałem, by z przodu szła dwójka, a trzeci jakieś 50 metrów za nimi – jeśli coś się stanie z przednią parą, trzeci zobaczy, przybiegnie i zamelduje. Czekam. Strzelanina się nasila, szczególnie ze strony niemieckiej. Nasza artyleria z jakiegoś powodu nie strzela. Łączność nie działa.

Naraz podbiega oficer i mówi: „Pułkownika zabiło!”. Okazało się, że w pobliżu punktu obserwacyjnego wybuchł pocisk i odłamek zabił Arszawę. Ciężko ranny został szef sztabu pułku130.

Co robić? Sytuacja jest ciężka. Wychodzi na to, że nas rozdzielono na części i nie wiemy, jak je ponownie połączyć w jedną całość.

Naraz podchodzi do mnie blady, cały we krwi żołnierz i coś usiłuje meldować. Poznałem w nim jednego z tych trzech, których posłałem do Korobowa. Szeregowy stoi, a z szyi ciurka mu krew – między uchem a barkiem rana długości 5–6 centymetrów. Jednak mężnie stoi.

Mówię: „Opowiedz, co się stało”. Otóż Niemcy chytrze podpuścili bardzo blisko dwóch żołnierzy, którzy szli z przodu, po czym nagle wyskoczyli z krzaków, porwali ich i rozstrzelali. Trzeci, widząc, co się dzieje, rzucił się do ucieczki. Strzelali za nim, trafili w szyję, ale zdołał uciec.

Pierwsze dwie pary naszych żołnierzy widocznie zabili w ten sam sposób. Szkoda. Co za zwierzęta, niegodziwcy ci Niemcy. Ciekawe, co to za jednostka? Warto ustalić.

Poszedłem na miejsce, gdzie poległ pułkownik Arszawa. Odłamek trafił biedaka w głowę. Jaka szkoda. Młody oficer padł w pierwszym boju. Szefa sztabu kazałem zanieść do punktu opatrunkowego. Też szkoda chłopa.

Wieczorem wszystko się uspokoiło. W ciemnościach nikt nie strzelał. Osobiście wystawiłem posterunki i poleciłem utworzenie pierścienia obronnego, surowo nakazując dowódcom kompanii, by stworzyli system rotacyjnego czuwania żołnierzy. Pełniłem już funkcje dowódcy pułku. Reszcie wojska nakazałem wypoczynek.

Noc była dla nas niespokojna. Oczekiwaliśmy ataku Niemców. O świcie postanowiłem osobiście się dowiedzieć o losach pułku Korobowa. Z rana panował spokój.

Rozkazałem wysłać na rekonesans małe grupy żołnierzy, by przekonali się, gdzie jest przeciwnik. Donieśli mi, że się wycofał. Wziąłem czterech żołnierzy z plutonu NKWD, wsiedliśmy z Tużłowem na konie i ruszyliśmy. Z przodu szli dwaj zwiadowcy.

Spodziewałem się ostrzału od strony strumienia Gwandra, gdzie wczoraj widzieliśmy sporo Niemców. Podeszliśmy do mostu – przeciwnika brak. By zaoszczędzić pół kilometra drogi na stanowiska naszej artylerii górskiej, postanowiłem pójść na skróty i skręciłem w leśną ścieżkę prowadzącą w tamtym kierunku.

Kiedy weszliśmy na polanę, gdzie stała bateria, nie zobaczyłem przy działach nikogo. Zszedłem z konia.

Pod drzewem dojrzałem zabitego żołnierza – siedział z rękami w górze. Zastygł w tej pozycji. W głowie dziura po kuli. Karabin obok. Kolba rozłamana na pół. Niedaleko leżały zastrzelone z pistoletu maszynowego konie – brzuchy wzdęte w ciągu nocy do gigantycznych rozmiarów. Taki sam obrazek przy każdym dziale.

Widać było, że Niemcy zaskoczyli artylerzystów z tyłu. Ponieważ nie zareagowali w porę, zostali wystrzelani. Wielu poległo z uniesionymi rękami. Oto co znaczy nie reagować w porę, nie stawiać oporu. Widocznie wydano im komendę w języku rosyjskim, by unieśli ręce, i nieszczęśnicy zareagowali automatycznie. Niemieckiego rozkazu by nie wykonali.

