Читать книгу Antykomunizm, czyli upadek Polski - Andrzej Romanowski - Страница 37

Zawsze wbrew prawu

Оглавление

Profesor Rzepliński uważa jednak, że sprawa listy Wildsteina to nie wynik ustawy, lecz odwrotnie: rezultat jej nieprzestrzegania. Przecież – twierdzi – IPN mógł ujawniać nazwiska tylko wtedy, gdy miał całkowitą pewność identyfikacji. Ponadto ustawa nigdzie nie zezwala na ujawnianie kandydatów na TW. Argumentacja ta, logicznie poprawna, nie wytrzymuje jednak krytyki. Przecież ustawa o IPN została zbudowana – przyznaje to sam Rzepliński – w interesie pokrzywdzonego, a tym samym oparta na filozofii nierówności wobec prawa, swoistego ustawodawstwa nadzwyczajnego. Dla pokrzywdzonych NIC NIE JEST TAJNE – wybijałem niegdyś wersalikami ten fundament IPN-owskiej filozofii, co przecież nie znaczyło, bym nie wiedział o istnieniu w IPN zbiorów zastrzeżonych. Chodziło mi o to, że pokrzywdzony ma w IPN dostęp do wszystkiego, co bezpieka zebrała na jego temat, i że może z tą wiedzą zrobić wszystko, a za to już Instytut nie odpowiada. I że to samo – tylko na większą skalę – może zrobić historyk i dziennikarz. Nieprzypadkowo zarówno Fijak, jak Wildstein tak mocno zawsze podkreślali legalność swych działań. I nieprzypadkowo władze IPN nigdy nie uznały ich akcji za bezprawne (choć – co paradoksalne – wezwały na pomoc prokuraturę). Lista Wildsteina mogła się pojawić – mówi Piesiewicz – „ponieważ nie opisano procedur, nie zabezpieczono mechanizmów. Nie określono do końca, co wolno, a czego nie, a więc nie wiadomo, czy pan Wildstein, czy mechanizmy są winne”.

Profesor Rzepliński może być zadowolony z ustawy o IPN, bo wciąż nie wydaje się jasna filozofia stanowionego w Polsce prawa. Niedawno Sąd w Łodzi uznał, że Jerzy Kropiwnicki miał prawo ujawnić agenturalną przeszłość człowieka zmarłego, bowiem domagała się tego „prawda historyczna”. Rzecznik praw obywatelskich, prof. Andrzej Zoll, piętnujący z takim zdecydowaniem sprawę listy Wildsteina, na pytanie, czy pokrzywdzeni powinni mieć prawo ujawniania donosicieli, odpowiada bez namysłu: „Powinni. Sam niedawno dostałem od przyjaciela list z informacją, że otrzymał właśnie z IPN swoją teczkę oraz dane osoby, która na niego donosiła. […] Kolega postanowił rozesłać tę wiadomość, łącznie z nazwiskiem agenta. Ofiary donosów mają prawo ukarać w ten sposób tych, którzy im wyrządzili krzywdę” („Tygodnik Powszechny” 27 II 2005). Dziwne to jednak stanowiska. Jeżeli je przyjmiemy, udzielimy aprobaty dla faktu ujawnienia „agenturalności” Karkoszy. Czyli pośrednio uznamy, że decyzja Sądu Lustracyjnego, który tę sprawę postanowił jednak zbadać, była bezsensowna (Sąd przecież mógł orzec, że „IPN z definicji ma rację”). „Choć osoba wskazana jako agent może wytoczyć im proces cywilny – mówi dalej Zoll – opinia IPN-u jest mocnym argumentem”. Otóż to: „mocnym argumentem”. Bo Sąd – o ile nie jest sądem lustracyjnym – nie będzie przecież wiedzy IPN-owskiej weryfikował (nie uczynił też tego Sąd łódzki). A prawo do lustracji przysługuje tylko wybranym. Koło się zamyka: jeżeli ktoś zostanie oskarżony niesłusznie, nie obroni już nigdy swej czci.

Zauważmy: rzecznik interesu publicznego, wykwalifikowany sędzia Bogusław Nizieński, stwierdził, że zarejestrowanych jako TW było 600 osób, które się do tego nie przyznały, ale podlegały ustawowej lustracji. Jednak w ciągu sześciu lat urzędowania rzecznik mógł znaleźć dowody tylko wobec 148 osób (niespełna 25% przypadków), więc pozostałych 452 spraw nawet nie próbował wszczynać. Natomiast z tych 148 przegrał – jak dotąd – co trzecią sprawę (21 z 63 – podaję za „Newsweek Polska” z 9 I 2005). Innymi słowy: z 600 podejrzanych udowodniono dotąd winę 63 osobom – niewiele ponad 10%. I tak oto powstaje fundamentalne pytanie: czy archiwista IPN – anonimowy, przed nikim nieodpowiedzialny, działający w pojedynkę i podejmujący decyzję w ciągu najwyżej paru dni – jest ostrożniejszy? Czy Wildsteinowi oraz eurodeputowanemu Bogusławowi Sonikowi, czerpiącym wiedzę z takich bezdyskusyjnych wyroków, mamy przyznać rację, gdy deklarują, że orzeczenie IPN-u jest bardziej miarodajne niż wyrok Sądu? I wreszcie – co właściwie jest groźniejsze: lista Wildsteina, o której stale się mówi, że nie jest to spis agentów, i którą (wzorem Jerzego Pilcha) można mieć w… wielkim poważaniu – czy raczej werdykty IPN-u (Instytutu Prawd Niepodważalnych, jak ironizuje Waldemar Kuczyński), od których – jeżeli ktoś nie jest osobą publiczną – nie ma odwołania?

