Читать книгу Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow - Страница 47
Rozdział 5
UCIECZKA PRZED SMIERSZEM109
Rok 1942
Kocioł krymski
ОглавлениеW marcu 1942 roku Niemcy przeszli do natarcia na Krymie. Stalin wysłał mnie tam z zadaniem wyjaśnienia sytuacji na miejscu i oceny gotowości Kubania do działań obronnych. Wojskami Frontu Krymskiego „kierował” obecnie z Tiemriuka Budionny…108
Kiedy przyleciałem na Krym, frontem dowodził bezwolny generał lejtnant Kozłow*, który w pełni ulegał arogantowi Mechlisowi, członkowi Rady Wojennej.
Oczywiście Kozłowowi trudno było sprzeciwiać się komuś, kto zajmował stanowisko wiceministra obrony, szefa Głównego Zarządu Politycznego, członka GKO i rady wojennej frontu. Dlatego Kozłow wykonywał polecenia Mechlisa, a nie dowodził.
Przyleciałem do Krasnodaru w kwietniu 1942 roku. By dotrzeć do sztabu frontu w Kerczu, ulokowanym w katakumbach po dawnej kopalni soli kamiennej na głębokości 30–40 metrów, musiałbym samochodem udać się do Tiemriuka, a stamtąd na kutrze przez cieśninę. Można też – jak powiedział pułkownik Graczow*, dowodzący w Moskwie dywizją specjalnego znaczenia – „usiłować przeskoczyć lotem koszącym i lądować tuż przy sztabie”. Kiedy okazałem mu legitymację członka Rady Wojennej Sił Lotniczych, zasalutował i poszedł szykować samolot…
Wszystko na początku układało się dobrze. Kiedy nadlecieliśmy nad Cieśninę Kerczeńską, odczułem jakiś niepokój. Pomyślałem, że jeśli zestrzelą nas nad wodą, ratunku nie będzie. Gdy tylko odpędziłem od siebie tę myśl, zobaczyłem, jak na brzegu wybuchają bomby. Wskazałem je Graczowowi. Patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc, skąd się biorą. Zerknąłem w bok i zobaczyłem w odległości 3–4 kilometrów krążącą „ramę”, czyli niemieckiego focke-wulfa.
„Zawracamy?!” – zaniepokoił się Graczow. „Nie, jeśli zawrócimy, to nas zestrzeli” – zaoponowałem.
Pułkownik się zgodził. Mówię mu, że dopóki trwa bombardowanie, niemieccy lotnicy nie będą nas niepokoili i możemy trochę polatać wokół lotniska. Jak tylko zobaczymy, że wybuchy bomb ustały, podchodzimy do lądowania.
Po namyśle dodałem jednak, że nie – bez uprzedniego obejrzenia pasa nie wylądujemy, gdyż możemy wpaść do leja po bombie. Graczow się ze mną zgodził i zaproponował: „Pokręcę się przy samej ziemi i obejrzę te leje”. Dodałem: „Tylko nie wylatuj poza lotnisko, bo własne zenitówki nas zestrzelą”.
Zeszliśmy niziutko i po chwili zauważyłem, że wybuchy ustały. Graczow mknął środkiem lotniska. Jeden lej z lewej, drugi, jakby mniejszy – z prawej.
Gwałtownym skrętem zawrócił i wylądował. Nie gasząc silnika, obrócił się do mnie i powiedział: „Wyskakujcie, a ja wracam do Krasnodaru”. Co miałem robić? Wyskoczyłem i tak znalazłem się w Kerczu.
Cały w kurzu od śmigła samolotu Graczowa dotarłem do kępy drzew na skraju lotniska. Na niebie ponownie ukazały się niemieckie bombowce. Gdybyśmy z pułkownikiem zwlekali jeszcze pięć minut, nie wiadomo, czym by to mogło się skończyć.
Niemcy zaprzestali bombardowania dopiero o zmroku. Dotarłem do Kercza, gdzie mnie uprzejmie powitał generał lejtnant Karanadze*, przyjemny w obejściu, dobry pracownik.
Siedzieliśmy z nim i żałowaliśmy, że sprawy tak się ułożyły. Po ustaleniach drogą telefoniczną z Mechlisem, który znajdował się na wysuniętym stanowisku dowodzenia, pojechaliśmy do niego.
Całą noc błądziliśmy po omacku, gdyż Niemcy polowali nawet na pojedyncze samochody z zapalonymi reflektorami i nasi kierowcy bali się włączać w nocy światła. Odległość 25 kilometrów pokonywaliśmy chyba ze cztery godziny. Przenocowaliśmy u enkawudzistów.