Widok okropny, ale z drugiej strony jestem przekonany, że gdyby dowódca baterii szybko zorganizował obronę i stawił zdecydowany opór, Niemcy by ich wszystkich nie wymordowali. Widząc niezdecydowanie dowódcy, napastnicy się rozzuchwalili i wystrzelali wszystkich.

Dotarłem do Korobowa. Cały i zdrowy. „Słyszałem strzelaninę u was – powiada. – Wystawiłem posterunki, ale przeciwnik się nie pojawił… ani z flanki, ani z tyłu. To znaczy, że się wycofał”. Kazałem przeczesać las w odległości 2–3 kilometrów, by dodatkowo się upewnić. Może gdzieś jeszcze Niemcy siedzą.

Wracałem do sztabu dywizji inną drogą. Wkoło unosił się trupi zapach. Zabici Niemcy zaczęli się rozkładać w temperaturze 25–27 stopni w dzień, w nocy było około 12. Musiałem polecić, by sprzątnięto trupy z drogi i na poboczu zarzucono gałęziami, jeśli nie można zakopać. Smród jednak pozostał.

Po powrocie doprowadzono do mnie jednego z tych politruków – Ormian, wysłanych do Korobowa przed dwoma dniami. Wymógł spotkanie ze mną.

Powiedział, że jak tylko wyruszyli w kierunku dyslokacji pułku, tuż za strumieniem z krzaków wyskoczyli Niemcy i skandowali: „Ręce do góry!”. Nie mając broni, Ormianie nie mieli też wyboru. Poddali się.

Niemcy kazali im chwycić amunicję, pociski moździerzowe oraz inny sprzęt wojskowy i nieść ze sobą. W czasie trwania wczorajszej potyczki nosili przeciwnikowi amunicję. Jeszcze dziś rano Niemcy czaili się przy moście przez strumień.

„Łżesz!” – powiedziałem. Dopiero co tamtędy przejeżdżałem, żadnych Niemców tam nie było. On na to: „Spytajcie swych podwładnych, który z nich przed dwoma godzinami szedł ścieżką obok stanowisk artylerii. Tam siedzieliśmy z Niemcami w krzakach i widzieliśmy was”.

Poczułem, jak ciarki mi przeszły. Politruk kontynuował: „Z przodu na koniu jechał dowódca w czapce z czerwonym otokiem (to ja!), za nim – z zielonym (Tużłow), potem szli szeregowi żołnierze z pistoletami automatycznymi. Kapral chciał was zaatakować, ale oficer mu zabronił, ponieważ zobaczył, że jesteście uzbrojeni, i obawiał się strzelaniny na sowieckim zapleczu. Kiedy już przeszliście, Niemcy wycofali się do swoich, a moich kolegów uprowadzili ze sobą.

„A ty?” – pytam. „Nie wstawałem. Jak tylko odeszli, rzuciłem się w waszym kierunku. Zostałem zatrzymany przez wasze czujki”.

Poczułem się nieswojo. Musiałoby dojść do walki wręcz z Niemcami, której wynik byłby dla nas tragiczny – ośmiu przeciwko trzydziestu wrogom.

Wysłałem pluton żołnierzy w pościg za Niemcami, ale przeciwnik już się wycofał. Co za historia! O włos od śmierci! Przedtem surowo nakazałem Tużłowowi, że jeżeli zostanę ciężko ranny, musi mnie zastrzelić najpierw, a potem siebie. „Wykonam, Iwanie Aleksandrowiczu!” – obiecał solennie. Jestem pewien, że tak by zrobił.

Po upływie kilku dni kazałem przeczesać okolice lasu na zboczu, skąd o świcie zaatakowali nas Niemcy. Wysłałem kompanię żołnierzy pod dowództwem generała lejtnanta Sładkiewicza. Pod wieczór przyprowadzono rannego Niemca z batalionu, który nas zaatakował. Znaleźli politruka znającego niemiecki. Rozpocząłem przesłuchanie.

