Читать книгу Antykomunizm, czyli upadek Polski - Andrzej Romanowski - Страница 35

Agent jak mason

Оглавление

Mimo tylu alarmistycznych zjawisk prowadzona w minionych miesiącach (zwłaszcza w „Rzeczpospolitej”, „Wprost” i „Newsweeku-Polska”) publicystyczna kampania poparcia dla Instytutu uderzała wciąż swą bezmyślnością. Powtarzano na przykład tezę o obcinaniu budżetu IPN przez SLD. Co z tego, że Janina Paradowska pisała: „nie ma dowodów na niszczenie IPN akurat przez lewicę. Największe cięcia budżetowe (15 mln zł) dotknęły tę instytucję już na starcie, za rządów AWS, potem cięcia były mniejsze” („Polityka” 19 II 2005). W parę dni później Krzysztof Gottesman („Rzeczpospolita” 19–20 II 2005) najspokojniej znowu oskarżał „postkomunistyczną lewicę, która próbowała w przeszłości ograniczać możliwości pracy Instytutu poprzez zmniejszanie jego budżetu”. Jednak mistrzem takiego szumu komunikacyjnego był Bronisław Wildstein. Jego strategia była prosta: mówić „dużo, byle jak i prędko”, powtarzać te same tezy i te same cytaty bez końca (i od lat), zawsze w ten sam bałaganiarsko-szyderczy i pełen pogardy dla rozmówcy sposób, grać na emocjach słabo poddanych rygorom intelektu (w różnych publicznych dyskusjach, jakie z nim wiodłem, nieustannie mylił ustawę o IPN z ustawą lustracyjną, ale na czynione sobie uwagi nie reagował), powtarzać te same dowcipy. Może więc nieprzypadkowo Wildstein tak lubi cytować Lenina i jego określenie „użyteczni idioci”? Tak czy inaczej, dyskusja z tym „pierwszym piórem Rzeczypospolitej” okazała się niemożliwa.

Ale w ogóle dyskusja o IPN okazywała się niemożliwa. „To zastanawiające, że każda próba dyskusji bądź krytyki odnośnie prac IPN wywołuje reakcje w najwyższym stopniu emocjonalne i pełne podejrzliwości” – dziwiła się Józefa Hennelowa („Gazeta Wyborcza” 7 I 2005). Jednak redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ks. Adam Boniecki, pisał w swym piśmie 26 XII 2004: „Czas na taką dyskusję minął, mleko zostało rozlane. IPN istnieje, sąd lustracyjny też. Co więcej: wiadomo, że budzące zgrozę przewidywania się nie sprawdziły [? – A.R.], a Instytut wielokrotnie spełnił niezmiernie pożyteczną rolę. […] Praca IPN-u jest u nas czymś nowym. Jej metody będą, ufam, coraz doskonalsze, jednak podważanie sensu tej pracy jest dziś ewidentnym anachronizmem”. A red. Wojciech Pięciak, przestrzegając 23 I 2005 przed lustracyjnymi złudzeniami i dając za przykład doświadczenia niemieckie, pospiesznie wyznawał: „Nie chodzi o kwestionowanie potrzeby istnienia IPN. To «Tygodnik» nadał jego prezesowi Medal św. Jerzego za walkę ze «smokiem zapomnienia» i to «Tygodnik» wielokrotnie publikował materiały z archiwów IPN. Zawsze występowaliśmy w obronie Instytutu, gdy SLD próbował podważać sens jego istnienia i ograniczać jego budżet”. Niestety, to nie redaktorzy „starego” „Tygodnika” – Hennelowa czy likwidator SB Krzysztof Kozłowski – kształtowali obecne oblicze pisma… Jednak nikt, nawet Wildstein, nie przebił Kazimierza Orłosia („Rzeczpospolita” 15–16 I 2005), który relację z miałkiej zawartości swej teczki zakończył peanem na cześć IPN-u; jego „roli i znaczenia” – wyrokował – „nie doceniliśmy jeszcze należycie”.