Pospałem dwie godziny i o 7 rano odwiedziłem Mechlisa. Pogawędziłem z nim około 40–50 minut i przekonałem się, że ten głupiec wyobraża sobie, że jest co najmniej marszałkiem polnym. Uzgodniliśmy, że będziemy często się konsultować. Spytał o cel mojego przyjazdu, a ja mu odrzekłem, że na tutejszym froncie walczą cztery pełne pułki Wojsk Ochrony Pogranicza i właśnie przy nich będę i pomogę im.
Jak każdy artysta nie pominął okazji do zademonstrowania dawno opracowanego tricku – jakim to uczciwym ministrem kontroli państwowej pozostał. Weszła dziewczyna i zapowiedziała, że śniadanie podano.
„A co na śniadanie?” – pyta ten komik. „Smażona kura”. – „Smażona kura na froncie!? – udał oburzenie. – Czy wszyscy to dostali?”. Dziewczyna milczy. „Jeżeli nie wszyscy, to i ja nie będę jadł”. Cały Mechlis109.
Tego dnia wróciliśmy do Kercza i tam zanocowaliśmy. Rano usłyszałem intensywne bombardowanie, szybko wyjechałem za miasto i obserwowałem ze wzgórza, jak śmiało Niemcy sobie poczynali.
Po kilku godzinach podszedł do mnie zastępca dowódcy frontu. Spytałem, jaka jest sytuacja. Odpowiedział, że sztab przenosi się do katakumb, ponieważ Niemcy, a dokładniej dywizja rumuńska, przełamali obronę 21. Dywizji Strzeleckiej (gruzińskiej), która rozpoczęła odwrót, i cały front rozsypał się jak domek z kart.
Rzeczywiście, kiedy jechałem w stronę frontu, widziałem nasze jednostki cofające się w sposób mało zorganizowany. Wieczorem na stanowisku dowodzenia Mechlis rugał przy mnie dowódcę frontu, wyzywając go od zdrajców. Tamten nie wiedział, co odpowiadać.
Po wyjeździe Mechlisa powiedziałem do biedaka: „Nie zwracajcie uwagi na jego gadanie”. Dowódca spojrzał na moje romby na kołnierzu i się uspokoił. Cały front jednak cofał się nieprzerwanie110.
Jeszcze poprzedniego dnia Mechlis zapewniał mnie, jak to przejdzie do natarcia, ile to on ma „katiusz”, że na żadnym innym froncie czegoś takiego brak, a jemu tow. Stalin powierzył taką wspaniałą broń itd., itp. No i masz, babo, placek!111
Późnym wieczorem pojechałem do katakumb. U Mechlisa zastałem Kozłowa, dowodzącego frontem. Spytałem Mechlisa, jak należy rozumieć jego zapewnienia o „przejściu do natarcia”?
Ten chytrus wymigał się od odpowiedzi, bąkając coś, że „na froncie różnie bywa”, i dodał, że odwrót wojsk sowieckich powstrzymano, że nasze jednostki zorganizowały trwałą obronę na tak zwanym Wale Tureckim, o czym już powiadomiono tow. Stalina. Wódz miał podobno skomentować: „Dobrze byłoby, gdybyście utrzymali pozycje na Wale Tureckim i nie przepuścili Niemców na Półwysep Tamański i północny Kaukaz”.
Następnego ranka wybierałem się z pogranicznikiem Sieriebriakowem na ten Wał Turecki i postanowiłem po drodze wpaść do katakumb, by dowiedzieć się czegoś nowego. Okazało się, że przyleciał sam główny dowódca Budionny w celu kompleksowej oceny powstałej sytuacji. Pobyłem tam kilka minut i wyjechałem.
Na oko wszystko wyglądało normalnie. Potem zauważyłem pojedyncze grupki żołnierzy, którzy brnęli w kierunku Kercza. To mi się wydało podejrzane. Spytałem pierwszych z brzegu, kim są i dokąd zdążają. Gruzini, okazało się. O celu marszu powiadali zagadkowo: „Na przeformowanie jednostki”.
Ponieważ o tym „ przeformowaniu” setki razy słyszałem pod oblężoną Moskwą, zacząłem zadawać pytania szczegółowe – gdzie uprzednio zajmowali pozycje, gdzie są ich dowódcy itd. Okazało się, że dowódców nie widzieli już drugą dobę, nie orientują się, gdzie znajduje się sztab, a co więcej – idą w kierunku odwrotnym do Wału Tureckiego, zajętego przez Niemców.