Jeniec powiedział, że batalion wchodził w skład dywizji SS dowodzonej przez generała Lanza. Szkolenie przeszli w Niemczech, w górach Tyrolu131. Batalion składał się z 850 silnych fizycznie wyselekcjonowanych zbirów. Otrzymali zadanie „pochwycenia sztabu generała NKWD”, to znaczy mnie. Na przewodnika wzięli miejscowego Karaczajewca znającego wszystkie okoliczne ścieżki i najlepsze dojścia do sztabu. Właśnie on ich przyprowadził. Niestety, przyznał jeniec, nie spodziewali się, że generał NKWD będzie miał tyle wojska.

Jak widać, moje przeczucie o grożącym niebezpieczeństwie i konieczności sprowadzenia za wszelką cenę pułku Arszawy nie było nadaremne. Gdyby nie to, pochwycono by mnie.

Po wyjaśnieniu tych okoliczności zaproponowałem jeńcowi duży kawał suchara zmoczonego w wodzie i poczęstowałem go połową szklanki wina, z którego i tak nie korzystałem. Niemiec podziękował, odgryzł ze trzy malutkie kawałki suchara, popił małymi łykami wina i na tym poprzestał.

Zdziwiłem się i zaproponowałem, by dokończył wszystko. Podziękował ponownie, lecz odmówił: „Cały tydzień nie jadłem, żołądek i przewód pokarmowy w tym czasie gwałtownie się skurczyły, dlatego należy je stopniowo rozszerzać, a nie od razu jeść dużo”. Podziwiałem siłę woli szeregowego żołnierza przeciwnika. Jak ich wymusztrowano!

Po przesłuchaniu jeniec poprosił o opatrzenie mu rany. Zawołano pielęgniarkę. Niemiec zdjął bluzę i pokazał szarpaną ranę na plecach o wymiarach 15 na 5 centymetrów, w której roiło się robactwo. Po raz pierwszy widziałem coś takiego i powiedziałem do siostry, że przecież robaki mogą spowodować zakażenie krwi. Wyjaśniła mi rzeczowo, że ranny ma szczęście, ponieważ robactwo pożera ropne wydzieliny i w ten sposób oczyszcza ranę.

Spytałem Niemca, czy czuł te robaki w ranie. Odrzekł, że tak. Siostra pałeczką zeskrobała robactwo, pomazała ranę jodyną i powiedziała, że teraz będzie się goiła.

Muszę powiedzieć, że Niemiec wykazał charakter – przez tydzień czuć robactwo w ranie na plecach i go nie usuwać, do tego trzeba mieć silną wolę.

Niemcom daliśmy łupnia pod koniec sierpnia i się uspokoili. Rano pojechaliśmy konno z Dobryninem i Tużłowem na inną przełęcz, Maruchską, spokojniejszą z punktu widzenia działań bojowych. Jazda konna w warunkach wysokogórskich na wysokościach ponad 3000 metrów nie jest taką prostą sprawą. Cały czas musisz mieć się na baczności, by nie runąć w przepaść.

W jednym miejscu Tużłow się zagapił, poluzował cugle i kobyła popłynęła po stoku w dół. Jeździec zdążył zeskoczyć i przytomnie owinął lejce wokół drzewa, by ją zatrzymać. Na szczęście za coś się zaczepiła i legła na bok. Podbiegliśmy do niej, postawiliśmy na nogi. Ale jak ją wyprowadzić z urwiska z powrotem na ścieżkę, nie wiemy. Musieliśmy przejść z nią co najmniej kilometr, by po mniej stromym stoku wyprowadzić na ścieżynę.

Wieczorem dotarliśmy do celu. Po tym, kiedy się przekonałem na Przełęczy Kłuchorskiej, w jak nieodpowiedzialny sposób dowództwo Frontu Zachodniego i 46. Armii potraktowało sprawę obrony kaukaskich przełęczy, byłem gotów do podobnych nieprzyjemnych niespodzianek i na Maruchskiej…

Nikogo. Ani naszych, ani Niemców. Ze dwie godziny tłukliśmy się po górach i dolinach, aż trafiliśmy na żołnierzy leżących za niewielkimi nasypami. Okopy nie istniały.

