Читать книгу Antykomunizm, czyli upadek Polski - Andrzej Romanowski - Страница 36
Polować na czarownice
Оглавление„Pokazałem, że to jawne – chlubił się Wildstein. – Wyniosłem ów indeks, działając na własną rękę, aby pokazać go swoim kolegom dziennikarzom, aby mogli zwrócić się do IPN w celu odtajnienia istotnych dla nich materiałów dotyczących konkretnych osób” („Rzeczpospolita” 31 I 2005). Zaczął się akt drugi IPN-owskiego widowiska. Profesor Jadwiga Staniszkis, najpierw przerażona posądzeniem o współpracę z bezpieką, gdy tylko na oczach telewidzów uzyskała z IPN (bezprawne!) świadectwo moralności, pospieszyła z… podziękowaniem dla Wildsteina. Profesor Rzepliński, wykazujący niezmiennie dobre samopoczucie, zaproponował wspomnianą lustrację 220 tysięcy. Ale rekordy znów pobił IPN.
Bo najpierw IPN-owski historyk oznajmiał, że jedno zero przed nazwiskiem oznacza funkcjonariusza SB, a dwa zera – tajnego współpracownika lub kandydata na tajnego współpracownika. Potem inny IPN-owski historyk tłumaczył, że jedno zero oznacza informacje tajne, a dwa zera – informacje ściśle tajne. Na koniec prezes oświadczył, że te zera w ogóle nic nie oznaczają. Najpierw słyszeliśmy od IPN-owskiego historyka, że osławiona lista znalazła się w czytelni na mocy decyzji kolegium IPN. Potem dowiedzieliśmy się od IPN-owskiego prawnika, że decyzja kolegium była naruszeniem ustawy o IPN. Co więcej: cały czas mówiono, że lista nie jest tajna, czyli że dostęp do niej może mieć każdy (w domyśle chyba: każdy pokrzywdzony, bo z innymi IPN nie ma do czynienia z samej definicji – ci mogą otrzymać tylko świadectwo pracy). No ale jeżeli tak – to czemu niemożliwe było umieszczenie autoryzowanej przez IPN listy w Internecie? (Argument, że na niej też można skreślać i dopisywać, jest niepoważny). Co więcej: jeżeli lista była jawna, to czemu – powtórzę – sprawę jej wycieku oddał IPN w ręce prokuratury? A jeżeli lista była tajna – to czemu była w ogólnodostępnej (dla pokrzywdzonych) czytelni? Więc jak ma to wszystko rozumieć obywatel: że lista jest dla wszystkich, czyli nie dla wszystkich? Jawna, czyli tajna? Pies, czyli kot?
I ani się spostrzegliśmy, a przestało chodzić o lustrację! Bo przecież – pisał Żakowski – „agenci dłużej pozostaną nieznani, a proces poznawania prawdy o PRL został zamulony. Jednak Wildstein jest zadowolony, a zwolennicy totalnej lustracji wciąż go popierają. O co w istocie tu chodzi?” („Polityka” 19 II 2005). Że była to (jak pisała Paradowska) intryga przeciw Kieresowi usiłującemu skierować IPN na tory większej zgodności z prawem – to nie ulega wątpliwości; nie są tajemnicą te wewnątrzinstytutowe napięcia. Ale najważniejsze było kolejne – po Macierewiczu – ośmieszenie samej idei. „Każdy w tym wykazie jest jednakowo winien i niewinien. Przecież to jakiś moralny absurd” – zdumiewał się Jerzy Baczyński, skądinąd powtarzając wcześniejszą diagnozę Majcherka. To, co się stało – kontynuował – „kompromituje zapisaną w ustawie o IPN ideę udostępniania materiałów nie tylko samym pokrzywdzonym, ale również historykom i dziennikarzom. […] chodzi o to, aby korzystając z furtki w ustawie [podkr. – A.R.] rozpocząć polowania na konkretne wybrane osoby” („Polityka” 5 II 2005). Współtwórca ustawy, Krzysztof Piesiewicz, nie szedł tak daleko, ale i on alarmował: „To co się dzieje, narusza równość wobec prawa. […] Należy się zastanowić, co dalej z IPN” („Rzeczpospolita” 1 II 2005). Władysław Frasyniuk już wcześniej zauważał: „Niewątpliwie UW [Unia Wolności] jest współodpowiedzialna za ustawę o IPN. Pamiętam, że przekonał nas do niej dzisiejszy wiceszef Unii Jan Lityński. Twierdził, że ma wmontowane wszystkie możliwe bezpieczniki i lustracja na pewno będzie się odbywać w cywilizowany sposób. Praktyka pokazała, że jest inaczej” („Gazeta Wyborcza” 25 I 2005). Na łamach tejże „Gazety” (17 II 2005) Krzysztof Burnetko opublikował artykuł Grzeszny IPN, podobno odrzucony wcześniej przez redakcję „Tygodnika Powszechnego”. Ale „po Wildsteinie” nawet „Tygodnik” się przebudził: 20 lutego 2005 można tam było przeczytać taką opinię prof. Jacka Bomby: „Każdy, kto umiał mówić i pisać między 1945 a 1989 r. jest podejrzany. Każdy może być czarownicą. I każdy może być czarownicą polującą na czarownice”. Czy jednak w „Tygodniku” (i „Znaku”) były to zmiany trwałe? Dyskusja środowiskowa („Znak” 2005 nr 3) ukazała nie tylko myślową odwagę Haliny Bortnowskiej, Józefy Hennelowej, Henryka Woźniakowskiego i Stefana Wilkanowicza, ale i aprobatę większości rozmówców dla haseł lustracyjnych – wraz z nieuchronnym przy takiej postawie wybiórczym traktowaniem faktów.
Dokonujące się tu i ówdzie, bardzo jeszcze nieśmiałe, otrzeźwienie nie tylko jednak cieszy, lecz i martwi. Bo jak to: dopiero teraz? Ustawa o IPN została uchwalona sześć lat temu, IPN działa od pięciu lat, sekwencja niepokojących sygnałów rozpoczęła się latem ubiegłego roku. Dlaczego dziejące się krzywdy nie wpłynęły na rewizję oceny IPN? Dlaczego na tylokrotne enuncjacje Wildsteina i Antoniego Dudka, że UB-ckie archiwa nie kłamią, dopiero dziś mnożą się argumenty o przypadkach odwrotnych, i padają one z ust nie tylko już dawnych SB-ków, ale prawników, historyków i – może przede wszystkim – osób represjonowanych? (np. Krzysztofa Łozińskiego w „Gazecie Wyborczej” 8 II 2005). Więc aby zobaczyć to, czym jest ustawa, trzeba było dopiero Wildsteina? Dopiero owych 16 tysięcy niewinnych wrzuconych do SB-ckiego kotła podziałało nam na wyobraźnię?