Teraz już nie wiedziałem, komu wierzyć – Mechlisowi, który „zorganizował trwałą obronę”, czy cofającym się Gruzinom. Przepytałem kolejne dwie grupy i prawie nabrałem pewności, że Wał Turecki trafił w niemieckie ręce…112
Ponieważ sytuacja w terenie znacznie odbiegała od ocen Budionnego i Mechlisa, postanowiłem samemu się upewnić i zameldować do Kwatery Głównej.
Objechaliśmy wioskę Sarajmin z północy i ruszyliśmy w stronę Wału Tureckiego. Naraz zobaczyłem z lewej strony wybuch pocisku z moździerza. Nakazałem kierowcy być gotowym na wypadek nagłego powrotu, a innym, by uważnie patrzyli na boki i ostrzegali przed bezpośrednim niebezpieczeństwem.
Po kilku minutach pociski zaczęły wybuchać po obu stronach szosy. „Gaz do dechy!” – krzyczę do kierowcy. Okazało się, że niemieckie moździerze ostrzeliwały nas gdzieś z boku i przez to nie miały łatwego celu.
Z przodu ukazało się inne osiedle. Wyszliśmy z samochodu i wdaliśmy się w pogawędkę z mieszkańcami. Z tego, co mówili, wynikało, że wielu z nich dawno wyjechało do Kercza, do Tiemriuku i na Tamań, a tu pozostali głównie Tatarzy krymscy.
„Daleko stąd do Wału Tureckiego?” – spytałem. „Widzisz nasyp?”. – Stary chłop wskazał ręką. „Widzę” – odpowiadam. „To właśnie jest ten Wał Turecki”. Pytam: „A kto to po nim chodzi?”. „Niemcy” – padła odpowiedź. „A nasi gdzie są?” – dopytywałem się. „Wczoraj rano jeszcze tam siedzieli, a pod wieczór już Niemcy ostrzeliwali stamtąd wieś”.
Wychodzi na to, że kiedy Budionny i Mechlis pisali meldunek na Kreml, wał był już w rękach niemieckich. Żeby aż tak łgać! Trzeba mieć nie lada tupet.
Kiedy tak debatowaliśmy, Niemcy zauważyli samochód osobowy i otworzyli do nas ogień. Wszyscy się pochowali, a my z Kisielowem* zaczęliśmy za rogiem domu się zastanawiać, jak bezpiecznie wycofać się spod ostrzału i co robić, jeśli Niemcy przypuszczą atak piechoty. Uciekać czy się zastrzelić?
Niemcy ostrzeliwali nas chyba jeszcze pół godziny. Ani jednego naszego żołnierza dokoła. Niemcy widocznie też nie mogli się zdecydować. Tymczasem odległość do wału wynosiła około 300–400 metrów. Jeden ich skok – i jesteśmy w pułapce. Szczerze mówiąc, miałem do siebie pretensję, że podjechałem tak blisko, z drugiej strony, ktoś musiał sprawdzić, jak w istocie sytuacja wygląda.
Pod wieczór udało się nam wypchnąć samochód ze wsi, po cichutku skradając się opłotkami. Na pożegnanie Niemcy poczęstowali nas pociskami, na szczęście niecelnie.
W drodze powrotnej natrafiliśmy na pułkownika Sieriebriakowa, dowódcę oddziału pogranicznego, który poinformował, że właśnie wycofał ostatnich ludzi, więc jednostek Armii Czerwonej na tym terenie już nie ma. Jedzie do Kercza zajmować nowe rubieże obronne.
Po powrocie do Kercza sporządziłem dokładną notatkę, wspominając też o kłamstwach „dowódców” frontu, i pojechałem do Tiemriuka, by przez WCz przekazać ją na Kreml, gdyż obawiałem się, że w Kerczu mogą podsłuchać Niemcy lub nielojalni wobec nas Tatarzy.
W Tiemriuku nadałem depeszę z komitetu miejskiego i wróciłem do katakumb. Podróż wraz z przeprawą przez Cieśninę Kerczeńską zajęła mi około czterech godzin.
Na miejscu spotkałem szefa zwiadu frontu, pułkownika Surina*, z którym razem kończyliśmy Akademię. Przywitałem się i spytałem: „Masz najnowsze doniesienia o przeciwniku?”. Odparł, że jeszcze wczoraj się dowiedział o przełamaniu sowieckiej obrony i nieustającym odwrocie naszych jednostek. Zgadzało się to z moimi obserwacjami.