I tak to właśnie szło. W Krakowie zażądano lustracji samorządowców i zaproponowano lustrację kandydatów na rektorów. W skali ogólnopolskiej Prawo i Sprawiedliwość wprowadziło obowiązkową lustrację dla członków tej partii i podchwyciło wysunięty przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego program lustracji 220 tysięcy obywateli (nie martwiąc się zresztą o jego wykonalność). Liga Polskich Rodzin zapragnęła pełnej listy agentów, Samoobrona – ujawnienia agentów spośród parlamentarzystów, sędziów i udziałowców spółek z udziałem Skarbu Państwa, Platforma Obywatelska – teczek osób publicznych dla wszystkich. Przy tym Jan Rokita, cedując opracowanie projektu nowelizacji na Instytut, sprzyjał umocnieniu jego i tak szczególnej pozycji w polskim systemie politycznym i abdykował z uprawnień władzy ustawodawczej. Pismem najbardziej wojowniczym i najbardziej antykomunistycznym stał się, redagowany przez byłego sekretarza KC PZPR, tygodnik „Wprost”; zażądał on między innymi lustracji dziennikarzy (nic dziwnego, że do tej właśnie redakcji przeszedł, wyrzucony z „Rzeczpospolitej”, Wildstein; dziwne – że poparł w ten sposób ideę „grubej kreski”). „TW – pisał Jacek Żakowski („Polityka” 29 I 2005) – to wróg idealny i wieczny. Jak mason. Do końca świata można będzie tych agentów tropić i wszystkie problemy można na nich zwalić”.

Tymczasem jednak zapadły dwie decyzje sądowe. Pierwsza, z jesieni, była wszczęciem postępowania lustracyjnego wobec Henryka Karkoszy. Druga, ze stycznia, była wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego w sprawie Karola Głogowskiego, który wobec odmowy przyznania mu statusu pokrzywdzonego złożył skargę na IPN za łamanie prawa. W „Gazecie Wyborczej” (16–17 X 2004) podtrzymali tezy niżej podpisanego profesorowie prawa: Zbigniew Hołda i Jan Widacki (ten ostatni – jak wyżej wspominałem – już w 1998 r. zwracał uwagę na kuriozalny charakter ustawy o IPN). W „Polityce” (16 X 2004) Piotr Pytlakowski opisał „krzywdę niepokrzywdzonych”. W świetle wszystkich tych głosów i wydarzeń moja podstawowa teza – że Instytut narusza równość obywateli wobec prawa – zaczęła stopniowo się upowszechniać. Przyznał to nawet Wildstein, dodając wszakże, że „nierówność owa wymuszona była przez przeciwników lustracji” („Rzeczpospolita” 14 I 2005). Także prof. Andrzej Rzepliński, współtwórca ustawy, napisał („Gazeta Wyborcza” 4–5 XII 2004): „Ustawa o IPN rzeczywiście dyskryminuje ludzi związanych z tajnymi policjami PRL. Dyskryminuje świadomie”. A potem, niezrażony, szedł w zaparte („Gazeta Wyborcza” 7 II 2005): „Ustawa była pisana z myślą o pokrzywdzonych. Dostali pewne wyjątkowe prawa”.

W każdym jednak razie zaczęto wreszcie coś sobie uświadamiać, wyciągać wnioski. Zaczęto też domagać się nowelizacji ustawy. Prezes Kieres mówił „Polityce” (15 I 2005):

Po pierwsze: Jeśli IPN udostępnia pokrzywdzonemu dane osobowe TW, to TW (jeśli jest znany Instytutowi) zostanie o tym w miarę możliwości powiadomiony. Po drugie: Zaproponujemy szybką ścieżkę lustracyjną, czyli weryfikację przed Sądem. […] Po trzecie: Zmieniona zostanie formuła pisma odmawiającego dostępu do akt. Podane zostaną przyczyny, dla których składający wniosek nie został rozpatrzony pozytywnie. W ten sposób rozróżni się wnioskodawców konfidentów od wnioskodawców, którzy nie mogą uzyskać statusu pokrzywdzonego ze względu na brak dokumentu.

Jednak – jak zwykle – prezes swoje, rzeczywistość swoje. Bo właśnie wtedy spadła na nas LISTA WILDSTEINA.

Antykomunizm, czyli upadek Polski

Подняться наверх