Oburzano się, gdy pisałem, że IPN narusza ustawę o ochronie danych osobowych. Dziś Ewa Kulesza, główny inspektor ochrony tych danych, mówi: „IPN tworzył katalogi wbrew prawu. Instytut nie dopełnił podstawowych obowiązków wynikających z ustawy o ochronie danych osobowych: nie zgłosił zbiorów danych do GIODO i nie zabezpieczył ich przed dostępem osób nieuprawnionych” (cytuję za „Rzeczpospolitą” 19–20 II 2005). Prezes Kieres odpowiadał wprawdzie Kuleszy, że „ustawa o IPN uregulowała problematykę danych osobowych kompleksowo. W stosunku do ustawy o ochronie danych osobowych ustawa o IPN jest regulacją odrębną (lex specialis)” – ale czy rzeczywiście to prawda, niech rozstrzygają prawnicy. „Gdyby było tak, jak mówi Ewa Kulesza – kontynuował Kieres – IPN nie mógłby w ogóle działać. Nie mógłby nawet przejąć zbiorów”. Z tym stanowiskiem w pełni się zgadzam: działalność IPN-u uznałem przecież za „bezprawie i absurd”… 24 marca minister Kulesza zapowiedziała złożenie do prokuratury doniesienia o popełnieniu przez IPN przestępstwa.

Wydaje się też, że miałem rację, alarmując o nieprzestrzeganiu przez Instytut ustawy o ochronie informacji niejawnych. „Polityka” z 19 II 2005 donosiła, że „listę zasobów inwentarzowych IPN sporządzono i zabezpieczono w sposób urągający zasadom ochrony państwowych tajemnic. Do katalogu będącego przewodnikiem po tajnych zbiorach, dostęp powinien być ograniczony (tylko do uprawnionych archiwistów), system informatyczny IPN powinien odnotować każdorazowe wejście w strefę chronionych danych, autoryzować osobę pobierającą te dane, uniemożliwić kopiowanie całej bazy itd. Te zasady ochrony danych zignorowano”. Ale cóż się dziwić: w myśl artykułu 22 ustawy Instytut ma nawet prawo ujawnić tajemnicę państwową.

A przecież można było działać tak, jak dziś nawołuje ks. biskup Edward Materski. Według niego, jeśli donosiciel „wyrządził nam szkodę – mamy prawo domagać się wynagrodzenia na drodze rozmowy z winowajcą lub na drodze sądowej”, natomiast „nie mamy prawa jego złego postępowania ogłosić publicznie” (podaję za „Gazetą Wyborczą” 2 III 2005). Cóż jednak czynić, skoro ustawa o IPN otwarła wrota lustracji powszechnej, skoro lista Wildsteina rozdęła tę ideę do granic ostatecznych i skoro czai się w Internecie lista „Głosu”, zawierająca dalsze konkrety? Jeżeli w państwie demokratycznym wprowadza się ustawodawstwo nadzwyczajne i twierdzi się, że nadal jesteśmy w państwie demokratycznym, nie dziwmy się, że mamy te 160 tysięcy nazwisk, spośród których około 10% to „figuranci” – osoby przez bezpiekę jedynie ROZPRACOWYWANE. 10% – czyli 16 tysięcy. „Gdyby tylko co dziesiąty umieszczony na liście miał być obsłużony w dotychczasowym trybie, ostatnia osoba z tej grupy dostałaby odpowiedź po 20 latach” – obliczył Żakowski („Polityka” 19 II 2005). Po uchwalonej przez Sejm 3 III 2005 tzw. małej nowelizacji ustawy o IPN, osoby z listy Wildsteina mogą wprawdzie w ciągu 14 dni dostać informację, czy to o nie chodzi, ale nie mogą – bo jest to w istocie niewykonalne – dowiedzieć się, w jakim charakterze zostały zarejestrowane przez komunistyczną bezpiekę. „Doprowadzono do sytuacji jak ze świata Orwella – pisał Waldemar Kuczyński. – Żeby być niewinnym, nie wystarcza nim być, trzeba udać się do «Wielkiego Brata», czyli do INSTYTUTU, by dał certyfikat niewinności. Czegoś takiego nie zafundował sobie żaden kraj pokomunistyczny. Owszem, publikowano sprawdzone listy agentów, ale nie agentów i niewinnych wymieszanych razem. To najbardziej dzikie z dających się wyobrazić dzikich ujawnień materiałów komunistycznej bezpieki. To powiększona wiele tysięcy razy operacja Macierewicza z roku 1992” („Gazeta Wyborcza” 8 II 2005). Skromnie przypomnę, że kilkakrotnie porównywałem ustawę o IPN do operacji Macierewicza.

Antykomunizm, czyli upadek Polski

Подняться наверх