Wszedłem potem do Mechlisa, który siedział ponury, obejmując głowę rękami. Nie zdążyłem otworzyć ust, jak mnie przywitał tymi słowami: „Dzwonił Gospodarz i powiedział, że Sierow doniósł, iż Niemcy przełamali Wał Turecki i że go oszukaliśmy”.
Czekałem, co powie dalej. „Bądźcie potrójnie przeklęci – dodał wódz. – Okryliście hańbą siebie i podważyliście zaufanie do partii”.
Musiałem zareagować. „Dlaczego napisaliście doniesienie bez sprawdzenia stanu faktycznego?”. Zamiast odpowiedzi podał depeszę do Stalina. Potwierdził w niej utratę Wału Tureckiego i podpisał się na końcu „potrójnie przeklęty Mechlis”.
Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Rankiem Niemcy podeszli do Kercza. Na przedmieściach rozgorzała bitwa czołgowa. Nasi pancerniacy odparli atak niemieckich maszyn…
Z Tiemriuka zadzwonił naczelny dowódca frontu Budionny, który siedział tam w odległości 100 kilometrów od pola walki: „Kto tam u was dowodzi?” – zainteresował się. „Podobno ty, o ile wiem” – odpowiedziałem. Myślałem, że pyta żartem.
„Jakie masz prawo pisać donosy do Stalina?” – dopytuje się tonem inkwizytora. Odpowiedziałem: „Kiedy dowództwo kłamie, oszukuje i kręci, moim obowiązkiem jest powiadomić o tym fakcie Stawkę”. „Nie masz prawa tego robić. Mogę cię za to rozstrzelać” – zagroził Budionny.
Widzę, że ten idiota nie żartuje, więc mu oświadczyłem: „Za łgarstwa należy rozstrzeliwać tego, kto kłamie”. Wtedy usłyszałem wulgarne przekleństwa i dalsze pogróżki. Przerwałem mu, nie pozostałem dłużny w przeklinaniu i odłożyłem słuchawkę.
Nie minęło pięć minut, jak telefonistka powiadomiła: „Moskwa na linii”. Słyszę w słuchawce: „Tu Beria. Dzwonił do mnie Budionny i skarżył się, że go znieważyliście”.
Odrzekłem na to zgodnie z prawdą, że Budionny pierwszy zaczął, ja mu tylko odpłacałem tą samą monetą, a w ogóle poszło o to, że zdemaskowałem jego kłamstwa na temat Wału Tureckiego.
Beria mi przerwał i mówi: „Słusznie postąpiliście. Stawka też tak oceniła. Aby zakończyć tę sprawę, przeproście Budionnego”. Oburzyłem się i powiadam: „Nie. On pierwszy zaczął, niech pierwszy przeprosi”. Beria nalegał, ale się nie zgodziłem.
Wtedy zakończył rozmowę: „Uważajcie, może być niedobrze” – i odłożył słuchawkę. Nie posiadałem się z oburzenia. Co za prowokator z tego Budionnego!
Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. „No i co, dzwonił Ławrientij Pawłowicz?” – po głosie poznałem Budionnego. „Jak ci nie wstyd, dorosły człowiek, znany w całym kraju, a zajmuje się takimi podłościami?” – usiłowałem przemówić mu do sumienia. A ten jak ostatni głupiec się cieszy: „No co, oberwałeś za swoje?”. Co za nikczemnik!
Pod koniec dnia pracy spotkałem go na korytarzu. Zachowywał się jakby nigdy nic. Taki to jest człowiek!
Jak wiadomo, zakończył kierowanie frontem w niesławie. Pozwolił Niemcom nie tylko opanować Wał Turecki, lecz i cały Półwysep Tamański, od Krasnodaru, przez Noworosyjsk aż do Gelendżyku na wybrzeżu Morza Czarnego. Uciekał przed Niemcami aż do Suchumi, zanim Stawka nie pozbawiła go dowodzenia.
Na Krymie natomiast tragedia rozgrywała się na całego. Następnego dnia Niemcy wdarli się do miasta. Siedzieliśmy właśnie z Karanadzem w gmachu NKWD, kiedy zaczęła się kanonada z dział i strzelanina z karabinów maszynowych.
Wskoczyliśmy do samochodów, usiłując opuścić miasto poprzez centrum, ale tam już dotarła niemiecka piechota. Pojechaliśmy przedmieściami, widząc niemieckie czołgi przecinające nam drogę odwrotu113.