Wezwałem dowódcę kompanii. Wywiązał się następujący dialog: „Gdzie są nasze wojska i od kiedy tu jesteście?”. – „Mamy tu jeden batalion, Niemcy zachowują się spokojnie, na przełęcz się nie pchają. My też milczymy”. – „Długo tu stacjonujecie?”. – „Ponad tydzień”. – „Dlaczego nie przygotowaliście okopów?”. – „O tam – pokazuje na południowy stok – wykopaliśmy, ale potem Niemcy zaatakowali i je zajęli”.

Ta sama lekkomyślność, co u Tiuleniewa i Siergackowa, poraziła też dowódcę kompanii. Wyraziliśmy z Dobryninem nasze oburzenie.

Dotarłem w końcu do dowodzącego batalionem 810. pułku piechoty. Okazał się najwyższy rangą w okolicy. Pytam, gdzie są wojska. „Tam!” – wskazuje na południe.

Ten sam obrazek, co na Przełęczy Kłuchorskiej. Obronę zorganizowano nie wzdłuż frontu przełęczy i z drugim rzutem wojsk, lecz porozrzucano oddziały w odległości 5–10 kilometrów w głębi Gruzji. Płakać się chce z powodu takich zdolności przywódczych dowódcy armii i dowódcy korpusu, Lesielidzego.

Następnego dnia objechaliśmy i obeszliśmy wszystkie stanowiska, przekazaliśmy instrukcje zgodnie z rozporządzeniem Stawki, o którym obrońcy nie słyszeli. Rozkazałem zaminować najwęższe przejścia w górach. Nie miałem jednak pewności, do jakiego stopnia wzmocni to obronę Przełęczy Maruchskiej – z jej siodła otwierał się szeroki widok na wielkie przestrzenie dogodne dla manewrów oskrzydlających w razie poważnego ataku przeciwnika. W dodatku bataliony nie miały łączności z dowódcą pułku. Gorzkie łzy można lać przy takiej obronie.

Swanowie, rdzenni mieszkańcy tego regionu, przepowiadali jednak obfite opady śniegu na przełęczach w końcu września i na początku października. Oznaczałoby to paraliż wszelkiego ruchu i Niemcy zeszliby z przełęczy. Na to głównie liczyłem, przyznam się, ponieważ wojska do obrony w praktyce nie miałem. Na szczęście Niemcy zachowywali się biernie.

Jak się potem okazało, na początku września Niemcy przeszli do ataku, oddziały tejże dywizji „Edelweiss” zepchnęły nasze jednostki z zajmowanych pozycji i zajęły przełęcz. Trzy sowieckie bataliony usiłowały z kolei wypchnąć ich stamtąd, lecz bez powodzenia. Dopiero na początku stycznia 1943 roku po obfitych opadach śniegu w górach Niemcy wycofali się sami.

Zakładałem, że kierowali swe główne wysiłki na Przełęcz Kłuchorską, by potem bezpośrednio zagrozić Suchumi.

Po krótkim pobycie na Maruchskiej wróciłem na Przełęcz Kłuchorską. Mimo nadejścia września śnieg tu nie spadł. Niemcy nie wykazywali aktywności. To mi się wydało nienormalne. Poleciłem, by rankiem wysłano zwiad. Żołnierze wrócili i zameldowali, że zastali niemieckie okopy puste.

Wycofali się! Wystraszyli się śniegu! Hura! Dobre i to. Po półgodzinie jechaliśmy już konno najpierw w kierunku niemieckich okopów, a potem na Przełęcz Kłuchorską. Okopy Niemcy zapaskudzili celowo. Wzdłuż ścieżyny poniewierały się trupy zastrzelonych włoskich mułów, którymi podwozili amunicję do moździerzy.

Jadąc, cały czas baczyliśmy, czy ścieżka nie jest zaminowana. Pokonaliśmy tak około 15 kilometrów, do samej przełęczy zostały 3–4.

Kiedy ujrzeliśmy przełęcz, Niemcy dostrzegli nas przez lornetki i otworzyli ogień z moździerzy. Padliśmy w śnieg na otwartej przestrzeni. Nie zdążyliśmy się ukryć.