Wobec tego skręciliśmy na wybrzeże Cieśniny Kerczeńskiej, dokąd Niemcy jeszcze nie dotarli. W katakumbach, gdzie spodziewaliśmy się zastać sztab frontu, napotkaliśmy tylko kilku ponurych dowódców niższego szczebla. Na pytanie, gdzie mieści się sztab, jeden z nich odparł: „Przesiedlił się na Dużą Ziemię (na kontynent). Oznaczało to, że dowództwo porzuciło wojska i wyniosło się na Półwysep Tamański.
Wyszliśmy z katakumb i poszliśmy na pagórek, gdzie stała grupka naszych dowódców. Pogranicznicy, okazało się: generał major Zimin*, pułkownik… [nieczyt.] i inni.
Przed kilkoma dniami surowo im nakazałem, by przygotowali się na każdą ewentualność i pilnowali dyscypliny w wojsku. Bez mojego specjalnego rozkazu cieśniny mają nie forsować. Zimin zameldował mi o sytuacji i wskazał miejsca dyslokacji sowieckich pułków. Właśnie na jeden z nich kierowały się niemieckie czołgi. Pogranicznicy otworzyli ogień z działek małego kalibru i czołgi zawróciły. Z punktu obserwacyjnego udałem się na latarnię morską Jenikale, w pobliżu której przeprawiały się na kontynent nasze oddziały.
Z wysokości latarni zobaczyłem koszmar – mieszanina ludzi, armat, wozów itd. Kiedy podszedłem bliżej, memu przerażeniu nie było końca. Żołnierze bez broni – porzucili widocznie – głodni, walczą o… [nieczyt.]. Dowódcy zachowują się nie lepiej od szeregowych. Krótko mówiąc, całkowita demoralizacja armii. Nie widziałem nikogo ze starszych dowódców, o generałach nie mówiąc.
Wysłałem umyślnego do Zimina, by zebrał 15 rozsądnych dowódców w celu zaprowadzenia porządku. W tym momencie nadleciały dwie „ramy” – focke-wulfy – i rozpoczęły z wysokości 150 metrów ostrzeliwanie przeprawy. Padłem na ziemię, gdzie stałem. To pastwienie się nad nami trwało ze 40 minut.
Kiedy niemieckie samoloty odleciały, poszedłem wzdłuż wybrzeża. Nawet dziś trudno [przekazać] cały koszmar sytuacji – rzędy zabitych i rannych, urwane nogi i ręce, ludzkie wnętrzności na zakrwawionej trawie, pokiereszowane i pogięte armaty i samochody. Okropny widok.
A wszystko tylko dlatego, że niekompetentne dowództwo w osobach Budionnego, Kozłowa i Mechlisa, ratując własne skóry, nie zorganizowało należycie odwrotu naszych wojsk, lecz tchórzliwie uciekło na kontynent. Przecież pogranicznicy byli w stanie cofać się w sposób zorganizowany, zadając przy tym wrogowi niemałe straty. Gdyby tak się stało, może Niemcom nie udałoby się wypchnąć nas z Krymu.
Kiedy podszedłem do samej wody, obraz był jeszcze straszniejszy.
„Katiusze”, naszą tajną broń, którą przed tygodniem tak się przechwalał ten niegodziwiec Mechlis, porzucono, by dostały się Niemcom.
Przez cieśninę kursowały dwa niewielkie kutry i zabierały na drugą stronę 50–60 żołnierzy oraz trochę sprzętu wojskowego. Kutry brano szturmem. Nikt nie dowodził i nikt nikogo nie słuchał. Jeden z nich obciążono tak, że rufą osiadł na dnie i nie mógł się ruszyć z miejsca. Musiałem interweniować i na pewien czas zaprowadzić jako taki porządek, ale wiedziałem, że gdy tylko odejdę, ponownie zapanuje chaos, ponieważ na przeprawę czekało kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Niektórzy żołnierze odrywali drewniane burty od samochodów, majstrowali z nich rodzaj tratwy, pustej w środku, do której mocowano nadmuchane dętki, po czym kilkunastu z nich chwytało się za jej boki i spychało na wodę. Niestety, zamiast kilkunastu tratwy czepiało się 30–40 osób i wielu z nich tonęło w odległości jednego kilometra od brzegu, w zimnej wodzie i przy wartkim prądzie.
Kiedy z naszego brzegu wskazywałem żołnierzom tonących, kolejny raz im nakazując, by tego nie czynili, spoglądali na mnie obojętnymi oczami, a po półgodzinie sami czepiali się prowizorycznych tratw w nadziei dotarcia do kontynentu.
Nikt nie chciał dostać się do niemieckiej niewoli, ale dowództwo nie poczyniło niezbędnych kroków w celu zachowania życia tysięcy żołnierzy. Już nie mówię o tym, że co minutę rozmawiałem z żołnierzami na różne tematy i apelowałem do rozsądku – zgadzali się ze mną, ale czynili po swojemu: byle jak i byle szybciej.
Dawał o sobie znać instynkt samozachowawczy, owszem, ale Cieśnina Kerczeńska ma szerokość czterech kilometrów!
Porozmawiałem z kapitanami kutrów, by nie zaprzestawali wożenia czerwonoarmistów. Poinformowali, że paliwo im się kończy i muszą iść do Tamani na tankowanie. Niemcy – mówią – na nich polują. Mieli rację – na naszych oczach niemiecki samolot po zrzuceniu bomb na ludzi pikował na kutry. Sowieckich myśliwców nie dostrzegliśmy. Niemcy rozstrzeliwali naszych bezbronnych żołnierzy bezkarnie.
Mimo że do tego czasu napatrzyłem się i na zabitych, i na rannych, wielokrotnie byłem sam pod bombami i ostrzałem, nie licząc, że zostanę przy życiu, to serce mi krwawiło na widok scen na przeprawie.
Gdybym w tym momencie zobaczył przed sobą Mechlisa, oddałbym go na rozszarpanie tym żołnierzom, którzy cierpieli i ginęli z powodu jego tępoty. Dotychczas mam przed oczami niektóre tragiczne sceny…
Po godzinie dotarłem na stanowisko dowodzenia Zimina. Stał tam wyprostowany jak posąg, wcale się nie kryjąc. Z prawej strony niemieckie czołgi kierowały się w głąb półwyspu. Widziałem, że nasza sytuacja jest beznadziejna, i zarządziłem stopniowy, zorganizowany odwrót – jeden pułk się cofa, inny go asekuruje – w kierunku przeprawy i dalej na południe, na mierzeję Czuszka, która leży już na Półwyspie Tamańskim. Miałem zamiar dotrzeć tam jutro rano…
Około północy usłyszeliśmy z prawej strony serie z karabinów maszynowych, po czym silny wybuch i całe wybrzeże zalało pomarańczowe światło. Okazało się, że niemiecka piechota dotarła brzegiem do trzech zbiorników z paliwem dla statków i je podpaliła.
Zza skał widzieliśmy Niemców w odległości 50 kroków – szli brzegiem i rozmawiali ze sobą jak na spacerze. Przeszli górą. Iść dołem widocznie się obawiali z uwagi na naszych żołnierzy, bezbronnych zresztą.
W ten oto sposób na domiar złego znaleźliśmy się na niemieckim zapleczu. Siedzieliśmy tak do samego rana. Do świtu zbiorniki się wypaliły, a iluminacja ustała. Z Półwyspu Tamańskiego nasi musieli obserwować nas przez lornetki, gdyż wysłali kuter, który szczęśliwie dobił do brzegu. Niemcy widocznie jeszcze spali.
Popłynęliśmy na mierzeję Czuszka. Tam dopiero westchnęliśmy z ulgą. Wymknęliśmy się Niemcom.
Mierzeję tę o długości siedmiu kilometrów szczelnie zapełniali czerwonoarmiści i ranni, którzy zdążyli się na nią przeprawić. Wielu leżało na piasku, nie mając siły do dalszego marszu, inni brnęli w kierunku kontynentu. Obraz i wzruszający, i zarazem komiczny, jako że niektórzy maszerowali w bluzach wojskowych, lecz bez spodni, w kalesonach czy majtkach, by łatwiej było płynąć. Broni nie zachował nikt.
Po przejściu około czterech kilometrów zobaczyłem swoich pograniczników, uzbrojonych, czekających na rozkazy. Pułkownik Sieriebriakow zameldował: „Wasz rozkaz wykonany, powierzone mi oddziały przeprawiły się na drugi brzeg po wykonaniu postawionego zadania”.
Zapytałem o straty. Odpowiedział, że na 800 osób w każdym pułku zostało 130–150. Reszta poległa. „Nie stójcie tu, idźcie na punkt zbiórki do Tiemriuka” – zarządziłem.