Niemcy zaczęli się wstrzeliwać – pociski padały coraz bliżej naszej grupy: Dobrynin, Tużłow, dowódca pułku Korobow, dowódca batalionu i ja. Przypadkiem padłem w śnieg za wielkim kamieniem i wystawiając z jego boku głowę, mogłem widzieć, skąd strzela do nas przeciwnik.

Niemcy zaczęli od strzałów zbyt krótkich, co najmniej 150 metrów. Następny pocisk wybuchł już bliżej. Widzę, że sprawy wyglądają marnie – jeżeli oddadzą salwę z 4–5 moździerzy, będzie po nas.

Szybko wyliczyłem, że pocisk leci 40 sek. Widziałem dymek nad przełęczą, kiedy następował strzał, i wybuch pocisku przed nami. Dodałem 20 sekund na przeładowanie moździerza. Razem wyszła minuta. Do kryjówki pod potężną skałą mieliśmy jakieś 90–100 metrów. Musimy więc pokonać tę odległość również w 60 sekund.

Jak tylko wybuchł kolejny pocisk, kazałem, by Korobow i dowódca dywizji biegli do kryjówki. Obaj ruszyli. Korobow natychmiast się potknął i upadł. Zerwał się, jęknął, ale jednak pobiegł. Przed samą kryjówką upadł także dowódca dywizji. Wybuchł następny pocisk i więcej ich nie widziałem. Krzyknąłem, by biegli teraz Dobrynin i Tużłow. Żaden nawet nie drgnął – „przecież samego was nie zostawimy”.

Gdy się targowaliśmy, pocisk wybuchł bezpośrednio między nami. Zasypało mnie ziemią. Kiedy doszedłem do siebie, zobaczyłem, że odłamek drasnął mi rękę. Dym się rozwiał i dojrzałem obok rozerwany na pół pistolet maszynowy Tużłowa. Strasznie huczało mi w głowie. Tużłow leżał nieruchomo. Dobrynin spytał: „Tużłow, żyjesz?”. „Tak” – usłyszałem odpowiedź.

Widzę, że nie jest źle. Wściekłem się i warknąłem: „Natychmiast biegiem marsz!”. Pobiegli. Odczekałem, aż wybuchnie kolejny pocisk, i sprintem pognałem za nimi.

Za skalnym występem okazało się, że dowódca dywizji mocno potłukł nogę o kamień i kuleje, Korobow, padając na ostre kamienie, zranił się w pierś do krwi. Mnie krwawi nadgarstek. Poturbowani i poranieni, ale żywi!

Następnego dnia ze sztabu frontu nadszedł rozkaz o nagrodzeniu – z mojej inicjatywy – dowódców i żołnierzy orderem „Za męstwo i odwagę w walkach z niemieckimi agresorami na Przełęczy Kłuchorskiej”.

Prócz określonej liczby orderów, przyznanych dla moich towarzyszy broni zgodnie z przedłożoną listą, przywieziono parę dodatkowych, bym wyróżnił nimi kilka osób według własnego uznania.

Następnego dnia ustawiłem nagrodzonych w szeregu pod skałą i z wielkim zadowoleniem wręczyłem ordery, a dowódców wycałowałem, wśród nich i Korobowa.

130

Major I. Arszawa (omyłkowo zwany przez Sierowa pułkownikiem) zginął w boju 18 sierpnia 1942 r. – pośmiertnie nagrodzony Orderem Lenina.

131

Generał jednostek strzelców alpejskich Hubert Lanz (1896–1982) stał na czele 1. Górskiej Dywizji „Edelweiss” Wehrmachtu (a nie SS, jak pisze Sierow), skompletowanej w całości z mieszkańców górskich terenów południowych Niemiec, Bawarii i Austrii, w wieku powyżej 24 lat, sprawnych fizycznie, z doświadczeniem w walkach powyżej linii śniegowej. Za pomyślne dowodzenie działaniami wojennymi na Kaukazie generała Lanza nagrodzono Liśćmi Dębu do Krzyża Rycerskiego.

Tajemnice walizki generała Sierowa

Подняться наверх