Sieriebriakow od razu nabrał otuchy, skrzyknął dowódców pułków, a potem obrócił się do mnie i mówi: „Tam stoi generał, który z polecenia Mechlisa nakazywał oddać wszystkie karabiny i pistolety maszynowe. Sztab frontu ma meldować do Stawki, ilu żołnierzy wydostało się z bronią w ręku”. Widziałem ilu. Nieliczni zaledwie. Ale Mechlis musi wysłać sprawozdanie.
Ciekawe, co będzie, kiedy czołowe oddziały wyruszą z bronią. Sieriebriakow wydał komendę do marszu. W tej samej chwili podszedł do niego generał i coś z ożywieniem powiedział. Sieriebriakow skinął w moją stronę.
Generał szybkim krokiem podszedł do mnie i mówi: „Z rozkazu towarzysza Mechlisa macie pozostawić broń”. Odpowiedziałem: „Przekażcie Mechlisowi, żeby zbierał porzuconą broń po tamtej stronie cieśniny i niech ją zbierają ci, co ją porzucili. Żołnierze, który walczyli i wyszli stamtąd z bronią w ręku, nigdy jej nie porzucą”.
Pogranicznicy już ruszyli. Generał jeszcze usiłował cisnąć mnie argumentem, że tak właśnie zamelduje Mechlisowi, na co usłyszał, że o nic innego mi nie chodzi. Zmieszany odszedł na bok.
W tym czasie słońce było już wysoko, około godziny 7–8 rano. Niemcy widocznie się obudzili, gdyż dokoła zaczęły wybuchać pociski. Szerokość mierzei Czuszka nie przekraczała 200–300 metrów. Na jej końcu stała kamienna budka Indo-Europejskiej Kompanii Telefonicznej, która przed wojną przeciągnęła linię dokoła świata, między innymi na Krymie. Wykorzystywaliśmy ją do naszych celów. Zadzwoniłem więc do Tiemriuka i poprosiłem o wysłanie samochodu, ponieważ do miasta było około 70–80 kilometrów.
Jak tylko odwiesiłem słuchawkę, rozległ się okropny wybuch. Wyleciały wszystkie szyby, wyrwało z zawiasów drzwi wejściowe. Usłyszałem krzyki i jęki. Wyskoczyłem na ulicę i zobaczyłem ogromny lej po pocisku, zabitych i rannych…
Ruszyliśmy z Griszą Karanadzem na poszukiwanie „sztabu frontu”. W szczerym polu dojrzałem spacerującego żołnierza z karabinem. Ruszyliśmy w jego kierunku.
Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy prowadzące w dół stopnie. Wartownik usiłował mnie zatrzymać. Po wejściu do ziemianki zobaczyliśmy przy stole z butelką wódki Mechlisa, Kozłowa i naczelnika wydziału specjalnego frontu, Bielanowa.
Na nasz widok Mechlis zaśpiewał: „Tra-la-la! Aleśmy Niemców wykiwali”. Widzę, że się wstawił. „W czym wykiwali?” – pytam. Odpowiedział, że chcieli nas pojmać z wojskami, ale im nie wyszło.
Powstrzymałem się, by mu nie wygarnąć: „Komu takie draństwo jak ty jest potrzebne?”. Wziąłem się jednak w garść i powiedziałem: „Będziecie musieli odpowiadać przed partią za swe skandaliczne zachowanie, za tysiące zabitych, za kilkadziesiąt tysięcy porzuconych przez was na niechybną niewolę i za rannych. Za pozostawienie wrogowi najnowszej techniki”.
Mechlis usiłował się odgryźć: „»Katiusze« wywieźliśmy!”. Tu się zirytowałem i mówię mu: „Wyjdź na mierzeję! Zobacz, jak tam stoją, i nie kłam!”. Mechlis zamilkł, nalał dwie szklanki wódki i zaproponował nam. Wyszliśmy.
Tak zakończyła się tragiczna epopeja Frontu Krymskiego, liczącego, według Mechlisa, 120 tysięcy żołnierzy114.
Po kilku dniach otrzymałem polecenie Stalina, by wysłać samolotem Mechlisa i Kozłowa do Moskwy. Tam ich zdymisjonowano, z zamiarem osądzenia, ale potem wykorzystano ponownie115.
108
W kwietniu i maju 1942 r. Budionny pełnił funkcję naczelnego dowódcy całego kierunku północnokaukaskiego, Frontem Krymskim natomiast dowodził od 28 stycznia do 19 maja 1942 r. generał lejtnant D.T. Kozłow. Front Krymski utworzono z desantu kilku dywizji Armii Czerwonej na półwysep prawie w całości okupowany przez hitlerowców, z zadaniem rozbicia wroga. Celu nie osiągnięto i operacja zakończyła się całkowitym fiaskiem, z ciężkimi stratami po stronie sowieckiej. Przyczyną porażki była głównie niewłaściwa ocena sił i możliwości przeciwnika. Manstein pisał we wspomnieniach, że jego wojska kilka razy znajdowały się w sytuacji krytycznej, lecz Rosjanie nie potrafili wykorzystać swej szansy.
109
Ludowym komisarzem kontroli państwowej Mechlis był przed wojną i ponownie zostanie nim po wojnie. W opisywanym okresie pełnił obowiązki zastępcy ludowego komisarza obrony ZSRR, szefa Zarządu Politycznego Armii Czerwonej, a od stycznia 1942 r. – przedstawiciela Stawki na Froncie Krymskim. Rzeczywiście prowadził niezwykle ascetyczny tryb życia, czasem aż do przesady. Nawet jako minister nie opuścił komunalnego mieszkania.
110
Operację „Polowanie na dropy” mającą na celu zniszczenie sowieckiego desantu na Półwyspie Kerczeńskim Niemcy rozpoczęli 7 maja od bombardowania sztabów, które w ciągu długiego okresu nie zmieniały swego miejsca dyslokacji i zostały wykryte przez przeciwnika. Zginął dowódca 51. Armii generał Lwow, ciężko raniono jego zastępcę Baranowa. Kolejnym czynnikiem demoralizującym stał się pontonowy desant niemiecki na tyłach 63. Dywizji Górskiej, mylnie zwanej przez Sierowa 21. (gruzińską). W ciągu kilku następnych dni obrona sowiecka na Przesmyku Parnaczowskim została przełamana.
111
Próby poligonowe systemu sowieckiej artylerii rakietowej BM-13, popularnej na froncie „katiuszy”, pomyślnie przeprowadzono jeszcze w marcu 1941 r. W przeddzień rozpoczęcia wojny została oficjalnie przyjęta na uzbrojenie Armii Czerwonej i przeszła chrzest bojowy latem 1941 r.
112
Sierow nazywa „Tureckim” Wał Kimmeryjski, który oddziela Półwysep Kerczeński od Krymu. W czasie jego pobytu przeprowadzano tam kerczeńsko-teodozyjską operację desantową w celu wyzwolenia Krymu od Niemców. Zakończyła się ona katastrofą, którą autor dokładnie opisuje.
113
Wojska sowieckie opuściły Kercz 16 maja 1942 r. [Niektóre źródła podają datę 15 maja – przyp. red.].
114
Źródła sowieckie zazwyczaj przemilczają straty Armii Czerwonej na Krymie. Najbardziej szczegółowa monografia na temat wojny na półwyspie w ten sposób podsumowała wyniki tak zwanej krymskiej operacji obronnej w dniach 8–21 maja 1942 r.: „Wojska frontu opuściły Półwysep Kerczeński. Straciły około 3,5 tys. dział i moździerzy, około 350 czołgów. Ewakuowano ponad 140 tys. żołnierzy i część techniki. (A.W. Basow, Krym w Wielikoj Otieczestwiennoj wojnie 1941–1945, Nauka, Moskwa 1987, s. 331). O liczbie poległych, rannych i jeńców – ani słowa. Współczesny historyk do majowych strat w artylerii i czołgach dodaje liczbę 400 samolotów i ponad 176 tys. żołnierzy zabitych oraz jeńców. Ogólne straty od momentu desantu na półwyspie wyniosły 330 tys. osób. (W.W. Bieszanow, God 1942 – „uczebnyj”, Harvest, Minsk 2003, s. 191).
115
Za porażkę Frontu Krymskiego pozbawiono L. Mechlisa wszystkich stanowisk, obniżono rangę wojskową o dwa stopnie, z armijnego komisarza I rangi, to znaczy generała armii, do szczebla komisarza korpusu, czyli generała lejtnanta, i mianowano członkiem Rady Wojennej 6. Armii. Obniżono także stopnie dowódcy frontu D. Kozłowowi oraz członkowi Rady Wojennej F. Szamaninowi. Jeszcze trzem generałom obniżono stopnie do pułkownika. W dyrektywie Stawki ND z 4 czerwca 1942 roku „O przyczynach porażki Frontu Krymskiego w operacji kerczeńskiej” oskarżono dowództwo frontu o „biurokratyczny i papierkowy styl zarządzania”.